Wystąpienie szefa rządu wpisuje się w cykl debat z udziałem europejskich przywódców. To rozmowa o tym, jak zapewnić lepszą przyszłość dość mocno poobijanej kryzysami Unii Europejskiej – bo skoro w marcu przyszłego roku Wielka Brytania opuści blok, osierocone 27 krajów chce pokazać siłę i wolę współpracy. Ale na drodze do nowego otwarcia stają stare problemy.
Wiceminister spraw zagranicznych Konrad Szymański przypomina zapewnienia sprzed dwóch lat, gdy w referendum w Wielkiej Brytanii zapadła decyzja o wyjściu z UE. Wszyscy chcieli się wtedy skoncentrować na inicjatywach, które łączą. – Jedność była akcentowana najsilniej z uwagi na traumę spowodowaną brexitem. Jednak łatwiej się ją ogłasza, niż realizuje – uważa. Zwraca uwagę, że od tego czasu UE nie jest w stanie podjąć "prostej decyzji o porzuceniu relokacji uchodźców i konsolidacji polityki migracyjnej UE na sprawach zewnętrznych". – To najprostsza droga do zamknięcia tego politycznego kryzysu. Mimo to zbyt trudna – ocenia.

Spór o migrantów – reaktywacja

Reklama
Spór o migrację ostatnio nabrał nowej mocy. Paradoksalnie nie wywołała go rosnąca liczba migrantów na unijnych granicach. Od początku roku zanotowano co prawda wzrost przybyszów, ale sytuacja jest nieporównywalna do tej sprzed trzech lat. W 2015 r. do UE szlakiem przez Morze Śródziemne przybyło ponad milion osób, tymczasem od początku tego roku niecałe 45 tys. Obecny konflikt to przede wszystkim efekt politycznych tarć między państwami UE.
Reklama
Nowy rząd we Włoszech odmawia przyjmowania statków z migrantami i chce zmienić unijne przepisy, w myśl których opiekę nad osobami przybywającymi do UE sprawuje kraj pierwszego kontaktu – to problem państw położonych nad Morzem Śródziemnym. Tymczasem z możliwości zawracania migrantów do krajów, które jako pierwsze ich przyjęły, chce skorzystać niemiecki minister spraw wewnętrznych Horst Seehofer. Lider bawarskiej CSU – siostrzanej partii CDU kanclerz Angeli Merkel – wziął sprawy w swoje ręce, by zapewnić zwycięstwo swojemu ugrupowaniu w zbliżających się wyborach regionalnych. Bawarczycy są wyraźnie zmęczeni tą kwestią i Seehofer nie chce, by z rosnącej niezgody wobec nielegalnych migrantów skorzystała skrajnie prawicowa Alternatywa dla Niemiec. Postawił więc kanclerz Merkel ultimatum – albo zaakceptuje jego propozycję, albo sam nakaże policji zawracanie nielegalnych migrantów. Taki obrót sprawy nie tylko poważnie podkopuje pozycję szefowej niemieckiego rządu, ale również wymusza na niej zmianę polityki otwartych drzwi. Merkel chce szukać rozwiązania problemu w całej UE. Ale na razie nie widać, by propozycje forsowane we Włoszech i Niemczech dało się jakoś pogodzić.
Przyciśnięta do muru kanclerz szukała oparcia we francuskim prezydencie. Emmanuel Macron przyszedł jej z pomocą, ale nie zrobił tego z czystego odruchu serca. W zamian za zgodę na przyjmowanie zawracanych na niemieckiej granicy migrantów otrzymał od kanclerz zielone światło do reformowania strefy euro zgodnie ze swoim – do tej pory po cichu lekceważonym w Niemczech – planem.

Rywalizacje wiecznie żywe

Sprzeczności w strefie euro to drugi niezałatwiony problem we Wspólnocie, który regularnie powraca na unijną agendę. Merkel podczas niedawnej narady w Meseburgu zgodziła się na wspólny budżet dla Eurolandu. Zreformowany ma też zostać Europejski Mechanizm Stabilności – by poprawić jego zdolność do wspierania krajów znajdujących się w kryzysie. To potencjalnie zła wiadomość dla krajów, które nie przyjęły wspólnej waluty. Bliższa współpraca krajów strefy euro oznacza odstawienie na boczny tor pozostałych. W tym nas.
