Prezydent elekt niedługo zacznie otrzymywać od amerykańskich służb briefingi z najcenniejszymi informacjami wywiadowczymi. Dokładnie takie same, jakie dostaje codziennie urzędujący prezydent. Jak na ironię, nowy lokator Białego Domu uzależni wiele swoich decyzji od pracy ludzi, którzy w tym roku mieli duży wpływ na wynik elekcji.
Chodzi oczywiście o śledztwo w sprawie wykorzystywania przez Hillary Clinton (kiedy jeszcze pełniła funkcję sekretarza stanu) prywatnego konta e-mailowego do służbowej korespondencji – zamiast administrowanego przez Departament Stanu (którego nigdy nawet nie aktywowała). Wiadomości przechowywane były na serwerze znajdującym się w piwnicy domu państwa Clintonów w Chappaqua w stanie Nowy Jork. Ponieważ niektóre z e-maili zawierały treści opatrzone klauzulą tajności, sprawą zajęło się FBI. Aby sprawdzić, czy Clinton nie złamała jakichś przepisów i czy nie popełniła przestępstwa.
W toku dochodzenia biuro ustaliło, że – chociaż garstka wiadomości zawierała treści opatrzone najwyższą klauzulą tajności – Clinton nie złamała żadnego przepisu, ponieważ regulacje dotyczące obiegu tajnych informacji w Departamencie Stanu były nieprecyzyjne. Na początku lipca dyrektor FBI James Comey oznajmił więc, że była sekretarz stanu winna jest tylko "wyjątkowej nieostrożności". Wydawało się, że sprawa została zamknięta.
Reklama
Tymczasem 28 października Comey zaskoczył wszystkich, wysyłając do Kongresu list z informacją, że śledczy w trakcie prac nad innym dochodzeniem natrafili na korespondencję elektroniczną, która może mieć związek ze sprawą Clinton. Chodziło o e-maile Humy Abedin, bliskiej doradczyni Clinton, odkryte na jej prywatnym komputerze. Z tego samego urządzenia korzystał jej ówczesny mąż Anthony Weiner – kongresmen, którego karierę zakończyła skłonność do internetowego ekshibicjonizmu, także wobec nieletnich. To właśnie w tej sprawie śledztwo prowadziło FBI i z tej okazji biuro zarekwirowało komputer.
Reklama
Comey od początku nie pozostawiał złudzeń, że FBI zdoła ustalić przed wyborami, czy nowo odkryta korespondencja ma związek ze sprawą Clinton, czy nie (wiadomości miało być 650 tys.). W sobotę jednak oświadczył, że biuro przejrzało dokładnie nowy materiał i że nie znaleziono nic, co miałoby związek z byłą sekretarz stanu.
Sprawa wywołała prawdziwą burzę. Comeyowi dostało się od sztabów obydwojga kandydatów. Najpierw od współpracowników Clinton, że wracając do sprawy na dwa tygodnie przed wyborami, FBI chce wpłynąć na wynik wyborów. Zresztą o to samo oskarżyli biuro ludzie Trumpa. Gen. Michael Flynn, doradca biznesmena ds. bezpieczeństwa, napisał na Twitterze: "8 dni to 691 200 sekund. Comey dokładnie sprawdził 650 tys. e-maili w 8 dni? Jeden e-mail na sekundę? Niemożliwe" (co brzmi dziwnie z ust człowieka, który w latach 2012–2014 dowodził wywiadem wojskowym USA i powinien znać możliwości analityczne służb w odniesieniu do dużych zbiorów danych).
Comey zarzekał się, że jego celem nie było wpłynięcie na wynik wyborów; że kierowała nim rzetelność i chęć uniknięcia sytuacji, w której nowe materiały zawierałyby jednak treści ważne z punktu widzenia zamkniętej w lipcu sprawy. Chcąc nie chcąc, Comey jednak wpływ na wybory miał. O ile 28 października średnia przewaga kandydatki demokratów nad republikańskim nominatem wynosiła 5,7 pkt proc., to w poniedziałek już tylko 2,9 pkt proc. Co więcej, według serwisu FiveThirtyEight pod koniec października demokraci mieli 70 proc. szans na zdobycie przewagi w Senacie (Amerykanie nie wybierali wczoraj tylko prezydenta); w poniedziałek wartość ta spadła do 50 proc. Czy odkręcenie sprawy przez dyrektora FBI pomoże jednej ze stron – okaże się dopiero po opublikowaniu wyników wyborów.
Część demokratów nie wierzy, że działanie Comeya (który jest republikaninem) nie było motywowane politycznie. Jak bowiem ujawnili dziennikarze "New York Timesa" oraz "Washington Post", dyrektor przed wysłaniem listu do Kongresu konsultował się z wysokimi rangą urzędnikami w Departamencie Sprawiedliwości, nadzorującymi pracę FBI. Amerykańskie dzienniki podały, jakoby Comey usłyszał w resorcie, że powinien wstrzymać się z informowaniem o nowych odkryciach w Kongresie. Mimo to dyrektor podjął decyzję, aby list wysłać.
Co więcej, Comey mógł złamać prawo. Amerykańska ustawa Hatcha zabrania bowiem urzędnikom federalnym wpływać na wynik wyborów, nawet jeśli działanie to było nieintencjonalne. Odpowiednie skargi złożono już nawet do rzecznika etyki zawodowej biura. Nie ma wątpliwości, że jeśli większość w Kongresie uzyskają demokraci, to powołana zostanie komisja śledcza do zbadania tej sprawy – co już zapowiedział demokratyczny senator Al Franken.
Według niektórych sprawa e-maili Clinton nie jest jedyną, w której maczały palce służby w trakcie tych wyborów. Jeden z sygnalistów obnażających nadużycia w Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA), a zarazem jej były pracownik William Binney powiedział niedawno, że za włamaniem na konta pocztowe pracowników Krajowej Konwencji Demokratów wcale nie stali rosyjscy hakerzy, ale właśnie środowisko wywiadowcze USA (ostatecznie okazało się, że wiadomości te – chociaż obejmowały korespondencję szefa kampanii Clinton Johna Podesty – nie zawierały niczego bulwersującego). Jego zdaniem było to możliwe niewielkim kosztem z pomocą narzędzi opracowanych przez NSA, do których ma dostęp FBI.
Co więcej, pod koniec października „New York Times” dotarł do administratora serwerów, z których rzekomo przeprowadzony został atak na komputery demokratów. Władimir Fomenko, 26-letni Rosjanin mieszkający przy granicy z Mongolią i właściciel informatycznego biznesu, powiedział gazecie, że może przekazać FBI dane ze swoich serwerów, które mogą pomóc w identyfikacji hakerów. Według niego biuro jednak nie prosiło o takie dane.