W sobotę około 8 tys. "żółtych kamizelek" nie zastosowało się do zakazu manifestacji na Polach Elizejskich. "Żółte kamizelki" to potoczna, lecz już powszechnie używana nazwa rozpoczętego 17 listopada blokadą dróg, protestu przeciw podwyżkom podatków na paliwa.

Reklama

Bardzo szybko doszło do starć z policją, która po raz pierwszy od bardzo dawna, oprócz gazów ogłuszających i łzawiących, użyła armatek wodnych. Sceny zarejestrowane przez telewizje i pokazywane niemal cały czas sugerują, że to manifestanci zaatakowali siły porządkowe. Jednak według reporterów wszystkich prawie mediów, to policja pierwsza użyła przemocy, by zepchnąć spokojnie manifestujących z Pól Elizejskich.

17 listopada, choć żółte kamizelki zapowiedziały, że chcą dojść do pałacu prezydenckiego, zmobilizowano niewielu policjantów. Ale w tę sobotę oddziały interwencyjne natychmiast użyły gazu łzawiącego przeciw niewielkim grupkom, które absolutnie nie były agresywne – pisała reporterka dziennika „Le Monde” Aline Leclerc.

Reklama

Niektórzy manifestanci starali się przeciwstawiać policji. Jeśli trzeba, to całe życie będziemy się bić i chuligani nas nie powstrzymają – mówiła do mikrofonu radia „France Info” kobieta przedstawiona jako „żółta kamizelka” z wschodniej Francji.

Na Polach Elizejskich szybko pojawiły się grupki chuliganów, niemających nic wspólnego z "żółtymi kamizelkami". To oni rozbijali witryny sklepów i rabowali towary, twierdzą sprawozdawcy. Władze, wsparte analizami kilku ekspertów, nagłaśniają udział skrajnej prawicy w tych zajściach i obwiniają przywódczynię Zjednoczenia Narodowego (RN, dawny Front Narodowy) Marine Le Pen o to, że wzywała protestujących do wyjścia na Pola Elizejskie.

Rzecznicy jej partii odrzucają te oskarżenia, przypominając, że Le Pen pytała tylko, dlaczego zakazuje się wstępu na Pola Elizejskie "żółtym kamizelkom", podczas gdy zezwala się tam na zgromadzenia z okazji wielkich wydarzeń sportowych.

Reklama

Stawianiu znaku równości między manifestantami a chuliganami sprzeciwiają się komentatorzy i politycy partii opozycyjnych. Komentator dziennika „Ouest-France” Stephane Vernay tłumaczył w BFMtv, że "rozróby nie były ani prawicowe, ani lewicowe". Jego zdaniem, to chuligani z przedmieść "mieli ochotę tłuc szyby, kraść towary i bawić się z policją w kotka i myszkę".

Constance Le Grip, deputowana prawicowej partii Republikanie, ostrzegała w debacie telewizyjnej przed "wrzucaniem do jednego worka" manifestantów i chuliganów. Oskarżyła rząd o "stygmatyzowanie i karykaturowanie" manifestacji. Takie podejście oznacza, według parlamentarzystki, "całkowitą ślepotę na rzeczywistość".

Większość "żółtych kamizelek" była przestraszona i przede wszystkim zrozpaczona tym, co się działo. W wypowiedziach dla stacji radiowych i telewizyjnych manifestanci wyrażali niepokój, że "z powodu wybryków ich żądania przestaną być słyszalne".

Komentatorzy i politycy opozycyjni, głównie skrajnie prawicowi, oskarżają ministra spraw wewnętrznych Christophe'a Castanera, że nie zabezpieczył Pół Elizejskich, po to by obrazy gwałtu i przemocy, odebrały "żółtym kamizelkom" wysokie poparcie społeczne.

Merostwo Paryża twierdzi, że prefektura policji nie wezwała handlowców i właścicieli kawiarni do zabezpieczenia sprzętu ulicznego, ani samego merostwa do usunięcia barierek i maszyn budowlanych, co spowodowało szkody i ułatwiło ustawianie barykad. Niektórzy eksperci wyrażali jednak opinię, że to zadanie należało właśnie do merostwa.

Wielu komentatorów i ekspertów zgadza się z opinią, że choć to, co działo się w sobotę na Polach Elizejskich, było bardzo spektakularne, szkody są mniejsze niż po ostatnim paryskim pochodzie pierwszomajowym. "Przy okazji mobilizacji społecznych rzadko, a właściwie nigdy nie obywa się bez zakłócenia porządku publicznego – pisał w dzienniku „Le Figaro” Arnaud Benedetti, wykładowca komunikacji politycznej na Sorbonie.

Prezydent Emmanuel Macron zapowiedział wystąpienie na wtorek. Komentatorzy zastanawiają się, czy ogłosi jakieś ustępstwa na rzecz protestujących.