Kiedy umawiam się z Panem na rozmowę o pracy w Birmie, dostaję maila "Siedzę na wyspie Macleod w tej chwili i sieć ledwo działa". Gdzie to w ogóle jest?!
W archipelagu Mergui. Macleod to jedna z ponad 800 wysp wchodzących w skład nietkniętego przez turystykę regionu na południu Birmy. Zastała mnie tam Pani tymczasowo, bo tak się składa, że realizuję tam teraz jeden z projektów – zarządzam hotelem, flotą jachtów i czasami jeszcze czterema statkami na rzece Irrawaddy. Pracuję dla dużej birmańskiej firmy jako general manager of mergui projects & river cruises.

Reklama

A na co dzień to gdzie Pan mieszka?
W Rangunie, czyli największym mieście Birmy i jej biznesowej stolicy. Ale – jak nietrudno sobie wyobrazić – pracuję w ciągłym ruchu. Można mnie też spotkać np. w Bagan i Mandalay Kilka miesięcy temu też w stanie Szan.

To ile to już lat w Birmie?
Prawie pięć; w tym czasie pracowałem też np. jako regional product & operations manager dla największej i najstarszej firmy organizującej rejsy po rzekach głównie w Azji Południowo-Wschodniej. Byłem także general managerem nowo powstałej platformy sprzedażowo-marketingowej dla butikowych hoteli w Birmie czy np. product & marketing managerem dla dużego birmańskiego biura podróży.
Jeszcze wcześniej była Tajlandia, Ameryka Południowa, Irlandia i Polska oczywiście.

Jak to się w ogóle stało, że trafił Pan do Birmy?
W 2011 roku przywiozłem tu grupę klientów z Polski – podroż dla nich zorganizowało lokalne biuro podróży z Ragunu. Sam na nich trafiłem, a polecił mi ich mój usługodawca w Tajlandii. To był czas, kiedy organizowałem niezależnie wyprawy do Azji dla małych, luksusowych grup z Polski – układałem programy, sprawdzałem atrakcje, wybierałem hotele i oprowadzałem ludzi po moich ulubionych miejscach w Azji.
Rok później napisałem do nich z pytaniem, czy przypadkiem nie potrzebują pomocy. I tak się jakoś złożyło, że szukali product managera – zaoferowali mi przeprowadzkę do Ragunu.

Reklama

Razem z przeprowadzką obiecywali też inne bonusy? Mieszkanie, służbowy samochód, telefon, pakiet medyczny…
Nie, nie. Obecnie mogę liczyć "tylko" na: wynagrodzenie, międzynarodowe ubezpieczenie i bilet do Europy raz do roku – choć wszystko oczywiście zależy od szefa i od tego, co się wynegocjuje.

To słabo Pan chyba negocjował…To nie jest Europa, a mnie interesuje przede wszystkim gotówka - zwłaszcza jeśli nie muszę od niej płacić podatków. Poza tym ludzie często pracują tu bez kontraktu albo nie są one dłuższe niż kilka stron często bezsensownej pisaniny. O emeryturach, które miałyby sens nikt tu nie słyszał. Urlop macierzyński? Pewnie można wynegocjować z pracodawcą jak już się zachce dziecka, ale w firmie lokalnej na pewno nie na etapie rozmowy o pracę. W firmach zagranicznych jest podobnie jak wszędzie na świecie i na wszystko można się umówić z wyprzedzeniem.

Reklama

Co w takim razie można jeszcze utargować z birmańskim szefem?
To na prawdę zależy od firmy. Firmy lokalne częściej dają gotówkę, a o resztę trzeba martwić się samemu. Firmy zagraniczne często – ogromne pakiety, w skład których może wchodzić nawet prywatna szkoła dla dzieci.
Pamiętam, że zanim dostałem ostatnią pracę byłem na spotkaniu, które było swojego rodzaju nieformalną rozmową kwalifikacyjną w gronie kilku osób z różnych firm. W pewnym momencie podeszła do mnie sekretarka obecnej szefowej z notatnikiem w ręku i zapytała: "To ile chcesz zarabiać?". Odpowiedziałem, że pomyślę i napiszę do nich później. Przystali na moje warunki po kilku dniach; obyło się wtedy bez negocjacji.

Na ile jeszcze warunki pracy różnią się od tych "europejskich"?
Niekiedy znacząco, nawet między firmami zagranicznymi a lokalnymi. Zdarzyło mi się np. pracować w starym biurze z praktycznie niedziałającym internetem i ciągle wysiadającą elektrycznością. Ale z drugiej strony byłem też zatrudniony – tak jak obecnie – w komfortowym biurze, którego nie powstydziłaby się żadna zachodnia korporacja. Teraz "dorobiłem się" nawet mieszkania i biura z zapasowym generatorem, więc prąd mam już cały czas (śmiech). Ciekawa rzecz, że Internet jest tu ogólnie dużo wolniejszy niż w wielu innych miejscach na świecie, choć np. 3G/4G działa często szybciej niż w Polsce z uwagi na nową, stawianą od zera infrastrukturę telekomunikacyjną.

