Poseł PiS Arkadiusz Mularczyk upublicznił niedawno zadziwiający list otwarty do prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Łukasza Kamińskiego. Zadziwiający, bo polityk Prawa i Sprawiedliwości wzywa w nim państwowego urzędnika, by ten nie realizował wchodzącej w życie ustawy. Choć Mularczyk sam tę ustawę współtworzył i przedstawiał Sejmowi jako poseł sprawozdawca.

"Zmiany organizacyjne dokonywane przez ustępującego prezesa Instytutu należy uznać za daleko posuniętą nadaktywność, którą to cechę trudno było dostrzec w działaniach prezesa we wcześniejszym okresie jego kadencji" – perorował w liście Mularczyk. "Zmiany te odbieram także jako pretekst do przeprowadzenia zmian personalnych na stanowiskach kierowniczych w sposób utrudniający przyszłemu prezesowi organizację Instytutu Pamięci zgodnie z objętą strategią, zmiany te pociągają także daleko idące skutki finansowe dla budżetu Państwa". "Gdyby intencją ustawodawcy było wprowadzenie zmian struktury przez nowe kierownictwo IPN, w ustawie znalazłyby się odpowiednie przepisy przejściowe bądź zostałby inaczej określony termin vacatio legis" – odpisał Łukasz Kamiński autorowi ustawy.

Reklama
Tak toczył się ten teatr absurdu, na który nikt nie zwrócił uwagi. A zwrócić warto, bo ludowa mądrość mówi, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. I, oczywiście władzę. Zaś w przypadku instytucji z budżetem rocznym sięgającym 300 mln zł jest co dzielić. Przy czym, by było zabawniej, ukryte intencje działaczy PiS jasno klaruje list otwarty Mularczyka. "Również idące za tym zmiany personalne dokonywane w Instytucie Pamięci przez ustępującego prezesa, uzasadniane koniecznością zmiany podstawy zatrudnienia i zapewnieniem funkcjonowania Instytutu Pamięci w strukturze przewidzianej w ustawie nowelizującej, nie są w żadnym stopniu uzasadnione względami prawnymi, lecz mogą wskazywać na próbę zabezpieczania interesów osób związanych z Panem Prezesem" – pisze poseł. Pośrednio przyznając, iż nowelizacja ustawy o IPN rozbijająca Biuro Edukacji Publicznej na dwa piony oraz jednoczesna zmiana nazwy pionu archiwalnego miały umożliwić łatwe przeprowadzenie wielkich czystek.
Kłopot w tym, że autorzy nowelizacji prawa przeoczyli konieczność takiego sformułowania ustaw, by decyzje kadrowe znalazły się w rękach nowego prezesa. Obecny szef IPN (pełniący jedynie obowiązki) zatrudnił więc wszystkich naczelników, kierowników biur i dyrektorów pionów na etatach urzędniczych, a następnie mianował pełniącymi obowiązki kierownicze.
Reklama
Oczywiście nowy prezes może łatwo te osoby zdymisjonować, lecz już nie zwolnić. A szeregowego urzędnika państwowego da się wyrzucić z pracy, gdy – cytując klasyka – po pijanemu przejedzie na pasach zakonnicę w ciąży. W innym przypadku jest to piekielnie trudne. Teoretycznie można by utworzyć nowe etaty i kierownicze stanowiska obsadzić nowymi ludźmi. Ale przyszłoroczny budżet państwa pewnie będzie bardzo napięty i IPN nie może liczyć na radykalne zwiększenie funduszu. Jednym słowem, nowy prezes być może będzie musiał obsadzić stanowiska kierownicze starymi pracownikami firmy.
W tej sytuacji przychodzi na myśl anegdota, jak to w przedwojennej Warszawie odbywał się pogrzeb reżysera Kazimierza Dunin-Markiewicza. Wygłaszający nad grobem mowę pożegnalną oficjel perorował długo i kwieciście, wyliczając zasługi i sukcesy nieboszczyka. Po czym w ostatnich słowach pożegnał zmarłego Kazimierza Munin-Darkiewicza. W ciszy, jaka zapadła po przejęzyczeniu, wszyscy usłyszeli sceniczny szept znanego filozofa i erudyty Franza Fiszera "Ale się sypnął. No i cały pogrzeb na nic!".

