Do ostatniej chwili trwały wczoraj próby znalezienia kompromisu z Grecją, który pozwoliłby temu krajowi na uniknięcie bankructwa. Najpierw szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker przedstawił Aleksisowi Tsiprasowi nową ofertę, zaś wczoraj po południu grecki premier zwrócił się do wierzycieli o przedłużenie programu pomocowego.
Propozycja Junckera nie różniła się zasadniczo od tej, którą grecki premier w miniony weekend odrzucił, ale pewne ustępstwo się w niej znalazło. Jak podają różne źródła, było to albo utrzymanie 13-proc. stawki VAT dla hoteli zamiast podniesienia jej do 23 proc., albo pozostawienie do 2020 r. specjalnego zasiłku dla najbiedniejszych emerytów, który w dotychczasowej wersji miał być wycofany wcześniej.
Tsipras z kolei, jak podaje radio RMF, zwrócił się o przedłużenie programu pomocowego o dwa lata. Przez ten czas wierzyciele mieliby finansować potrzeby Aten. W prośbie nie ma jednak mowy o żadnych reformach, a pojawia się za to postulat renegocjacji zadłużenia. Równocześnie Tsipras poprosił o krótkie przedłużenie pomocy, tak aby uniknąć natychmiastowego bankructwa kraju. Propozycję premiera na wieczornej telekonferencji mieli omawiać ministrowie finansów strefy euro, ale niemiecka kanclerz Angela Merkel wczoraj kilkakrotnie mówiła, że nie ma co liczyć na porozumienie w ostatniej chwili.
Reklama
Według nieoficjalnych informacji politykiem, który najmocniej naciskał na szukanie do końca kompromisu z Grecją, był francuski minister finansów Michel Sapin. To zresztą jest poniekąd zrozumiałe, bo jego kraj wymieniany jest jako jeden z najbardziej narażonych na rozlanie się greckiego kryzysu.
Reklama
Zarówno politycy, jak i analitycy finansowi przekonują, że strefa euro tym razem jest lepiej przygotowana do wstrząsów, niż było to na początku kryzysu zadłużeniowego. – Jeśli się spojrzy na spready (między obligacjami Niemiec a pozostałych krajów – red.), można łatwo zauważyć, że ryzyko rozlania się kryzysu jest bardzo ograniczone – uspokajał w poniedziałek rzecznik niemieckiego rządu Martin Jaeger. Rentowność obligacji krajów południowej części kontynentu wzrosła na wieść o załamaniu się w weekend rozmów z Grecją, ale w żadnym wypadku nie były to poziomy dramatyczne. Różnica między rentownością obligacji niemieckich a portugalskich wzrosła o 65 pkt do 244, a potem spadła do 225 pkt, podczas gdy trzy – cztery lata temu przekraczała ona 1500. Przesłanek do umiarkowanego optymizmu jest całkiem sporo. – W porównaniu z latami 2010–2012 fundamenty makroekonomiczne wskazują mniej podstaw do rozlania się kryzysu. Narażenie prywatnego sektora jest mniejsze. Strefa euro jako całość i jej peryferia są w lepszej kondycji. Gospodarka jest w fazie ożywienia. Jest postęp w reformach strukturalnych. Narzędzia zarządzania kryzysowego w strefie euro są silniejsze, niż były w przeszłości – wyliczał wczoraj główny ekonomista Deutsche Banku Mark Wall.
Faktycznie, działa Europejski Mechanizm Stabilizacyjny, którego kapitał w wysokości 700 mld euro nie został jeszcze użyty. Wartość greckiego długu w posiadaniu zagranicznych banków spadła z 300 mld dol. w 2008 r. do 54 mld w połowie zeszłego roku, a wszystkie kraje potencjalnie zagrożone rozlaniem się kryzysu notują znów wzrost gospodarczy.
Do niedawna wyglądało, że krajem, który najprędzej może pójść śladem Grecji, będzie Hiszpania, gdzie sporą popularność w sondażach zdobyła blisko współpracująca z grecką Syrizą partia Podemos (w grudniu odbędą się wybory parlamentarne). Trudno jednak sobie wyobrazić, by los Grecji stał się zachętą dla głosowania na populistów. Irlandia i Portugalia, które podobnie jak Grecja musiały skorzystać z unijnego programu pomocowego, już z niego wyszły, wróciły na rynek obligacji i zdolne są do samodzielnego finansowania się. Nawet jeśli przez pewien czas greckie zawirowania odbiją się na ich obligacjach, nie wydaje się, by im groziło poważniejsze niebezpieczeństwo, szczególnie że strefa euro może użyć mechanizmów ratunkowych.
Potencjalnie najbardziej zagrożone greckim kryzysem są Francja i Włochy, czyli druga i trzecia co do wielkości gospodarka strefy euro. Nie chodzi jednak o ich bankructwo, bo mimo zadłużenia – zwłaszcza Włoch – obecnie nie ma ku temu konkretnych przesłanek, ale to, że w efekcie niepewności na rynku mogą ponownie wpaść w recesję. W obu krajach wzrost gospodarczy jest bardzo niewielki, nawet w porównaniu z Hiszpanią czy Portugalią, a reformy (np. rynku pracy) idą wolniej, niż się spodziewano, co wynika m.in. z tego, że oba rządy mają problemy z ich przeforsowaniem we własnych parlamentach. W przypadku Włoch dodatkowym czynnikiem jest niepewność polityczna, bo rząd Matteo Renziego traci poparcie, zaś we Francji problemem jest ograniczanie deficytu budżetowego. Paryż już w tym roku miał zejść z nim poniżej 3 proc. PKB, ale według aktualnych planów stanie się to dopiero w roku 2017.