Oglądaliśmy tej nocy telewizję, całą rodziną, ktoś z nas miał w ręku smartfona – opowiada Ali Al-Makhaathi, 27-latek zajmujący się dystrybucją zapasów żywności w jemeńskim mieście Amran. – Najpierw usłyszeliśmy samoloty, potem wybuchy, jeden za drugim, które się zbliżały. Bomby spadły na dom w naszym sąsiedztwie. Nigdy nie zapomnę tego huku. A po eksplozji ta kompletna cisza. Jakby ci, którzy przeżyli, potrzebowali czasu, by uświadomić sobie, że jednak nie zginęli – dodaje.
Przed wiosną 2015 r. wojna w Jemenie toczyła się głównie na zaniedbanej północy kraju, w prowincji Sada. Z dala od większych miast i milionów Jemeńczyków, którym spory między szyickim ruchem Huthi z północy a rządem w Sanie były obojętne. Szyici zarzucali władzom dyskryminację i toczyli tę rebelię od 2004 r., rząd odpowiadał, że chodzi im o przejęcie władzy w całym kraju i zaprowadzenie – w większości sunnickim społeczeństwie – szyickich rządów. Arabska wiosna i protesty, które dotarły i tu, dodała Huthim wiatru w żagle: w 2014 r. ich oddziały weszły do Sany. Na początku 2015 r. na interwencję w jemeńskiej wojnie domowej zdecydowała się Arabia Saudyjska. I konflikt nabrał przerażającego impetu.
W tym koszmarze straciłem już wielu przyjaciół i krewnych – opowiada Marwan Al-Sabri, 32-letni urzędnik, kiedyś odpowiadający za kanalizację w mieście Taiz. – Wszystko tu zniszczono: budynki są rozdarte bombami, rodziny rozdzielone przez oblężenie – dodaje. Jesienią 2016 r. do Jemenu przybyła wysłanniczka Human Rights Watch Priyanka Motaparthy, która odwiedziła miejscowości obrócone w perzynę. Mimo że wciąż mieszkali tam ludzie, wszędzie walały się resztki bomb i rakiet. Z każdym kolejnym miesiącem brutalność stron konfliktu rosła, zwłaszcza odkąd do akcji weszli Saudyjczycy, których oskarża się o przeprowadzanie bombardowań, jak popadnie – nawet na obiekty cywilne.
Reklama



Reklama