Wiódł ślepy kulawego

Znowelizowana ustawa o IPN zawiera w sobie wiele szczegółów, które przy bliższym przyjrzeniu się potrafią zadziwić. Rozbicie instytutu na nowe piony organizacyjne, które miało służyć wielkiej czystce, jest tylko jednym z nich. Po pierwsze, nowy prezes będzie figurantem. Nie tylko dlatego, że może zostać łatwo odwołany przez parlament, co czyni go zależnym od partii rządzącej. Dużo ciekawsza jest zależność od 9-osobowego kolegium, powoływanego na siedmioletnią kadencję, którego członkowie są praktycznie nieusuwalni. Grono to nie tylko "przyjmuje roczne sprawozdanie Prezesa Instytutu Pamięci z działalności Instytutu Pamięci" – jak głosi tekst ujednolicony ustawy z dnia 16 czerwca 2016 r., lecz też "wyraża opinie o przedstawionych przez Prezesa Instytutu Pamięci kandydatach na stanowiska kierownicze w Instytucie Pamięci wymienione w statucie Instytutu Pamięci". Co oznacza, że jeśli czystka zostanie przeprowadzona, kolegium będzie miało w swojej gestii ponad setkę kierowniczych etatów do rozdysponowania.
Przy czym nie jest możliwe, by dziewięciu ludzi i zależny od nich prezes cały czas mieli we wszystkim taką samą opinię. Łatwo sobie wyobrazić, jakie dawało to możliwości tworzenia układów, zależności i robienia nieformalnych interesów. Genialny zamysł twórców ustawy nie wypalił z powodu banalnego niedopatrzenia. Jej autorzy zapomnieli zapisać, że nowy statut IPN tworzy prezes w porozumieniu z Kolegium. Poseł Mularczyk z konsekwencji tego niedopatrzenia zdał sobie sprawę dopiero po wejściu ustawy w życie. Pozostał mu więc rozpaczliwy apel w liście otwartym, by stary prezes nie zajmował się nowym statutem. "Odnosząc się do zarzutów Pana Posła w kwestii kompetencji prezesa IPN do nadawania statutu Instytutu pragnę zauważyć, że zgodnie z aktualnym brzmieniem art. 8 ust. 3 ustawy jest to wyłączna prerogatywa prezesa IPN" – odpisał dr Łukasz Kamiński na zarzut Mularczyka, iż realizując obowiązujące prawo nadał instytutowi nowy statut. "Kwestia ta była podnoszona podczas prac parlamentarnych, w których obaj braliśmy udział. Pan Poseł jako przedstawiciel wnioskodawców stanowczo sprzeciwił się zgłoszonemu postulatowi, aby statut był zatwierdzany przez kolegium, tak jak to było dotychczas" – dodał, nieco złośliwie, Kamiński.
I w tym momencie cała zmiana ustawy tak naprawdę straciła już zupełnie sens, tak oficjalny, jak i ukryty. Aby pojąć, jak mogło się wydarzyć takie kuriozum i czemu miało służyć, należy przyjrzeć się głównym bohaterom "genialnego planu", godnego kolejnego filmu o legendarnym gangu Olsena.

