Chociaż zamach w Nicei to tragedia, nie możemy patrzeć na terroryzm jako na fenomen dotykający w szczególny sposób Europę. Z szerszej perspektywy bowiem staje się jasne, że to nie Stary Kontynent cierpi najbardziej z powodu zamachów. Atak na południu Francji wydarzył się niecałe dwa tygodnie po tym, jak Państwu Islamskiemu udało się przeprowadzić najbardziej tragiczny w skutkach zamach spośród wszystkich, jakich dopuściła się ta organizacja. Miało to miejsce w Bagdadzie, stolicy Iraku. Bomba zdetonowana przez zamachowca samobójcę w samochodzie pułapce zaparkowanym na ruchliwej ulicy w handlowej części miasta pozbawiła życia ponad 250 osób.
To zresztą niejedyne „osiągnięcie” Państwa Islamskiego w ciągu ostatnich dwóch tygodni w ramach terrorystycznej ofensywy zapowiadanej na ramadan. Na początku lipca w Dakce, stolicy Bangladeszu, siedmiu zamachowców wdarło się do jednej z restauracji i zamknęło w środku, biorąc zakładników; po 11 godzinach policjanci zdecydowali się na szturm. Wszyscy zamachowcy poza jednym zginęli; zanim doszło do szturmu, zabili m.in. za pomocą maczet 20 zakładników, w tym dziewięciu Włochów i siedmiu Japończyków. Dwa dni później w Indonezji znany władzom ze związków z organizacjami terrorystycznymi mężczyzna zdetonował kamizelkę wypełnioną ładunkami wybuchowymi przy wejściu na komisariat w Surakarcie – półmilionowym mieście położonym na Jawie, miejscu urodzin obecnego prezydenta; Joko Widoko był tu zresztą burmistrzem, zanim sięgnął po najwyższy urząd w kraju. Na szczęście w wyniku zamachu nikt nie zginął; jeden policjant odniósł lekkie obrażenia.
Jak zauważył „The Washington Post”, wiadomość o najkrwawszym zamachu w stolicy Iraku nie odbiła się głośnym echem na świecie. Wskazywałoby to, że mieszkańcy krajów rozwiniętych (a przede wszystkim politycy) interesują się terroryzmem tylko wtedy, kiedy dotknie ich bezpośrednio. Symptomatyczne pod tym względem są gesty solidarności z ofiarami zamachów w mediach społecznościowych. Nikt nie ma obowiązku pamiętać o każdym złu wyrządzanym na świecie, niemniej jednak na zdjęciach profilowych znacznie częściej powiewają flagi krajów rozwiniętych, gdzie terror dociera sporadycznie, niż krajów, których mieszkańcy muszą zmagać się z nim na co dzień.
Reklama
Reklama
Zresztą fenomen ten nie ogranicza się do internetu. Kiedy 22 marca doszło w Brukseli do ataków bombowych na lotnisko Zaventem oraz stację metra Maelbeek, znajdującą się w pobliżu głównych instytucji europejskich, wieża Eiffla została podświetlona na czarno-żółto-czerwono, czyli barwami flagi belgijskiej. Tymczasem 27 marca doszło do zamachu w pakistańskim mieście Lahore, gdzie zamachowiec samobójca pozbawił życia 75 osób. Internet obiegło wtedy zdjęcie wieży podświetlonej na biało-zielono i wielu Pakistańczyków wyraziło wdzięczność za okazaną przez władze Francji solidarność. Jak się jednak okazało, zdjęcie pochodziło z 2007 r. i zostało wykonane podczas organizowanych nad Sekwaną mistrzostw świata w rugby; w rzeczywistości 27 marca wieża wciąż była podświetlona na czarno-żółto-czerwono. Na sugestię francuskich internautów oraz mediów, że zmiana podświetlenia na pakistańskie barwy byłaby ładnym gestem, mer Paryża Anne Hidalgo odpowiedziała, że nie było takich planów, ponieważ jest to gest stosowany tylko w „wyjątkowych sytuacjach”. Podkreśliła jednocześnie niezwykłe związki łączące Paryż i Brukselę. – Zamachy terrorystyczne zdarzają się na świecie regularnie. Oddajemy hołd ich ofiarom w różny sposób – tłumaczyła Hidalgo.
Problem polega na tym, że taka perspektywa zaburza postrzeganie źródeł terroryzmu. Wojna jest najbardziej żyznym gruntem, na jakim wzrasta terroryzm wszelkiej maści. Bez wojen na Bliskim Wschodzie nie byłoby Państwa Islamskiego. I nie tylko zresztą jego: zarówno Al-Kaida, jak i Hezbollah oraz inne organizacje terrorystyczne wyrosły z regionalnych wojen domowych – pisał pod koniec czerwca na łamach „The Washington Post” Daniel Byman, specjalista od terroryzmu z doskonałego pod tym względem Georgetown University i autor ksiązki „Al-Kaida, Państwo Islamskie i globalny ruch dżihadystyczny: co każdy powinien wiedzieć”.
