Odkąd kampania wyborcza w Stanach Zjednoczonych nabrała rumieńców, urzędnicy imigracyjni stali się postrachem amerykańskiej Polonii. "W ostatnich miesiącach tylko w naszym okręgu mieliśmy przynajmniej sto takich przypadków. To blisko o połowę więcej niż rok wcześniej" - mówi DZIENINIKOWI polski konsul w Nowym Jorku Wojciech Łukasiewicz.

Reklama

Każde aresztowanie rozchodzi się szerokim echem wśród żyjących w USA Polaków. Zagrożonych czuje się bowiem wielu. Rzecz jasna, precyzyjnych szacunków nie ma, ale można przyjąć, że nawet co czwarty Polak, który zdecydował się na osiedlenie w Stanach Zjednoczonych w ostatnich 20 latach, wciąż żyje tu "na czarno". Wśród polonusów świeżej daty właściwie każdy ma więc kuzyna czy znajomego, któremu grozi deportacja. Albo sam jest nią zagrożony.

Zatrzymanie nielegalnych imigrantów wywołuje również wiele emocji z innego powodu. Najczęściej to bardzo brutalny proceder. W ciągu kilku minut służby migracyjne przerywają kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat spokojnego życia w Ameryce. I zanim odeślą delikwenta do kraju, niejednokrotnie zaserwują mu wiele upokorzeń.

Życie od zera

Roman Wiśniewski do Stanów przyjechał w 1988 r. Osiedlił się w stanie New Jersey, nieopodal Nowego Jorku. Przez wiele lat był robotnikiem budowlanym. W końcu dostał stałą pracę jako złota rączka w domu spokojnej starości. Tu także zatrudnienie znalazła jego żona - zajmowała się praniem. Na konto dostawali wynagrodzenie, płacili podatki, odkładali na emeryturę. Wzięli kredyt i kupili dom. Do szkoły, a potem na wyższe studia posłali syna i córkę. W końcu doszli do wniosku, że warto podjąć ryzyko i zalegalizować pobyt. Wystąpili o zieloną kartę. Bez skutku. Ponowna próba też skończyła się odmowną decyzją sądu. I nakazem wyjazdu z kraju - pisze DZIENNIK.

Reklama

To było trzy lata temu. Gdy państwo Wiśniewscy usłyszeli wyrok, uznali, że z władzą lepiej już nie mieć do czynienia. Zaszyli się w swoim miasteczku i jak kilkanaście milionów innych, nielegalnych imigrantów żyjących dziś w USA zaczęli żyć nadzieją na kolejną amnestię. Ostatnia, w 1986 r., pozwoliła blisko trzem milionom żyjących "na czarno" zostać Amerykanami.

"Tragedia zaczęła się latem tego roku" - relacjonuje dziennikarz nowojorskiego "Nowego Dziennika", który prowadzi akcję niesienia pomocy deportowanym. "Najpierw zatrzymano w pracy żonę pana Romana. Chwilę później agenci służby imigracyjnej zjawili się w domu Wiśniewskich. Tu aresztowali syna i córkę. O zdarzeniu telefonicznie powiadomili pana Romana sąsiedzi. To był dla niego szok. Niebo spadło mu na głowę. Roztrzęsiony z trudem odnalazł drogę do domu. Tu już nikogo nie było. Postanowił się poddać - nie miał więcej siły walczyć o prawa do życia w przybranej ojczyźnie". Zadzwonił do służb imigracyjnych: "Przyjeżdżajcie po mnie, ja nie mam siły się stąd ruszyć".

Reklama

Rodzinę aresztowano, ale wbrew amerykańskiemu prawu - wszyscy zostali rozdzieleni. Roman w pierwszych dniach był osadzony z kryminalistami. Jego żonie przy rewizji funkcjonariuszka kazała się rozebrać do naga. Córka, która miała okres, przez wiele godzin nie mogła doprosić się o podstawowe środki higieny. Następne tygodnie były już lepsze. Gdy wreszcie zapadł wyrok nakazujący deportację, rodzinie nie dane było polecieć do kraju razem - choć samoloty LOT wracały w tym czasie na pół puste. Tułając się na warszawskim Okęciu, Roman dwie doby czekał, aż doleci do niego syn. Potem przyleciały żona i córka.

Dziś Wiśniewscy mieszkają w rodzinnej Gołdapi. Ale o Ameryce zapomnieć nie mogą. Przez prawników starają się sprzedać dom, który tam zostawili, choć to zły moment, bo ceny nieruchomości spadają na łeb na szyję. Roman z coraz mniejszymi nadziejami na sukces walczy o prawa do emerytury, na którą odkładał przez tyle lat. Najprawdopodobniej wszystko będzie musiał zaczynać od nowa.

Uczciwość nie popłaca

"Brutalność, z jaką postąpiły w tym przypadku służby imigracyjne, to nie wyjątek" - tłumaczy Tomasz Bagnowski z "Nowego Dziennika". W miarę, jak kampania przed wyborami prezydenckimi wchodzi w decydującą fazę, gubernatorzy i senatorowie starają się przez spektakularne akcje udowodnić wyborcom, że robią wszystko, aby powstrzymać napływ nielegalnych imigrantów. Temat jest chwytliwy, bo zdaniem wielu Amerykanów z powodu kilkunastu milionów żyjących bez papierów przybyszów (nikt nie ma bardziej precyzyjnych danych) szerzy się przestępczość, bankrutuje służba zdrowia i spadają płace. Nawet w liberalnym stanie Nowy Jork gubernator Eliot Spitzer musiał zrezygnować z pomysłu przyznawania nielegalnym imigrantom praw jazdy - które w USA pełnią równocześnie rolę dowodu osobistego - bo tak ostra była krytyka pod jego adresem.

