Mieliśmy nawet ośmiu sojuszników i poparcie Hermana Van Rompuya, przewodniczącego Rady Europejskiej. To jednak nie sojusznicy tacy jak Litwa, Łotwa czy Słowenia decydują o tym, jak się w Unii liczy pieniądze. Warunki dyktują najwięksi płatnicy. A ci nie chcą „liczyć inaczej naszego długu”. Zresztą już ten zwrot budzi wątpliwości. Bo jakkolwiek by dług liczyć, pozostaje taki sam.
Porażka rządu nie musi nas jednak martwić. Twarde stanowisko UE w rzeczywistości chroni Polskę przed greckim scenariuszem i sprowadza na ziemię polskich polityków. Oznacza, że w najbliższym czasie nie mamy szans spełnić kryteriów z Maastricht, czyli nie tylko możemy sobie na razie wybić z głowy wejście do strefy euro, ale też narażamy się na kary za zbyt wysoki deficyt.
Nachodzi więc koniec politycznej gry pozorów. Nikt poważny nie będzie mógł już obiecywać, że w portfelach euro zastąpi złotego za 4, 5 czy 6 lat. Zanim takie zdanie przejdzie mu przez gardło, będzie musiał wskazać sposoby zwiększenia wpływów do budżetu i znalezienia oszczędności w wydatkach publicznych. Kończy się czas spin doktorów, a nadchodzi polityków, którzy odważą się stanąć przed wyborcami i powiedzą: czekają nas krew, pot i łzy. I nie ma się co łudzić, że znajdą się jakieś cudowne rozwiązania. Czeka nas zwiększenie podatków, drastyczne cięcia w budżecie lub rezygnacja z OFE. Dla polityków najłatwiejsze będzie to ostatnie rozwiązanie, bo nie odsuwa reformy o kilkadziesiąt lat. To jednak oznacza skok na prywatne pieniądze milionów Polaków. I na takich polityków trzeba uważać najbardziej.