Byman nie podzielił się z czytelnikami amerykańskiego dziennika tajemną wiedzą. Niestabilność na Bliskim Wschodzie jest jednym z podstawowych źródeł terroryzmu na świecie. Jeśli spojrzeć na historię konfliktu syryjskiego, który dał początek Państwu Islamskiemu, to stanie się jasne, jak niewiele w gruncie rzeczy państwa rozwinięte zrobiły, żeby doprowadzić do ustabilizowania się tamtejszej sytuacji. Zaniechanie jest tak duże, że na jego skutek paramilitarna organizacja była w stanie wykroić sobie z Syrii i Iraku obszar trochę mniejszy od Polski i zamieszkany przez kilka milionów ludzi, a następnie stworzyć tam quasi-państwo z własną administracją skarbową, siłami bezpieczeństwa, wymiarem sprawiedliwości, a nawet osobnym pionem do zarządzania infrastrukturą. Co więcej, państwo to funkcjonuje od trzech lat i w tej chwili trudno powiedzieć, kiedy zostanie zniszczone. I to wszystko nie na drugiej półkuli, ale w bezpośrednim sąsiedztwie Europy. Czy można mówić o większej porażce?
Oczywiście od początku było wiadomo, że rozwiązanie problemu Państwa Islamskiego nie będzie proste ze względu na gordyjski węzeł interesów i okoliczności, które sprawiły, że w ogóle możliwe było powstanie tego quasi-autonomicznego tworu. Jednymi z najważniejszych czynników są oczywiście bliskowschodnia geopolityka i regionalne tarcia na tle etnicznym i religijnym. Gdyby w Iraku doszło do prawdziwego podziału władzy między sunnitów, szyitów i Kurdów, Państwo Islamskie może nie miałoby takiego oparcia w lokalnej ludności sunnickiej, niezadowolonej z opresyjnej polityki szyickich władz w Bagdadzie. A to lokalne oparcie w znacznej mierze przyczyniło się do sukcesów terytorialnych tej organizacji. Gdyby Saudowie nie rywalizowali tak zawzięcie z Irańczykami o hegemonię nad regionem, być może strumień irańskich pieniędzy i bojowników Hezbollahu nie wsparłby niechcącego za nic oddać władzy prezydenta Baszara al-Asada. Gdyby jego reżim upadł wcześniej, być może problem Państwa Islamskiego udałoby się rozwiązać wcześniej. To, że pomimo ponad dekady zaangażowania w regionie państwom rozwiniętym nie udało się wpłynąć na partnerów i osłabić tych tendencji, można traktować jako porażkę. Walkę z Państwem Islamskim, a raczej ze splotem okoliczności, które umożliwiły mu takie sukcesy, utrudniła oczywiście interwencja Rosji.
Nie jest tak, że w sprawie ustabilizowania sytuacji na Bliskim Wschodzie nic nie zrobiono, ale rozwiązania pokojowe, jak prowadzone pod auspicjami ONZ rozmowy opozycji z rządem w Damaszku, mają to do siebie, że trwają (już pominąwszy to, ile czasu zajęło posadzenie stron konfliktu przy stole). Sporo jednak było też zaniechań. Doskonałym pretekstem do działania było użycie przez al-Asada broni chemicznej w 2012 r. Waszyngton powstrzymał wtedy jednak europejskich partnerów, obawiając się, że dojdzie do powtórki sytuacji z Libii, gdzie amerykańskie lotnictwo musiało przejąć wykonywanie nalotów na kraj w wyniku braków w uzbrojeniu europejskich armii. Wtedy stało się jasne, że Europa nie tylko nie jest w stanie się obronić bez amerykańskiego parasola, ale też w ograniczonym zakresie może prowadzić działania policyjne w swoim sąsiedztwie. Wątpliwe jest, żeby sytuacja w tej kwestii polepszyła się przez cztery ostatnie lata.
Oczywiście kompleksowym lekarstwem na terroryzm nie jest wyłącznie wysyłanie wojsk lądowych, co dobitnie pokazały interwencje w Iraku i Afganistanie, z których pokłosiem dzisiaj trzeba się mierzyć. Niemniej jednak jakieś wnioski ze sposobu poradzenia sobie z konfliktem trzeba wyciągnąć. Być może niewystarczające było wsparcie dla lokalnych partnerów, którzy wzięli na siebie ciężar walki na miejscu. Może niewystarczająca była presja dyplomatyczna. Może wcześniej trzeba było zbudować koalicję do przeprowadzenia nalotów. Może nieefektywnie wydawana jest pomoc rozwojowa, która w efekcie nie buduje lokalnych gospodarek mogących wyżywić mieszkańców niestabilnych regionów (wygaszenie amerykańskiej obecności w Afganistanie z tego względu było tragedią, ponieważ zniknęły miejsca pracy związane z obsługą obcokrajowców; szczególnie ucierpiał pod tym względem Kabul; a przecież totalnej odbudowy będzie niedługo wymagała także Syria). Jednak bez względu na charakter tej lekcji proklamacja samozwańczego kalifatu na obrzeżach Europy musi stanowić ostrzeżenie na przyszłość.
Dwa tygodnie przed Niceą w jeszcze większym akcie terroru w Bagdadzie zginęło ponad 250 osób. Ale wtedy świat nie wyraził oburzenia.