Gdyby trzymać się racjonalnych faktów, amerykańska łapanka nie powinna objąć Polaków. Wśród około miliona nielegalnych imigrantów, którzy każdego roku przedostają się przez zieloną granicę do Ameryki bądź decydują się na pozostanie tu poza wyznaczony turystyczną wizą termin, nasi rodacy stanowią już niezauważalny procent. Przytłaczająca większość to Latynosi. Wraz z załamaniem kursu dolara i wzrostem pensji w naszym kraju zarobek w USA przestaje być dla Polaków opłacalny. Znacznie bardziej atrakcyjne warunki życia oferują też kraje Europy Zachodniej, gdzie od dnia przyjazdu można dostać legalną pracę i opiekę socjalną. Dlatego po raz pierwszy od wielu lat liczba wiz wydawanych przez amerykańskie konsulaty zaczęła w zeszłym roku maleć, a właściciele drobnych biznesów na nowojorskim Greenpoint nie mogą już znaleźć chętnych z Polski do podjęcia sezonowych prac.

Polacy są jednak łatwym łupem dla służb imigracyjnych. "To taki dojrzały owoc zawieszony na niskiej gałęzi, który tylko czeka na zerwanie" - mówi obrazowo dziennikarz "New York Timesa" zajmujący się sprawami imigracji. "W przeciwieństwie do Latynosów, którzy co chwilę zmieniają miejsce pobytu, Polacy mają stały meldunek, telefon, płacą podatki, wysyłają dzieci do szkoły. Chcą żyć normalnie i przez to łatwo ich namierzyć" - tłumaczy.

A powołany po zamachach 11 września gigantyczny Urząd Bezpieczeństwa Wewnętrznego musi udowodnić, że kolosalne środki przeznaczone na jego budżet nie idą w błoto. Zatrzymanie Polaków w świetle jupiterów jest zaś znakomitym na to sposobem.

"Jeśli ktoś przyjechał do USA na podstawie wizy turystycznej, właściwie nie ma żadnych szans na zgodę na pozostanie tu na stałe. Nasze interwencje nie dają efektów" - przyznaje konsul Łukasiewicz.

Polska to już nie to samo

Najłatwiej zostać złapanym w regionach przygranicznych, szczególnie w pobliżu Meksyku, ale także Kanady. Wśród stanów znanych z twardego egzekwowania prawa wobec imigrantów jest Teksas i Oklahoma. Znacznie bezpieczniej jest w wielkich miastach północy, z których wiele - jak Chicago, Nowy Jork czy Los Angeles - wydało policji zakaz legitymowania osób podejrzanych o łamanie przepisów imigracyjnych.

To wcale nie akt dobroci, tylko świadoma kalkulacja ekonomiczna. Wielki biznes i związana z nim znaczna część Republikanów z prezydentem Bushem, de facto przychylna jest nielegalnym imigrantom, bo to źródło taniej siły roboczej. Jednak proponowana w zeszłym roku przez prezydenta liberalna reforma polityki migracyjnej nie doszła do skutku po przejęciu większości w Kongresie przez Demokratów.

Po tej zmianie linii Waszyngtonu Polacy żyjący w USA tracą nadzieję na nową amnestię. Część z nich, uprzedzając ryzyko deportacji, decyduje się na powrót do kraju lub przynajmniej do Europy. W firmach zajmujących się spedycją mienia z Chicago czy Nowego Jorku do Polski ustawiają się coraz dłuższe kolejki.

Nie każdego jednak stać na taką decyzję. Ci, którzy mieszkają w Ameryce od wielu lat, boją się wracać do Polski, której tak naprawdę już nie znają. Większość nie chce, aby dzieci zmieniały szkoły, traciły przyjaciół. I mimo że warunki życia w Polsce są coraz lepsze, godzi się w razie zatrzymania zapłacić cenę deportacji i upokorzenia.

Jednak nie wszyscy emigranci od razu dają za wygraną. Zbigniew Orzycki po rozwodzie z żoną imał się wielu prac. Ostatnio zajmował się specjalistycznym szlifowaniem posadzek w amerykańskich supermarketach. To zamówienia doprowadziły go do stanu Vermont przy granicy z Kanadą, gdzie ryzyko wpadki jest spore. Policja zauważyła, że mówi z obcym akcentem. Po wylegitymowaniu jednak go wypuszczono. Ale tego samego wieczoru do domu zapukały służby imigracyjne. W areszcie deportacyjnym przebywa od 27 września zeszłego roku. I na razie nie chce się poddać. Odmawia przyjęcia paszportu, a bez tego nie może zostać wydalony z USA. Mówi, że po 23 latach życia w Ameryce może stąd wyjechać, ale godnie - a nie jak zbity pies.

O warunkach panujących w areszcie opowiedział pracownikom konsulatu wiele kontrowersyjnych historii. Jak ta o mężczyznach, którzy muszą brać nago prysznic przed czarnoskórą funkcjonariuszką, albo jak na widoku publicznym zatrzymani spełniają podstawowe potrzeby fizjologiczne.

"Wypuśćcie mnie na trzy miesiące. Zarobię na bilet lotniczy i pokażę, że przynajmniej wróciłem stąd za własne pieniądze" - mówi Orzycki funkcjonariuszom emigracyjnym. Na razie bez skutku.

Imiona i nazwiska bohaterów zostały zmienione