Bohaterowie zmiany

Do przygotowywania nowej ustawy o IPN poseł Arkadiusz Mularczyk został dokooptowany pod koniec lutego 2016 r. Wcześniej jej założenia oraz cele określił tandem profesorów historii: Ryszard Terlecki i Włodzimierz Suleja. Obaj związani z IPN od momentu jego powstania. Nieodmiennie wykazujący też ambicję, by używać IPN do własnych celów.
Publicznie szerzej znany jest Ryszard Terlecki, przewodniczący Klubu Parlamentarnego PiS, wicemarszałek Sejmu. Nie ukrywa on swej barwnej, hipisowskiej przeszłości, pełnej smakowitych anegdot oraz wspomnień ze związku z Korą Jackowską. "Kiedy Kora śpiewała »Boskie Buenos«, to ciarki przechodziły po plecach. Zawsze uważałem ją za bardzo utalentowaną kobietę" – opowiadał w wywiadzie udzielonym "Dziennikowi" w 2008 r. Podczas zlotu hipisów w Mielnie w 1968 r. wygłosił nawet przemówienie o tym, że narkotyki są drogą do wyzwolenia. Teraz konsekwentnie zaprzecza, by kiedykolwiek ich używał. "Ja naprawdę miałem dużo szczęścia, bo nienawidziłem zastrzyków, więc żadne eksperymenty ze strzykawką w moim przypadku nie wchodziły w grę. A innych prawdziwych narkotyków, poza tymi pochodnymi morfiny, które się wstrzykiwało, nie było" – mówił w tym samym wywiadzie.
Po burzliwej młodości Terlecki zaczął angażować się w działalność opozycji. Współpracował ze Studenckim Komitetem Solidarności, potem KOR, podczas stanu wojennego działał w podziemiu. Potem rozwijała się jego kariera naukowa na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz jako pracownika krakowskiego oddziału IPN. Jednak od pracy badawczej historyka zawsze wolał politykę. Z ramienia różnych partii kandydował w latach 90. do Sejmu oraz zasiadał w krakowskiej radzie miejskiej. Jednocześnie z młodego lewaka zmienił się w zasadniczego konserwatystę emanującego poczuciem misji.
"Dowiedziałem się (...), że mój Ojciec przez ponad trzydzieści lat współpracował z UB i SB, dostarczając zamówione raporty i donosy oraz – przez większą część tego okresu – pobierając za to wynagrodzenie" – napisał w 2003 r. na łamach "Rzeczpospolitej", lustrując przeszłość ojca, znanego pisarza i dziennikarza, Olgierda Terleckiego. "Nie zmieniłem zdania: tajne dokumenty muszą zostać ujawnione. Systemu zbrodni i kłamstwa dziś nie można już rozliczyć wyrokami sądów. Nie żyje większość jego twórców i nie wiemy, na ile metamorfozy, którym ulegli ich uczniowie, są tylko cyniczną grą pozorów. Wszystko, co można jeszcze zrobić, to zapobiec narodowej amnezji" – tłumaczył Terlecki decyzję o ujawnieniu przeszłości ojca.
Spora część środowiska historyków podeszła do wynurzeń ówczesnego naczelnika Biura Edukacji Publicznej krakowskiego oddziału IPN, delikatnie mówiąc, bez entuzjazmu. Nadając Terleckiemu złośliwą ksywę "Pawka Morozow". Natomiast mający wielką słabość do intelektualistów z tytułem profesorskim Jarosław Kaczyński dostrzegł w byłym hipisie znakomity materiał na realizatora swojej polityki. Terlecki w 2006 r. był kandydatem PiS na prezydenta Krakowa, a w następnym roku wreszcie dostał się do Sejmu z ramienia tejże partii. Po rezygnacji ze stanowiska dyrektora krakowskiego oddziału IPN, które zajmował przez rok, rozpoczął prawdziwą karierę polityczną.
Nieco innymi drogami biegła kariera zawodowa prof. Włodzimierza Sulei. Zamiast barwnej młodości wrocławski historyk może pochwalić się solidnym dorobkiem naukowym i wspinaniem się po kolejnych szczeblach kariery naukowej, najpierw w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego, a następnie w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Zielonej Górze. W latach 80. współpracował z solidarnościowym podziemiem, a po upadku komunizmu w 1989 r. z Ruchem Obywatelskim Akcja Demokratyczna organizowanym przez Zbigniewa Bujaka i Władysława Frasyniuka pod patronatem Adama Michnika i Jacka Kuronia. Z nadania Frasyniuka prof. Suleja został pierwszym redaktorem naczelnym "Dziennika Dolnośląskiego". Pismo po roku upadło, a wrocławskie środowisko ROAD mocno skonfliktowało się między sobą.
Ewolucja z lewicowca, próbującego odbudowywać we Wrocławiu przedwojenny PPS, w polityka bliskiego PiS następowała u prof. Sulei stopniowo. Nim się dopełniła, pierwszy prezes IPN prof. Leon Kieres jesienią 2000 r. zaproponował dawnemu koledze z wojska i uczelni posadę dyrektora wrocławskiego oddziału IPN. Dopiero to stanowisko dawało realną możliwość nawiązania bliskich relacji ze światem polityki. Po przegranych przez PiS wyborach w 2007 r. we wrocławskim oddziale IPN utworzono stanowisko wicedyrektora, dając zatrudnienie byłemu wojewodzie dolnośląskiemu z ramienia PiS Krzysztofowi Grzelczykowi. Sprawił on potem spory kłopot nowemu pryncypałowi. "Akta SB, które miały świadczyć o rzekomej współpracy europosła Marcina Libickiego z PRL-owskim wywiadem, zbadał dla szefów PiS Krzysztof Grzelczyk – wicedyrektor wrocławskiego IPN, były PiS-owski wojewoda dolnośląski" – informowała w połowie kwietnia 2009 r. "Gazeta Wyborcza". W efekcie dzikiej lustracji Marcin Libicki został skreślony z listy wyborczej PiS.
Grzelczyk, oskarżony o nadużycie stanowiska służbowego i udostępnianie materiałów niejawnych z pominięciem procedur, odszedł z IPN. Dla dyrektora Sulei nic się nie zmieniło, lecz jego życzliwa postawa wobec ówczesnej opozycji została zapamiętana. Co zaprocentowało kilka lat później, kiedy został głównym ekspertem w komisji sejmowej z ramienia PiS nowelizującej ustawę o IPN. Oglądając nagrania filmowe z jej posiedzeń, łatwo zauważyć, iż delegowani tam posłowie niespecjalnie orientują się w przedmiocie spawy. Zaś ich opinię kształtują prof. Suleja oraz wspierający go dr Marcin Stefanik, były dyrektor szczecińskiego oddziału IPN. Notabene obaj eksperci pożegnali się z fotelami dyrektorskimi w dość niecodziennych okolicznościach. Co do dr. Stefanika, oficjalny komunikat IPN z czerwca 2015 r. mówił o "złych relacjach międzyludzkich" w oddziale oraz "niezadowalających rezultatach programu naprawczego". Bardziej treściwie brzmiało oświadczenie Prezydium Zarządu Regionu Koszalińskiego "Pobrzeże" NSZZ "Solidarność". Czytamy w nim, że: "niegodziwe traktowanie podwładnych przekreśliło dr. Marcina Stefaniaka jako osobę zdolną do zarządzania pracownikami. Człowiek, który depcze wartości, jakimi są godność pracownika i jego praca, nie powinien pełnić kierowniczych funkcji, zwłaszcza w instytucjach sprawujących, tak jak IPN, szczególną misję społeczną". Jeszcze bardziej intrygująco przedstawia się pożegnanie drugiego eksperta PiS z IPN.

