Władza nad językiem – kontrolowanie społecznej i politycznej rzeczywistości za pomocą słów – kojarzy się nam z powieścią "Rok 1984” George’a Orwella bądź innymi dziełami kultury wymierzonymi w totalitarne utopie wszelkiej maści, z reportażami z Korei Północnej, ewentualnie (w formie bardziej tragikomicznej) z partyjnym ględzeniem rodem z PRL-u. Po transformacji ustrojowej rozsmakowaliśmy się w wolności słowa i w przekonaniu, że nikt już nie będzie w stanie narzucić nam jednolitej narracji i wizji świata, bo zmieniliśmy jego architekturę. To była, rzecz jasna, iluzja: lata 90. przemawiały perswazyjnie narzeczem reklamy, ucząc nas neoliberalnego kapitalizmu, bycia konsumentem, dyspozycyjności i elastyczności, mamiąc nas emeryturą pod palmami, potępiając roszczeniowość, strasząc pijanym i wykolejonym pegeerem, stępiając w nas wrażliwość na ludzką krzywdę. Ciekaw jestem, czy istnieje jakiś spójny słownik ówczesnej propagandy sukcesu – w każdym razie byłby fascynującą lekturą.
Innymi słowy, władza nad językiem to pole działania zbyt cenne, by leżało odłogiem. Wszystko to jednak przez lata odbywało się w miarę dyskretnie, bez jasno sformułowanych ośrodków nadawczych, w bardzo ogólnie sformułowanym kontekście postępu cywilizacyjnego i powrotu do Europy. Oczywiście wśród wielu konkurujących dyskursów praktycznie od początku transformacji wybrzmiewał również ten prawicowy, postromantyczny, katolicki, nacjonalistyczny, wpatrzony w przeszłość, wzywający do zemsty i rozliczeń – dobijał się do mainstreamu, zawsze jednak był głosem mniejszościowym i niejednorodnym (nawet jako głos rządu w latach 2005–2007).
Wydaje się, że jako społeczeństwo byliśmy nieprzygotowani na to, co się wydarzyło w 2015 r. i w latach późniejszych – owa rozpaczliwa bezradność obejmuje wiele sfer, o których trudno tu szerzej rozprawiać; ktoś bardziej złośliwy ode mnie mógłby powiedzieć, że była to kara boska za pychę oraz ogólny brak wyobraźni i empatii.
Reklama
Reklama