"Marcinkiewicz popełnił błędy nieodwracalne. Sam skasował się z życia politycznego raz na zawsze" - ocenia prof. Marcin Król.

Marcinkiewicz już wie, że ostatni rozgłos nie służy jego politycznej karierze. I oskarża media. Na swoim blogu zarzuca dziennikarzom, że pytają o jego życie prywatne i rolę, jaką pełni w banku Goldman Sachs. Martwi się, że nikt nie pamięta o jego osiągnięciach z czasów premierostwa.

Reklama

Jak to się stało, że niegdyś najbardziej popularnemu i lubianemu politykowi - który przecież w 2005 r. otrzymał nagrodę Wiktora dla najpopularniejszego polityka - grozi dziś polityczna banicja? Czy na pewno winne są media?

>>>Przeczytaj komentarz Piotra Zaremby: Marcinkiewicz za bardzo uwierzył w siebie

Historia niezwykłej popularności Marcinkiewicza zaczęła się w momencie, kiedy Jarosław Kaczyński wyznaczył go na premiera. "Byliśmy pod wrażeniem. Marcinkiewicz był świetnym PR-owcem. Oceniam to po efektach. A te były niebywałym osiągnięciem" - wspomina jeden z jego partyjnych kolegów.

Reklama

Marcinkiewicz pokochał swoją popularność. Tym trudniej było mu się rozstać z fotelem szefa rządu. Robił wszystko, aby o nim nie zapomniano. Kilka dni po dymisji nieoczekiwanie wyznał na swoim blogu: "Jeszcze tylko gdzieś jakaś dyskoteka / I’m 47. Can I dance? Yes, I can, I need, I love / i mogę wracać do Warszawy, do pracy. Tak jak w SPATiF-ie dawno się nie wybawiłem. Bardzo krótka, ale jednak kapitalna dawka wolności (z zachowaniem zasad oczywiście - ciemniaki). Sporo ładnych i świetnie tańczących dziewczyn. To zawsze cieszy".

Potem coraz mniej zrozumiałych medialnych wyskoków Marcinkiewicza było już tylko więcej.

Reklama

Miesiącami trwało poszukiwanie pracy dla bezrobotnego byłego premiera. A ten miał być już i prezesem spółki paliwowej Lotos, i komisarzem Unii, i europosłem, i prezesem PZPN. Marcinkiewicz podsycał tylko ciekawość dziennikarzy. Świadomie nie dementował tych informacji, ale też nie potwierdzał.

A zaczęło się od kariery w PKO BP. Najpierw został doradcą pełniącego obowiązki prezesa banku Sławomira Skrzypka. Ale Marcinkiewicz mierzył wyżej. Ogłosił, że startuje w konkursie na prezesa PKO BP. A media spekulowały, czy były premier się do tego nadaje, czy sobie poradzi. Pytania zostały bez odpowiedzi. Bo Marcinkiewicz nagle z konkursu się wycofał.

Niektórzy w Marcinkiewiczu widzieli nawet przyszłego prezydenta. Co na to były premier? "Jest za wcześnie. Nie widzę powodu, bym musiał jako pierwszy ogłaszać start lub go wykluczać" - w typowy dla siebie sposób mówił jeszcze w styczniu.

Prezydentem już raz został, ale tymczasowym. A dokładnie pełniącym obowiązki prezydenta Warszawy. Ale to nie było szczytem marzeń byłego premiera. Bo myślał o pełnej prezydenturze w stolicy. Dlatego stanął w wyścigu z Hanną Gronkiewicz-Waltz. Wyborców przekonać do siebie próbował w niekonwencjonalny sposób. Poddał się np. badaniu wariografem. Kulminacyjnego testu wiarygodności jednak nie przeszedł - premier z Gorzowa przegrał wybory w stolicy.

Miało być spokojniej, kiedy Marcinkiewicz został dyrektorem w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju i na dobre przeniósł się do Londynu. Nawet zdarzyło mu się kilkakrotnie odmówić dziennikarzom komentarza, tłumacząc, że przecież nie jest już politykiem. Tyle tylko, że chwilę później znów pojawiał się w mediach, najchętniej w telewizji, i komentował bieżące wydarzenia.

Swoją wiarygodność mocno nadwerężał też, kiedy pojawiła się plotka, że odchodzi z PiS. Marcinkiewicz stwierdził, że nie będzie tego komentować do czasu wyborów parlamentarnych. Ale obietnicy nie dotrzymał. Bo w ostatnim dniu kampanii wyborczej publicznie poparł Donalda Tuska.

Na złośliwe uśmiechy Marcinkiewicz naraził się także, kiedy sam dementował swoje słowa. W sierpniu 2007 r. w "Faktach" TVN Marcinkiewicz zasugerował, że jako premier był podsłuchiwany. Chwilę później to zdementował. "Nic o tym nie wiem" - powtarzał jak mantrę. Aż do maja 2008 r. W autoryzowanym wywiadzie dla DZIENNIKA znów ujawnił sensacyjną wiadomość, jakoby prezydent Lech Kaczyński w grudniu 2005 r. polecił szefowi ABW zbieranie informacji na jego temat oraz kazał założyć mu podsłuch. A potem znowu kluczył, zaprzeczał. Mówił, że nie ma sprawy, choć sformułował wcześniej potężne oskarżenie.

Brnął dalej. Po wygranych przez PO wyborach pojawiło się pytanie, czy były premier dostanie od Tuska jakąś propozycję. Przyznał, że dostał ofertę wejścia do rządu, ale ją odrzucił. Ale nie chciał ujawnić, jaka była to oferta.

Podobny spektakl urządził ostatnio z wyborami do europarlamentu. Na pytania, czy kandyduje, odpowiadał pokrętnie, że zawarł z PO pewien układ, ale że ujawni go dopiero w lutym. Spekulacje uciął dopiero sam Tusk, który oświadczył, że Marcinkiewicz lokomotywą wyborczą na pewno nie będzie.

Potem przyszła pora na tabloidowe zapisy jego romansu. Czy to koniec politycznej kariery Marcinkiewicza? "Moim zdaniem to jest dla niego koniec. Nie da rady odbudować autorytetu" - mówi Marcin Król. I podkreśla, że pewnie za rok ludzie o nim zapomną. "Chyba że znów z czymś wyskoczy" - zastrzega.