Mimo to staje się coraz bardziej oczywiste, że w sprawie granic zjednoczonej Europy państwa Unii podzieliły się na dwa nierówne obozy. Nicolas Sarkozy i Angela Merkel uważają, że rozwój terytorialny Wspólnoty już się skończył. Do grona państw członkowskich należy zdaniem Paryża i Berlina przyjąć jedynie Chorwację oraz państwa bałkańskie, które już teraz są otoczone ze wszystkich stron przez obszar Unii, szczególnie Macedonię, Czarnogórę, Serbię i Bośnię.

Reklama

Dalsze poszerzanie Unii byłoby zdaniem obu przywódców groźne dla integracji europejskiej przynajmniej z dwóch powodów. Zjednoczona Europa w gronie 27 państw już ma kłopoty z wypracowaniem wspólnych rozwiązań. Jeśli przyjmie jeszcze więcej państw członkowskich, grozi jej paraliż, a nawet rozpad. Sarkozy i Merkel coraz bardziej otwarcie przyznają, że Turcja czy Maroko to dla zachodniej Europy kraje kulturowo obce. Trudno z nimi będzie opracować wspólną politykę zagraniczną, stosować normy ochrony środowiska czy promować równouprawnienie kobiet.

Tej opinii nie podziela jednak Wielka Brytania, a także Polska. Tyle że z odmiennych powodów. Brytyjczycy widzą w Unii już nie tylko Turków i Ukraińców, ale nawet państwa Afryki Północnej. I nie przejmują się konsekwencjami tak "ambitnego" poszerzenia Unii dla dalszych losów integracji. Przeciwnie: zdaniem Londynu przyjęcie do Unii możliwie wielu państw to najlepsza gwarancja, że Wspólnota nie przekształci się w kontynentalne "superpaństwo", a nawet szansa, że UE ograniczy swoje ambicje do rodzaju strefy wolnego handlu.

Polska też chciałaby kontynuować poszerzanie Unii, ale z innych powodów. Dla naszych władz przyjęcie do UE Ukrainy, a w dalszej perspektywie także Białorusi i Mołdawii, ma zapobiec odrodzeniu imperialnych ambicji Rosji. Ale Warszawa nie chce, aby ceną za przyjęcie do Wspólnoty nowych państw było jej osłabienie.

Reklama

Który z obu obozów wygra? Na razie zdecydowanie przewagę ma francusko-niemiecki tandem. O tym można się przekonać śledząc unijno-tureckie negocjacje akcesyjne: właściwie stanęły one w miejscu. Jasne stanowisko Sarkozy'ego zachęca też Austrię, Holandię i inne państwa do coraz śmielszych deklaracji, że dla Turcji w Europie miejsca nie ma. Podobnie sprawa wygląda, gdy idzie o Ukrainę. Trzy lata od pomarańczowej rewolucji Kijów praktycznie nie przybliżył się do członkostwa: jest od niego bardzo, bardzo daleko.

Miliband: W Unii jest bardzo dużo miejsca

MAREK GARZTECKI: Podczas niedawnego wystąpienia w Brugii mówił pan, że Europa nie może być supermocarstwem. Co miał pan na myśli?

Reklama

DAVID MILIBAND: Przedstawiałem argumenty za tym, że Europa powinna być mocarstwem, ale nie supermocarstwem. Opierałem się na bardziej naukowym rozróżnieniu, gdzie jako supermocarstwo określa się globalnego hegemona, a trudno mi sobie wyobrazić Europę w tej roli. Europa może być za to mocarstwem modelowym - może określać standardy, promować pewne wartości, współpracować z resztą świata.

Premier Brown ocenzurował część pana wystąpienia. Dlaczego?

Jestem członkiem rządu, który przemawia jednym głosem, i wystąpienia jego ministrów omawiane są wspólnie przed ich wygłoszeniem, a nie po. Cieszę się z tego.

Z polskiego punktu widzenia brytyjska wizja Europy różni się znacznie od francuskiej. Francja widzi dalszy rozwój Unii głównie jako proces budowania jej ponadnarodowych instytucji, podczas gdy Wielka Brytania mówi o poszerzaniu obszarów międzypaństwowej współpracy wspomnianych przez pana wspólnych standardów i wartości.

Myślę, że to raczej wspólnota poglądów Francji i Wielkiej Brytanii jest najbardziej uderzająca. Oba nasze kraje mają taki sam stosunek do Traktatu Reformującego Unię. Cały świat chciałby widzieć politykę międzynarodową poprzez pryzmat rywalizacji francusko-brytyjskiej, ale to nie pasuje do obrazu obecnej sytuacji.