Ale przecież Birma to jedno z najbiedniejszych miejsc świata?!
Ja mam wrażenie, że to bogaty kraj o olbrzymich nierównościach społecznych, gdzie praktycznie cała kasa czy to z kamieni szlachetnych, gazu, czy np. ropy naftowej skupiona jest w rękach elit. To powoduje, że choć większość żyje w czymś, co my byśmy postrzegali jako biedę, to jednak widok luksusowych samochodów na ulicach jest tu coraz częstszy.
Powiem więcej, oprócz innych niekiedy warunków pracy, zaskakiwać może też sam sposób pracy. Mówiąc delikatnie oni niewiele potrafią i nie myślą logicznie. Poza tym wszystko jest negocjowane, a szef może nie rozumieć najprostszych spraw, które na szeroko pojętym zachodzie nie byłyby nawet tematem rozmowy. Na porządku dziennym bywa np., że obiecuje klientom, że jego hotel albo statek jest dostępny po określonej cenie w określonym terminie. A potem: niespodzianka! Okazuje się, że statek akurat płynie, ale z innymi klientami. Równie nierealistyczne jest tu też np. obiecywanie 6-dniowego rejsu jachtem za 500 dolarów od osoby, kiedy ten kosztuje średnio 2,6 tys. dolarów. A wystarczyło przecież zadzwonić i sprawdzić...

Zabrakło czasu? Za dużo obowiązków? Nie wypadało?
W birmańskich firmach szefowie otoczeni są kultem wodza. Szef ma zawsze rację, wszystko wie najlepiej i nawet jak powie, że dla dobra biznesu odetnie sobie np. prawą nogę, to pracownicy będą mu przytakiwać, uśmiechać się i uważać, to dobra decyzji. "Tak przecież myśli szef", tak się tu mówi. Dodatkowo, gdyby zapytał, to oznaczałby to, że czegoś nie wie. A wtedy straciłby twarz.

Mówi się też, że z reguły mieszkańcy Birmy są nie tylko oporni na zmiany, ale też np. leniwi.
To na pewno, a już szczególnie w porównaniu do krajów zachodniej Europy albo USA. Na tle regionu nie wypadają jednak tak źle. To, co mogę o nich jeszcze powiedzieć to to są mało samodzielni i absolutnie zdezorganizowani. Boją się podejmować decyzje, potrzebują silnego lidera, który będzie im mówił, co dokładnie mają robić.

A z czego to wynika? Czym można to wytłumaczyć?
Mieszanką kultury, tradycji, historii współczesnej – 50 lat rządów junty wojskowej zrobiło swoje – i topornego systemu edukacji. W Birmie, choć i w okolicach też, starszy ma zawsze rację. Odnosi się to tak do wieku, jak i funkcji. Rodzice, szefowie i nauczyciele zawsze wszystko wiedzą najlepiej. To nie sprzyja samodzielnemu myśleniu.

Jak w tym kontekście traktowani są w pracy obcokrajowcy?
Z olbrzymim szacunkiem, nawet jeśli jest to tylko powierzchowność. Ale co ważne: dzieje się tak tylko wtedy, kiedy wiedzą, jak funkcjonować w tym środowisku, czyli pamiętają np., że dla Birmańczyka ważniejsze od wyników i wydajności jest zachowanie twarzy i status. O sukcesie w biznesie nie świadczą wyniki finansowe a wielkość firmy pod względem liczby zatrudnionych osób. Nawet jeśli te niewiele robią. Od razu też uspokoję, że w firmach międzynarodowych relacja szef-klient wygląda bardzo podobnie jak wszędzie indziej na świecie.

Pierwszy dzień w pracy też?!
Z tym to już różnie bywa, bo zdarzyło się i tak, że bo po tym jak zostałem wszystkim przedstawiony, to szef zabrał mnie na lunch i kupił telefon – i to jeszcze w czasach, gdy karta sim kosztowała jeszcze 500 dolarów (teraz to około 2 dolarów). Pamiętam też, że dziewczyny z biura przez cały dzień tuczyły mnie ciastem, a jak poszedłem do działu IT, bo wysiadł Internet, to kazali mi się wyluzować i iść na kawę.

