Rząd nie jest dla nas rozwiązaniem, jest dla nas problemem – powiedział kiedyś Ronald Reagan. Legendę amerykańskiego prezydenta zbudował nie tylko twardy kurs wobec komunizmu, ale również twarde liberalizowanie gospodarki USA. Prawie już nikt nie pamięta, że Reagan swoje reformy przypłacił drastycznym spadkiem popularności wśród Amerykanów. Za to wybiórczość ludzkiej pamięci sprawia, że dzięki swojej ówczesnej determinacji obecnie jest uznawany za bodaj najwybitniejszego amerykańskiego prezydenta końcówki XX wieku.
W Polsce rząd jest problemem samym dla siebie. Boi się tego, czego nie bał się Reagan, czego nie bała się Margaret Thatcher, czego teraz nie boją się Francuzi forsujący reformę emerytalną, choć z powodu strajków kosztuje ich to 200 milionów euro dziennie.
Angela Merkel ma jeden z najniższych poziomów poparcia w historii. Co robi? Ogranicza wydatki.
Podobnie robi konserwatywno-liberalny gabinet brytyjski, który przedstawił budżet z takimi cięciami, że mieszkańcy Wysp od paru tygodni nie są w stanie wyjść z szoku.
Reklama
Europa tnie, reformuje, ogranicza, chce wreszcie przynajmniej w jakimś stopniu przestać żyć na kredyt. I niespecjalnie przy tym przejmuje się słupkami sondaży.
Reklama
Szaleńcy? Polityczni samobójcy? A może stratedzy, którzy liczą na to, że po koniecznej terapii do najbliższych wyborów zostanie jeszcze wystarczająco dużo czasu, by trend spadku popularności się odwrócił. Może to naiwne, ale nie wykluczyłbym, że europejscy politycy chcą po prostu działać pro publico bono, pójść w ślady chociażby Margaret Thatcher, która po czasie łez, krwi i potu, a co za tym idzie, makabrycznego dołowania w sondażach, zapewniła krajowi długie lata prosperity.
Naszym politykom zapewne również trudno odmówić dobrych chęci i pragnienia doprowadzenia Polski do rozkwitu. Pytanie tylko, czy działanie w białych rękawiczkach jest skuteczne w czasach, gdy inni ostro wzięli się do roboty, często nie przebierając w środkach. Wiemy, wiemy, dlaczego w Polsce tak się dzieje – idą jedne i drugie wybory. Jednak jest to trochę żałosne – perspektywa spadku sondażowych słupków przed wyborami lokalnymi paraliżuje polityków do tego stopnia, że powstrzymuje reformowanie kraju na rok. Ich europejscy koledzy nie boją się takich konsekwencji.
Powtarzam zatem pytanie: czy są politycznymi szaleńcami?