Nasze cele dzielą się na trzy kategorie: 1) ambitne i przekraczające możliwości Polski, 2) możliwe do zrealizowania niezależnie od naszych działań, 3) możliwe do zrealizowania w efekcie polskich poczynań. Dwie pierwsze są podbijaniem bębenka, by uchodzić za państwo ważne. Nasza liga to grupa trzecia.
W pierwszej kategorii znalazło się choćby wykorzystanie budżetu unijnego do budowy konkurencyjnej Europy. Nie my, ale płatnicy netto zdecydują, jaki będzie budżet UE, Polska może jedynie w sojuszu z innymi spróbować ocalić politykę spójności. Nic więcej. W drugiej grupie jest na przykład przyjęcie Chorwacji do Unii. Wielce prawdopodobne, że dojdzie do niego podczas polskiej prezydencji, ale nasza zasługa w tym żadna. No i trzecia grupa. A w niej między innymi podpisanie z Ukrainą i Mołdawią umowy stowarzyszeniowej i o stworzeniu strefy wolnego handlu. Polska ma tu dużo do powiedzenia, może choćby znieść własne zastrzeżenia wobec wolnego handlu z Ukrainą. Ale to Kijów musi wykonać pracę, by zasłużyć na takie umowy. Mimo deklaracji Janukowycza, nie robi wielkich postępów. Nasz ambitny plan pewnie się nie powiedzie. W takiej sytuacji pozostaje wprowadzenie prawodawstwa ułatwiającego transakcje transgraniczne online. Możemy zbudować wokół tej propozycji koalicję chętnych i wygrać. Ale czy będzie to sukces godny pamięci potomnych?
Prezydencja UE straciła siłę. Nie jest już taranem do wygrywania swoich interesów, może być natomiast narzędziem promowania się. Nie jej cele są ważne, ale styl, w jakim jest prowadzona. A właśnie tu możemy ją wygrać lub przegrać. Musimy skoncentrować się na autopromocji, nie na naprawianiu świata.