Konrad Szymański jednak uspokaja. Wiceszef resortu spraw zagranicznych uważa, że dyskusja o Europie wielu prędkości jest stara jak integracja europejska i wraca w chwilach kryzysowych jako "placebo prawdziwych koniecznych reform". Ponadto w jego ocenie deklaracja Berlina i Paryża jest bardzo ogólna i nie usuwa wewnętrznych sprzeczności w strefie euro. Polegają one na tym, że kraje Południa domagają się poluzowania fiskalnego rygoru oraz zwiększenia transferów, podczas gdy kraje Północy takie pomysły odrzucają. Szymański dodaje, że nawet ogólne sformułowania z Mesebergu są kontestowane w Berlinie w łonie koalicji CDU-CSU. Według niego wyraźnie negatywne zdanie na temat ustaleń wyraziło także 12 państw Północy.
Profesor Danuta Hübner, europosłanka PO, zwraca uwagę, że jeszcze do niedawna Niemcy zaklinali się, że nie będzie Europy dwóch prędkości, tymczasem według niej już w propozycjach unijnego budżetu po 2020 r. znajdują się fundusze zarezerwowane tylko dla państw strefy euro. – A to pierwszy krok w kierunku wspólnego budżetu. Za chwilę pojawią się programy wsparcia m.in. walki z bezrobociem czy unii bankowej dla strefy euro, europejski mechanizm ubezpieczenia depozytów. UE to będzie głównie strefa euro – mówi.
Kraje biedniejsze od nas są w strefie euro. I tu trzeba jasno powiedzieć, że to, co mówi premier Morawiecki – że nie mieliśmy kryzysu ze względu na własną walutę – to nadużycie – podkreśla Hübner. W jej ocenie bycie w tym klubie dawałoby nam miejsce przy stole rozmów, moglibyśmy brać udział w podejmowaniu decyzji dla gospodarki europejskiej. – Może potrzebujemy jeszcze dwóch, trzech lat na wejście do strefy euro, ale trzeba już zacząć przygotowania. Tymczasem obserwujemy likwidację instytucji, które się tym zajmowały – ocenia.
Dalszą integrację państw strefy euro będzie trudno powstrzymać, bo odejście Wielkiej Brytanii z UE osłabia pozycję polityczną i gospodarczą tych krajów, które nie mają wspólnej waluty. – To zawsze była oddzielna grupa, ale Wielka Brytania była silnym partnerem politycznym dla strefy euro, pilnującym, by nie było dodatkowych zbędnych kosztów dla tych spoza eurozony. Ta wielka gospodarka odchodzi, więc grupa państw, które nie mają wspólnej waluty, staje się słabsza i ma mniejszą siłę polityczną, także w narzucaniu tego, co jest ważne – powiedziała Hübner.
Wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego Zdzisław Krasnodębski (PiS) uważa, że działania Merkel i Macrona są niezgodne z duchem Europy. – Strefa euro wymaga oczywiście reformy, ale przy współudziale wszystkich, gdyż reforma ta miałaby konsekwencje dla całej Wspólnoty – twierdzi. Jeszcze niedawno politycy niemieccy zapewniali, że chcą, by Trójkąt Weimarski został ożywiony. – Ale widzimy, że te deklaracje odbiegają od rzeczywistości, bo w sprawach naprawdę istotnych spotykają się politycy francuscy i niemieccy i potem tonem dość apodyktycznym ogłaszają swoje propozycje – dodaje.
Według prof. Krasnodębskiego premier Morawiecki podczas środowego wystąpienia przedstawi polski punkt widzenia, który „zapewne odbiega od innych, bo w większości federalistycznych, pomysłów przedstawianych już w Parlamencie Europejskim”. Do pogłębiania integracji namawiał właśnie Macron. Tymczasem – jak przewiduje wiceprzewodniczący Europarlamentu – w przemówieniu polskiego premiera znajdą się m.in. kwestie związane z "równowagą pomiędzy państwami członkowskimi a instytucjami unijnymi".