To ich typowe podejście do pracy?
Tak, na porządku dziennym jest i to, że teraz to moi ludzie przychodzą do pracy między 9.30 a 10.00 i natychmiast idą na drugie śniadanie. Potem chwilę popracują, żeby po jakichś dwóch godzinach iść na lunch. Potem znów dwie godziny w pracy i podwieczorek. Jeszcze trochę poudają wieczorem i do domu. I choć sytuacja znów różni się między firmami międzynarodowymi i birmańskimi, a także między firmą a firmą, to pracuje się zasadniczo od poniedziałku do piątku. Tylko w niektórych firmach do soboty – wszystko zależy od polityki firmy.
W Birmie jest około 25 dni wolnego urzędowo. To głównie Thingyan w kwietniu – obchody tradycyjnego birmańskiego nowego roku i cały szereg świąt religijnych jak np. pełnie księżyca w różnych miesiącach czy święta polityczne, jak dzień niepodległości.

Zarabia się też tak, jak się pracuje: mało, ale systematycznie?
Niekoniecznie. Bo jeśli chodzi np. o tamtejszym pracowników, to ci mogą liczyć na wypłatę od 150 zł do nawet 10 tys. zł miesięcznie, jeśli tylko mają kwalifikacje zdobyte w innych krajach, znają języki i przekonają pracodawcę, że zasługują na dobre wynagrodzenie. Obcokrajowcy średnio dostają 3 tys. zł, choć bywa i tak, że jest to nawet 50 tys. zł miesięcznie. W niektórych branżach może to być jeszcze więcej.

Niektórych, czyli jakich? Kasa do wzięcia dla obcokrajowców jest głównie w turystyce?
Nie, nie. Jest też np. w firmach zajmujących się wydobyciem ropy i gazu. Coraz więcej sektorów otwiera się na inne narodowości, a to tym bardziej, że obcokrajowcy pracują teraz też np. w organizacjach pozarządowych i międzynarodowych korporacjach, które powoli przenoszą się do Birmy – głównie na stanowiskach menadżerskich czy też w edukacji – jako nauczyciele języków.

A na czym najlepiej rozkręcić tam biznes?
Najkrótsza odpowiedź brzmi: na wszystkim! Birma nadal oferuje takie same szanse jak Polska po upadku komunizmu. Coraz więcej osób zajmuje się handlem albo otwiera bary lub restauracje. Przy czym pracy najlepiej szukać już na miejscu – można od razu iść na rozmowę.
Zawsze działają też polecenia, choć Internet już coraz mniej. O pracę nie jest więc trudno, a chwilowo imigracja do Birmy jest też łatwiejsza niż mogłoby się to wydawać. Wystarczy wiza biznesowa, którą dostaje się w zasadzie od ręki (o ile ma się zaproszenie od pracodawcy – red.). Pierwsza ważna jest 70 dni. Potem trzeba zrobić tzw. visa-runs, czyli wyjechać z kraju i wrócić do niego z nową wizą. To akurat dobrze, bo zawsze dobrze wyskoczyć co dwa miesiące, np. do Bangkoku, który jest zaledwie godzinę lotu stąd. Z czasem można dostać wizę wielokrotnego wjazdu ważną od 3 do 12 miesięcy.

Inna rzecz – że oprócz ryzyka trzeba się też liczyć z kosztami życia. Te ostatnie są w Birmie wysokie?
To zależy na jakim chce i może się żyć poziomie. Lokalsi potrafią przetrwać za takie pieniądze i w takich warunkach o jakim nam się nawet nie śniło, czyli np. za 6 złotych dziennie. Godziwe życie dla obcokrajowca jest jednak dużo droższe, skoro np. chleb kosztuje ok. 5 złotych, a butelka wody 1,50 zł.

Ile, dla porównania, przyjdzie zapłacić za wynajem mieszkania?
Takie o średnim standardzie: minimum 3-4 tys. zł miesięcznie. Ale dużym wydatkiem będzie przede wszystkim jedzenie, bo np. posiłek w restauracji to koszt od 10 do 900 zł, choć już za 80 złotych można zjeść np. pizzę lub hamburgera z frytkami w dobrym miejscu. Inne koszty? Bilety autobusowe kosztują mniej niż złotówkę, ale kto by tam chciał nimi jeździć – komunikacja miejska jest w opłakanym stanie, tymczasem taksówki w obrębie Rangunu chodzą za 5-40 zł. Własny samochód? On jest tylko dla bogatych. I tak np. Kia Sportage to koszt rzędu 175 tys. zł, a wszelkie modele BMW czy Mercedesów zaczynają się od 300-400 tys. zł.

To ile tam trzeba zarabiać, żeby się tam utrzymać na średnim poziomie?
10 tys. złotych miesięcznie. Nie chciałbym tu żyć, zarabiając mniej, choć znam i takich, którzy twierdzą, że świetnie się bawią za 3 tys. i takich, którzy narzekają na to, że dostają do ręki 30 tys. zł.

Pan narzeka?
Skąd, cały czas pracuję i na razie nigdzie się nie wybieram.