Ale przecież można być przyjaciółmi i mimo to różnić się głęboko w poglądach. Jeśli dobrze rozumiem pana ostatnie wystąpienie, Wielka Brytania powitałaby w Unii każde sąsiadujące z nią państwo - i nie tylko wtedy, gdy przestrzegałoby ono wszystkich praw europejskich?

Nie ma co udawać, że w sprawie poszerzenia Unii zajmujemy takie samo stanowisko jak Francja. Osobiście jestem przekonany, że każde dotychczasowe poszerzenie wzmacniało Unię. Bezpieczeństwa naszych granic nie zapewni wybudowanie silnych fortec. To może zbudować tylko stabilizacja krajów sąsiadujących z nami. Na przykład na Bałkanach. Perspektywa członkostwa Unii jest istotną częścią naszych propozycji rozwiązania tamtejszych konfliktów. Turcja od setek lat stanowi punkt zetknięcia Wschodu i Zachodu. Pomoc temu krajowi w obraniu kursu na Zachód powinna być naszym celem strategicznym.

Tak mówiono przed każdym ostatnim rozszerzeniem Unii. Często można teraz usłyszeć opinię, że Unia wiele krajów przyjęła na kredyt, choćby Rumunię.

To amerykańscy politycy uświadomili mi, jak siła przyciągająca Unii Europejskiej wpłynęła na proces stabilizacji Europy Środkowo-Wschodniej. Reprezentuje pan polską gazetę, więc zgodzi się pan ze mną, że członkostwo w Unii było istotnym czynnikiem wzrostu znaczenia waszego kraju na kontynencie europejskim. Wierzę, że w wielu innych krajach może być podobnie.

Ostatnio mieliśmy zmianę rządu w Polsce i jeśli poprzedni był postrzegany jako bliższy stanowisku brytyjskiemu w Unii, to obecny premier, Tusk, głosi, że strategicznymi partnerami Polski są Francja i Niemcy.

Jeszcze raz podkreślam - nie sądzę, by politykę unijną należało postrzegać w postaci dwu biegunów. Różnorodność opinii jest czymś dobrym, a nie złym. Sądzę również, że różnorodność modeli gospodarki społecznej, jakie realizują poszczególne kraje członkowskie Unii Europejskiej, raczej jest siłą Wspólnoty, a nie słabością. Nasze państwa i gospodarki bardziej się uzupełniają, niż konkurują.

Wrócę więc do pańskiego przemówienia. Mówił pan o otwarciu się na przykład na kraje Afryki Północnej, podczas gdy zdecydowana większość Europejczyków jest temu przeciwna. Dla wielu Maroko czy Tunezja w Unii to niemal science fiction.

A ja uważam, że powinniśmy te kraje wciągać do współpracy, bo mamy z nimi bliskie stosunki, prowadzimy wymianę handlową itd. Należy dyskutować, jak obniżać stojące na drodze naszej współpracy bariery. Kwestia członkostwa to sprawa bardzo odległa. Chciałbym to podkreślić.

A więc nie wyklucza pan takiej możliwości w przyszłości?

Nie jestem politykiem, który odrzuca coś, co może się zdarzyć w przyszłości. To myślenie negatywne, zachęcam do myślenia pozytywnego. Zacznijmy od tego, że wiemy, jakie wartości reprezentujemy, jakie są nasze interesy i jakie mamy priorytety. W najbliższej przyszłości priorytetem pozostanie sprawa Turcji. Sprawa Maghrebu to na razie daleka przyszłość.

Czy sądzi pan, że uda się panu przekonać swych kolegów z innych krajów europejskich do brytyjskiego sposobu widzenia przyszłości Europy?

Mam nadzieję, że będzie to proces nieustannego dialogu. Na razie przed Unią stoją pilne zadania w sprawie uregulowania problemu Kosowa, sytuacji na Bliskim Wschodzie i sprawy Iranu. To naprawdę wymaga jedności. Polityka zagraniczna Zachodu znajduje się - przyznaję - w punkcie krytycznym. Debata na temat Iranu czy Kosowa to moment ciężkiej próby. Przez ostatnie 40 - 50 lat motorem napędzającym Europę były zagadnienia natury wewnętrznej - rozmawialiśmy o standardach społecznych, rynkach czy wspólnej walucie.

Nie zaprzeczy pan, że to ważne.

Nie, ale sprawy zewnętrzne Unii są po prostu jak drugie skrzydło samolotu. Musimy wypracować sposób, w jaki Unia będzie ustosunkowywała się do zagrożeń zewnętrznych. Polityka zagraniczna podobnie jak polityka imigracyjna czy stanowisko wobec zmian klimatycznych - to część całego kompleksu zagadnień, którymi Unia musi się zająć.

David Miliband - brytyjski minister spraw zagranicznych

Inne