Natomiast prezes Instytutu In.Europa Anna Radwan uważa, że przemówienie Morawieckiego wniesie do debaty o przyszłości UE niewiele. – Jak powiedział mi jeden z europejskich urzędników, nikt specjalnie nie przywiązuje wagi do wystąpienia polskiego premiera. Panuje przekonanie, że osoba, która ma problem z przestrzeganiem praworządności we własnym kraju, nie ma podstaw, by proponować cokolwiek europejskim partnerom – komentuje. W jej ocenie sposób prowadzenia przez Morawieckiego polityki sprawia, że jest on niewiarygodny. Ekspertka przewiduje też, że nikt nie będzie pytał polskiego premiera o jego wizję UE, a pytania będą przede wszystkim dotyczyć stanu polskiej demokracji i strategii postępowania wobec procedury art. 7 unijnego traktatu dotyczącej praworządności.
Radwan punktuje także brak zaangażowania premiera w bieżące problemy Europy. Zwróciła uwagę, że szef rządu nie uczestniczy w dyskusji o polityce migracyjnej, był m.in. nieobecny na miniszczycie w Brukseli poświęconym tej kwestii. Spotkanie zostało zorganizowane ad hoc 24 czerwca, na kilka dni przed oficjalnym unijnym szczytem pod koniec tego tygodnia. Przywódcom z 16 krajów, którzy wzięli udział w rozmowach, nie udało się jednak znaleźć rozwiązania. – Polski rząd przyznaje też, że nie ma wiedzy, nie zna szczegółów propozycji Macrona dotyczącej wspólnego budżetu strefy euro. Nie chcemy Unii dwóch prędkości, a sami ją realizujemy – podkreśliła Radwan. Jej zdaniem polski premier nie ma szans na sukces na europejskim forum.

Konflikt o praworządność

Znaczną część dyplomatycznej energii pochłania w Warszawie spór o praworządność z Brukselą, którego końca na razie nie widać. Procedura przewidziana w art. 7 unijnego traktatu w zeszłym tygodniu weszła w nową fazę. Polska musiała wytłumaczyć się ze zmian w sądownictwie przed krajami członkowskimi. Pierwsze wysłuchanie odbyło się we wtorek w Luksemburgu na wniosek wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej Fransa Timmermansa, który – niezadowolony z efektów dialogu zainicjowanego na początku roku przez premiera Morawieckiego – postanowił przeforsować przejście do kolejnego etapu. Według Timmermansa kwestią, która wymaga pilnych zmian, jest nowa ustawa o Sądzie Najwyższym. Zgodnie z jej przepisami już we wtorek – dzień przed przemówieniem premiera – w stan spoczynku przejdą sędziowie, którzy osiągnęli nowy, obniżony wiek emerytalny, a nie skierowali oświadczenia o woli dalszego orzekania do prezydenta Andrzeja Dudy (wczoraj Zgromadzenie Ogólne Sądu Najwyższego podjęło uchwałę, że Małgorzata Gersdorf pozostanie pierwszym prezesem SN do 30 kwietnia 2020 r. wbrew zapisom tej ustawy). Według Timmermansa takie skrócenie kadencji sędziów SN będzie zmianą nieodwracalną i niezgodną z konstytucją, która gwarantuje sędziom nieusuwalność. Bruksela chce, by polskie władze dokonały korekt, zanim dojdzie do tych zmian. Na to są jednak nikłe szanse.
Szymański podkreśla, że polska strona zrobiła wszystko, by załagodzić spór. – Nie możemy jednak zgodzić się na precedens, który zakłada, że KE ustala, jak reformować wymiar sprawiedliwości w państwach członkowskich. W tej sprawie bronimy suwerenności polskiego Sejmu i Senatu – mówi. Jego zdaniem to Komisja nie wykorzystała okazji na obniżenie emocji po wetach prezydenta Dudy, które łagodziły ustawy o SN i Krajowej Radzie Sądownictwa. – To KE w końcu nie wykorzystała olbrzymiej szansy stworzonej przez premiera Morawieckiego za sprawą przyjęcia w maju tego roku ponad 20 korekt do reformy wymiaru sprawiedliwości – zaznaczył wiceminister spraw zagranicznych.