Gdzie jest pies pogrzebany

Profesor Włodzimierz Suleja przestał pracować we wrocławskim oddziale IPN we wrześniu 2013 r. Rok wcześniej, po rozmowie z prezesem Kamińskim, zrezygnował ze stanowiska dyrektora, ale pozostał na etacie. Jednak nowy dyrektor Robert Żurek zdecydował o rozwiązaniu umowy o pracę z profesorem. Co natychmiast oprotestowało liczne grono historyków. Do prezesa IPN wpłynęła petycja w obronie prof. Sulei (a także innego pracownika instytutu zwolnionego w tym samym czasie) podpisana przez wielu znanych historyków, w tym Ryszarda Terleckiego. Wówczas Rada IPN, w której zasiadało wielu wybitnych naukowców, jak choćby prof. Andrzej Paczkowski, Grzegorz Motyka, Andrzej Friszke czy Antoni Dudek, poparła decyzję zwolnienia byłego dyrektora oddziału wrocławskiego. Wydając oświadczenie, iż "uzasadnienie, oparte na wynikach audytu przeprowadzonego w oddziale wrocławskim IPN, przyjmują za wystarczające do podjęcia decyzji dotyczącej prof. Sulei".
Nieoficjalnie mówiło się o rekordowej liczbie 82 nieprawidłowości w funkcjonowaniu wrocławskiej placówki wykrytych podczas audytu obejmującego jedynie lata 2011–2012. A także o sporych sumach wydanych przez byłego dyrektora w bardzo niejasny sposób. W niczym nie przeszkadzało to jednak, by wsparł Ryszarda Terleckiego i Arkadiusza Mularczyka w reformowaniu IPN.
Podziękowanie za wysiłek przy zmianie ustawy wydawało się sprawą oczywistą. "Prof. Włodzimierz Suleja i prof. Jan Draus są wśród kandydatów do kolegium IPN, których zgłosi klub PiS" – informowała 20 czerwca Polska Agencja Prasowa. Tymczasem trzy dni później w skład Kolegium IPN wszedł jedynie prof. Draus. Wedle przecieków z klubu poselskiego PiS wyniki wrocławskiego audytu ktoś dostarczył aż na samą partyjną górę. W ostatniej chwili przyszedł nakaz wymiany kandydata do kolegium, ponieważ – jak nakazuje zapis nowej ustawy – musi on "wyróżniać się wysokimi walorami moralnymi". Może to być jednak zwykła zmyłka i prof. Suleja szykowany jest na nowego prezesa IPN. Choć autorzy satyrycznej rubryki tygodnika "wSieci" Robert Mazurek i Igor Zalewski, którzy od miesięcy typują, kto będzie nominowanym PiS, twierdzą, że funkcję tę ma obiecaną dr Jarosław Szarek z krakowskiego oddziału IPN. Trzeba pamiętać, iż nieraz udowodnili, że należą do osób wyjątkowo dobrze poinformowanych.
Na giełdzie kandydatów funkcjonują jeszcze nazwiska prof. Krzysztofa Szwagrzyka oraz senatora PiS prof. Jana Żaryna. Choć dotąd oficjalnie swoją kandydaturę zgłosił tylko dotychczasowy wiceprezes IPN dr Paweł Ukielski, nikt nie daje mu większych szans. Wszystko ma się zadecydować najprawdopodobniej 18 lipca, gdy Kolegium IPN przeprowadzi publiczne wysłuchanie kandydatów. A potem zarekomenduje swojego wybrańca parlamentowi.
Ale niezależnie od tego, kto będzie nowym prezesem, zastanie instytut w stanie zamętu organizacyjnego, wprowadzonego przez nową ustawę. Powstała wedle reguł, które można sprowadzić do pamiętnego dla miłośników gangu Olsena cytatu: „Egon ma plan!”.