DGP zapoznał się z treścią listu 22 republikańskich kongresmenów do prezydenta USA. Jest wśród nich wpływowy wiceszef komisji obrony w Izbie Reprezentantów Mac Thornberry. Politycy, którzy decydują o wydatkach wojskowych, piszą do Donalda Trumpa, że wycofanie sił USA z Niemiec byłoby szkodliwe z punktu widzenia bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Powstał ponadpartyjny, demokratyczno-republikański konsensus w tej sprawie.

Reklama

Jesteśmy bardzo zaniepokojeni doniesieniami o tym, że rząd jest zainteresowany zmniejszeniem naszej obecności w Europie i ustanowieniem górnego limitu żołnierzy, którzy mogliby tam przebywać jednocześnie – piszą. Dodają, że chcą zwiększenia nakładów przez Berlin na obronę, ale: "limit wojska (25 tys. żołnierzy USA, o których pisała niedawno prasa – red.) znacznie zmniejszy możliwość rozlokowania poprzez Niemcy sił USA na świecie” i wywoła "poważne logistyczne wyzwanie”.

Jak wynika z naszych rozmów, w dużej mierze pokrywa się to ze stanowiskiem władz w Warszawie. Nasi informatorzy przekonują, że na koniec trwających ćwiczeń Defender Europe 20 spodziewają się ogłoszenia zwiększenia obecności USA w Polsce. Dodają, że w prowadzonych od ubiegłego roku rozmowach na temat Fortu Trump nikt nie wiązał tego z obecnością USA w Niemczech.

Reklama

Berlin wydaje na obronę stanowczo za mało. Jednak bez baz w tym kraju nie jest możliwa żadna operacja w obronie wschodniej flanki NATO. W dyskusji o zmniejszeniu kontyngentu mniej ważne jest to, ilu żołnierzy USA trafi z RFN do Polski. Ważniejszy jest ten limit 25 tys. Amerykanów w Niemczech. To nie jest w polskim interesie, bo oznacza zmniejszenie obecności USA w Europie – mówi źródło DGP.

Szef BBN Paweł Soloch mówił o tym samym – tylko bardziej dyplomatycznie – w TVP Info, gdy tylko pojawiły się doniesienia na ten temat. Kolejny rozmówca podkreśla, że w Polsce nie ma infrastruktury porównywalnej do tej za Odrą, więc o wielkich przenosinach nie ma mowy. Doniesienia Reutersa na temat Fortu Trump (że nie powstanie – red.) określono mianem fake newsa.

Reklama

Od ubiegłego roku rozmowy z Amerykanami idą w innym kierunku. Nie budowania nowych koszar, tylko zwiększenia liczby żołnierzy w ramach obecności tzw. stałej, trwałej i rotacyjnej – komentuje. Za oceanem nikt się nie pali do przenoszenia jednostek z USA do Polski, stąd w debacie pojawili się "żołnierze z Niemiec”. A Polska nie pali się do nadmiernego finansowania – podsumowuje rozmówca.

W opublikowanej w sierpniu ub.r. w DGP rozmowie były wiceszef MON, dziś polski ambasador przy NATO Tomasz Szatkowski powiedział, że termin "Fort Trump” miał zapewnić rozpoznawalność pomysłowi i nie może być traktowany dosłownie. Chodzi m.in. o eskadrę bezzałogowców, dowództwo dywizyjne, centrum szkolenia bojowego czy lotniczą bazę przyjęcia sił – precyzował.

Ponadpartyjny sojusz przeciw wycofaniu Amerykanów z Niemiec

List, którego treść publikujemy, został podpisany przez wpływowych polityków republikańskich. To zwolennicy zaangażowania Ameryki w świecie. W wielu wypadkach ludzie z wieloletnim doświadczeniem w siłach zbrojnych USA.

Kluczowe są okoliczności, w jakich powstał list do Donalda Trumpa i przez kogo został napisany. W Ameryce narasta polityczny konflikt, a przez metropolie przelewa się fala protestów przeciwko rasizmowi. Prezydent stwierdził, że jest przywódcą prawa i porządku. Głowa państwa publicznie przekonuje, że skrajna lewica chce zniszczyć amerykańską policję. Niejednokrotnie sugerował też, że może wyprowadzić na ulicę wojsko. I to było nie tylko dla demokratycznej części opinii publicznej, ale i dla wielu republikanów przekroczeniem pewnej granicy. W momencie kiedy narastał konflikt wokół użycia armii – Biały Dom dał przeciek do prasy o decyzji w sprawie zmniejszenia kontyngentu w Niemczech i określenia górnego pułapu wojsk USA w tym kraju (na poziomie 25 tys.). Zatrudnieni w Pentagonie urzędnicy, którzy nie są mianowani politycznie, o tych planach nie wiedzieli. Poproszeni w mediach o skomentowanie sprawy mogli tylko rozłożyć ręce.

Trumpowski plan zaskoczył też członków Kongresu. Demokratyczni przywódcy Izby Reprezentantów nie kryją, że będą wzywać na przesłuchania przed komisjami ludzi, którzy ponoszą odpowiedzialność za formę, w jakiej doszło do tego wydarzenia. Z listu wysłanego do Trumpa, który publikujemy na łamach DGP, wynika, że decyzję prezydenta kwestionują wszyscy należący do jego partii członkowie Komisji Obrony Narodowej Izby Reprezentantów. Przyjrzyjmy się ich politycznym sylwetkom. To ważne, bo to oni decydują o wydatkach na cele wojskowe. Wygląda na to, że w Kongresie jest ponadpartyjny konsensus w sprawie niezmniejszania obecności w Niemczech.