Jednym z kolejnych kroków przewidzianych w art. 7 jest głosowanie, w którym państwa członkowskie będą musiały zdecydować, czy w Polsce istnieje zagrożenie dla praworządności. Ale to byłaby totalna konfrontacja, której na razie Bruksela i Warszawa chcą uniknąć. Z niektórych stolic płyną też sygnały, że postawiłoby to w trudnej sytuacji także inne kraje członkowskie, które musiałyby się opowiedzieć w głosowaniu za lub przeciwko Polsce. Tym bardziej dzisiaj nikt nawet nie myśli o odpaleniu opcji jądrowej, także przewidzianej w art. 7. Prowadzi ona do zawieszenia niektórych praw kraju członkowskiego. Taki ruch wymaga jednak jednomyślnej zgody wszystkich państw, a co najmniej jeden kraj – Węgry – z pewnością się na to nie zgodzi.
W ocenie profesora Uniwersytetu Warszawskiego Roberta Grzeszczaka procedury dotyczące ochrony praworządności, jakimi dysponuje obecnie Unia, nie są skuteczne. – Wspólnota nie przeciwstawi się procesom degradacji praworządności w Polsce. Jeśli sami się z tym nie uporamy, poprzez wybory przy urnach, żaden podmiot zewnętrzny nie uczyni tego za nas – podkreśla. Według Grzeszczaka procedura przewidziana art. 7 jest dziwnie zaprojektowana. Nałożenie na państwo sankcji wymaga jednomyślności, co powoduje, że mechanizm może być stosowany, gdy w UE jest tylko jeden zły rząd. Jeśli jednak są dwa złe rządy, które się wspierają – procedura jest bezużyteczna. Ponadto ekspert wskazuje, że z opcją jądrową z art. 7 wiążą się podobne problemy jak z rzeczywistą opcją nuklearną – nikt nie chce jej użyć, bo straty – chaos i wzrost nastrojów eurosceptycznych – mogą być olbrzymie.
Konflikt o praworządność, niezależnie od natężenia, dostarczył już wystarczająco dużo argumentów Brukseli, by ta zdecydowała się na forsowanie rozwiązania uzależniającego wypłatę środków unijnych od przestrzegania zasad praworządności. I chociaż komisarze zarzekali się, że taki projekt nie ma nic wspólnego z sytuacją w Polsce, to trudno od niej abstrahować. Zwłaszcza że kwestia uwarunkowania dostępu do europejskich pieniędzy stanem państwa prawa również pojawiała się w rozmowach pomiędzy Brukselą a Warszawą.
Rośnie też lista niezałatwionych spraw w UE. W martwym punkcie utknęły prace nad projektem dyrektywy gazowej, która skazałaby na prawny niebyt realizowany już projekt budowy drugiej nitki gazo ciągu Nord Stream. Przed tygodniem ostatecznie zatwierdzona została dyrektywa o pracownikach delegowanych, która uderzy w polskie firmy. Trwają prace nad pakietem mobilności mającym uregulować kwestie związane z zatrudnieniem kierowców ciężarówek. Wśród opracowywanych przepisów znajduje się jeden wyjątkowo niekorzystny dla polskich przewoźników, uznający kierowcę za pracownika delegowanego po spędzeniu trzech dni w danym kraju w skali miesiąca. Przewoźnicy nie mają złudzeń, że przepis ma na celu wypchnięcie z unijnego rynku Polaków, którzy są wśród liderów międzynarodowego transportu drogowego. W Brukseli trwają też negocjacje pakietu zimowego, który ma przesądzić o kształcie rynku energetycznego w UE. Polska może być skazana na przyspieszenie procesu odchodzenia od węgla.

Budżet w cieniu sporu

Spór o praworządność utrudni walkę o nasze interesy w toku negocjacji budżetowych. A rząd ma sporo do wywalczenia. Zgodnie z projektem przygotowanym przez KE środki na wsparcie regionów w Polsce po 2020 r. mają być zredukowane o 23 proc. względem obecnej perspektywy budżetowej. Słabsza pozycja negocjacyjna Warszawy – największego beneficjenta unijnej kasy – jest na korzyść tych, którzy nie chcą więcej płacić. Wśród takich krajów jest Holandia. Dlatego nie bez powodu o problemach z praworządnością mówił podczas swojego wystąpienia w Europarlamencie premier Holandii Mark Rutte, który udzielił pełnego poparcia Komisji Europejskiej.
Czy cięcia dla Polski to kara za złe zachowanie? Robin Huguenot-Noël z European Policy Centre uważa, że wynikają one raczej ze zmiany priorytetów UE, która teraz, inwestując więcej pieniędzy w kraje Południa, chce zapewnić większą stabilność strefie euro. – Nie należy tego traktować jako kary. Zwłaszcza że cięcia dotykają również tych państw, które nie są w sporze z Komisją Europejską – twierdzi ekspert. Cięcia w polityce spójności, której celem jest wyrównywanie poziomu pomiędzy regionami w Europie, dotkną również Niemiec, Francji, Węgier, Czech, Słowacji, Litwy, Łotwy czy Estonii. Natomiast więcej dostaną kraje takie jak Włochy, Hiszpania czy Grecja. To konsekwencja zmiany zasad, na jakich polityka spójności funkcjonuje. Do tej pory środki rozdzielano, biorąc pod uwagę wskaźnik PKB, teraz dochodzą do tego inne, związane z bezrobociem młodych czy migracją. – Zgoda, że doganianie poziomu unijnego w krajach Europy Środkowej się jeszcze nie zakończyło. Dlatego też te kraje nadal będą otrzymywać na to pieniądze. Ale KE dostrzegła też inne problemy, którym postanowiła zaradzić – tłumaczy Huguenot-Noël.
Szymański podkreśla, że w dzisiejszych rozmowach o unijnym budżecie mapa interesów poszczególnych państw i regionów jest taka sama jak siedem lat temu, gdy negocjowana była obecna perspektywa finansowa. – Jednak obecnie stanowiska są prezentowane dużo ostrzej. To oznacza, że będą to najtrudniejsze negocjacje budżetowe w historii – zaznacza. Pomimo tego zauważa, że budżet wydaje się bardziej obliczalnym elementem gry na tle kryzysu euro i problemu migracji.
Krasnodębski jest optymistą, jeśli chodzi o przyszłość UE. Według niego trudne czasy zaowocują naprawą Wspólnoty, bo państwa chcą ze sobą współpracować i widzą w tym korzyści. – Warunkiem ozdrowienia jest wymiana części elit europejskich i przebudowa instytucjonalna – uważa wiceprzewodniczący PE. Jak tłumaczy, nie będzie to łatwy proces, ale właśnie z niego może się zrodzić lepsza forma współpracy, która będzie "mniej oderwana od odczuć i celów obywateli, szanująca swoistości narodowe". Krasnodębski dodaje, że wybory europejskie w przyszłym roku mogą stać się początkiem tej odnowy. W jego ocenie wiele ruchów nazywanych przez przeciwników eurosceptycznymi to w gruncie rzeczy ruchy ratujące zasady i wartości europejskie. – Tak rozumiem działania rządu włoskiego, który stara się w sytuacji wielkiego niezadowolenia społecznego skorygować politykę migracyjną – mówił. – "Eurosceptycyzm” to pojęcie wymyślone nie po to, by służyć jako narzędzie analityczne, lecz by piętnować i potępiać – dodał Krasnodębski.
Według Szymańskiego eurosceptycyzm to jedyny rodzaj sceptycyzmu, który w liberalnym słowniku politycznym jest wyklęty. – A przecież sceptycyzm od czasów Johna Stuarta Milla to serce myśli liberalnej. Spory paradoks – zauważa. Wice minister twierdzi, że na problemy stawiane przez sceptyków trzeba po prostu odpowiadać. – Wyklinanie ich poza wspólnotę polityczną tylko zaostrza spór. Mimo faktu, że pod flagą eurosceptycyzmu mówi się dużo bzdur, wzrost wątpliwości jest także szansą dla projektu europejskiego na adaptację – podkreśla.
Z kolei prof. Robert Grzeszczak z UW jest zdania, że Unia przetrwa obecne problemy, ale odmieniona. – Podział na różne prędkości jest już faktem. Strefa euro emancypuje się i nikt z polityków nie ukrywa, że to tu jest trzon integracji, a pozostali mogą zostać na jej obrzeżu – mówi. W jego ocenie marginalizacja Polski w UE już się dokonała i będzie postępować. – Unia jest systemem ustawicznych negocjacji, na wielu szczeblach. Polska straciła opinię przewidywalnej. Nie mamy w efekcie możliwości tworzenia sojuszy. Jesteśmy postrzegani jako ci, którzy blokują, ale nie tworzą – podsumowuje.