Najbardziej znaną sygnatariuszką listu jest Liz Cheney, córka b. bushowskiego wiceprezydenta Dicka Cheneya. W sprawach międzynarodowych jest kopią ojca – radykalnym jastrzębiem opowiadającym się za jak największą obecnością sił USA na świecie. Karierę w Waszyngtonie zrobiła błyskawicznie, z pomocą tzw. networkingu – sieci powiązań – jakie stary Cheney stworzył w Kongresie. W ciągu jednej kadencji w Izbie Reprezentantów doszła do trzeciego co do ważności stanowiska w parlamentarnym klubie republikanów. W czasie gdy ojciec był wiceprezydentem, pełniła funkcję wiceministra spraw zagranicznych odpowiedzialnego za Bliski Wschód. W czasach Baracka Obamy, kiedy była poza głównym nurtem polityki, założyła organizację Keep America Safe. Ta inicjatywa okryła się złą sławą, także wśród republikanów, za prowadzenie szeptanej nagonki na prawników, którzy podjęli się obrony przetrzymywanych w Guantanamo więźniów, tzw. enemy combatants, czyli pojmanych na afgańskich czy irackich frontach czy w innych częściach świata podejrzewanych o terroryzm.

Pod listem podpisany jest też wiceprzewodniczący kongresowej Komisji Obrony Narodowej, ultrakonserwatysta Mac Thornberry. Reprezentuje 13. Okręg wyborczy z Teksasu – najbardziej republikański ze wszystkich 435 JOW-ów do Izby Reprezentantów. Trump dostał tam trzy i pół roku temu 80 proc. głosów, Hillary Clinton – 17 proc. Pochodzi z wojskowej rodziny. Jego prapradziadek był weteranem wojny domowej (walczył w barwach Unii). Thornberry’ego do polityki przyciągnęła charyzma Ronalda Reagana i za jego czasów pracował w MSZ. Jak Cheney, uchodzi za jastrzębia i należał do grona nieprzejednanych krytyków polityki zagranicznej Baracka Obamy, zwłaszcza negocjowania traktatu rozbrojeniowego z Władimirem Putinem. Przez ostatnie dwa lata Obamy i pierwsze dwa lata Trumpa był szefem Komisji Obrony Narodowej Izby Reprezentantów i walczył o strukturalną reformę Pentagonu, unowocześnienie i otwarcie na technologie oraz bardziej przejrzyste procedury w zawieraniu kontraktów z biznesem.

Przeciwko zmianom w kontyngencie w Niemczech jest też Don Bacon z Nebraski. On ma najwięcej do powiedzenia, bo przed wejściem w politykę był generałem brygady w lotnictwie i dowódcą skrzydłowym w niemieckiej bazie Ramstein. Z Trumpem nie zgadzał się już wcześniej; kiedy prezydent zdradzał izolacjonistyczne inklinacje, głosował przeciw inicjatywie pozbawienia amerykańskiej pomocy Kurdów w Syrii. Jest też surowym krytykiem Putina i bacznym obserwatorem działań Rosji na Donbasie oraz infiltracji przez kremlowskie służby państw bałkańskich. Bacon za to wspiera prezydenta we współpracy z Arabią Saudyjską i jest za zwalczaniem wspieranej przez Iran rebelii Huti w Jemenie.

Wśród sygnatariuszy listu są też inni z długim stażem wojskowym. Paul Cook z Kalifornii 26 lat służył w piechocie morskiej. Za wojnę w Wietnamie odznaczono go Brązową Gwiazdą za męstwo i dwoma orderami Purple Hearts. Ralph Abraham z Luizjany służył w Gwardii Narodowej stanu Missisipi jako lekarz wojskowy. W tej samej formacji był kongresmen Trent Kelly. Najmłodszy wśród 22 podpisanych pod listem, 36-letni Mikke Gallagher z Wisconsin, był oficerem wywiadu w piechocie morskiej. Służył w Iraku. Jim Banks z Indiany karierę zaczynał w marynarce wojennej i służył w Afganistanie.

W tonie zbliżonym do republikańskich kongresmenów wypowiada się gen. Ben Hodges, głównodowodzący U.S. Army w Europie w latach 2014–2017. To, co może zostać utracone w tym wszystkim, to korzyść dla Stanów Zjednoczonych wynikająca z tego, że dysponujemy potencjałem, który możemy wykorzystać nie tylko do odstraszania... ale także do zaangażowania gdzie indziej – uważa Hodges. Baza w Ramstein nie jest po to, by USA mogły bronić Europy. To jest punkt wyjścia dla nas, by móc dolecieć do Afryki i na Bliski Wschód – dodaje.

Generał uważa, że Niemcy muszą wydawać więcej, ale interesom USA i NATO lepiej przysłużyłoby się, gdyby Waszyngton popchnął Berlin do łożenia na szersze potrzeby militarne, takie jak infrastruktura transportowa, ochrona cybernetyczna i obrona powietrzna, co byłoby łatwiejsze do uzasadnienia przez rząd Merkel i wytłumaczenia tego swojemu elektoratowi.