Co najmniej 160 mln Amerykanów zdecyduje dziś, kto od 20 stycznia 2021 r. będzie prezydentem. W Stanach Zjednoczonych nie ma ciszy wyborczej, a walka toczy się do końca. Joe Biden obstawia Pensylwanię, jeden z siedmiu kluczowych do zwycięstwa stanów. Do ostatniej chwili bój trwa też w nieodległych Michigan i Wisconsin. Wszystkie te stany, zwane przez socjologów pasem rdzy, a przez internautów ‒ ze względu na sporą populację Polonii ‒ pierogową aleją, Donald Trump niespodziewanie odbił cztery lata temu demokratom. Dziś trwa walka o ich odzyskanie. Urzędujący prezydent stawia na kampanię do końca. Odbywa dziennie nawet po siedem spotkań wyborczych.

Reklama
Na finale kampanii bezrobocie spada, ale wskutek nasilającej się pandemii kształtuje się wciąż na poziomie mniej więcej 8 proc. W Nowym Jorku po dwóch dekadach przerwy masowo wzrosła bezdomność. ‒ Musiałem zwolnić trzy osoby. Zostaliśmy w sklepie sami z żoną. Jeżeli nie dostaniemy jakiejś pomocy, zimy nie przetrwamy ‒ mówi Rohit, właściciel sklepu przy Siódmej Alei. Ten kojarzący się z bogactwem świat właśnie mija.
Nowy Jork to rodzinne miasto Donalda Trumpa. I jego popularność jest tu śladowa. Prezydent kojarzy się ludziom z turbokapitalizmem lat 80. ‒ Kolor skóry jest podstawowym wyznacznikiem orientacji politycznej. Przez ostatnie cztery lata nasilił się podział na „my” i „wy”. Jeżeli Biden wygra, będzie musiał coś z tym zrobić, żeby nie wybuchła regularna wojna domowa, 160 lat po tej pierwszej, w której ‒ o ironio ‒ wątek rasowy był trzeciorzędny ‒ mówi Roderick, Afroamerykanin pracujący w lokalnej księgarni w East Village.
Wyborcy w kluczowych stanach są zniechęceni do głosowania. Na Florydzie ludzie zarejestrowani jako demokraci dostali kilka dni temu e-maile ze zdaniem: „Zagłosuj na Trumpa, inaczej przyjdziemy po ciebie”. Z relacji służb wynika, że za prowokacją stoją irańscy hakerzy, podszywający się pod organizację Proud Boys zrzeszającą białych suprematystów. Tymczasem w minionym tygodniu były trumpowski szef Wywiadu Narodowego Dan Coats ostrzegał, że trolle i amatorzy dezinformacji atakują zewsząd. Choć przede wszystkim na zlecenie Rosji.
Reklama
W ostatnich dniach kampanii pojawiła się na ulicach fizyczna przemoc, której prezydent nie chce potępić. ‒ Wczoraj odbył się w Graham (przyp. red. ‒ w Karolinie Północnej, kluczowym swing state) pokojowy marsz 200‒300 osób. Czarnych i białych, seniorów i rodzin z dziećmi. Mieli na transparentach napisane „I Am Change” ‒ „Jestem zmianą”. Pod kościołem Wayman’s Chapel zatrzymali się i namawiali ludzi do głosowania. Lokalna policja uznała to za nielegalną kampanię i potraktowała ich gazem pieprzowym ‒ opowiada Zachary Eanes, reporter z Raleigh, stolicy Karoliny Północnej.
W piątek na autostradzie nr 35 w Teksasie prowadzącej z San Antonio do Austin dwóch przyjaznych kandydatowi demokratów miast w stanie, który lewica bardzo chce prawicy odbić, doszło do poważnego incydentu. Kilka samochodów z flagami i banerami kampanii Trumpa chciało zablokować i zatrzymać jadącego Bidenbusa. Auta się kilka razy o siebie otarły. W autokarze nie było ani b. wiceprezydenta, ani Kamali Harris. Sztab odwołał jednak planowane w Austin spotkanie. Takie sytuacje się dotąd, nawet w najbardziej gorących czasach, w amerykańskich kampaniach wyborczych nie zdarzały.
Jeżdżę od stanu do stanu, korzystając z pociągów oraz przeznaczonych dla najbiedniejszych autokarów linii Greyhound. Ostatnio wsiadłem w Charlotte do autobusu jadącego do Richmond, pokazując bilet papierowy. W Raleigh nastąpiła wymiana kierowcy. Nowy, 60-letni biały mężczyzna nie chciał mnie wpuścić z powrotem, bo na papierze nie było kodu do zeskanowania. Człowiek, który ukończył edukację w czasach ściśle analogowych, nie był w stanie porównać nazwiska z dokumentu z listą pasażerów. Procedury i aplikacyjny model funkcjonowania mu na to nie pozwalają. Tę postępującą robotyzację wzmacnia COVID-19, bo wszystkie sprawy i relacje międzyludzkie mają być realizowane bezkontaktowo. Ale można odnieść wrażenie, że ludzie oddają swoje miejsca pracy maszynom walkowerem.
Przed wyborami napięcie jest blisko granic. Sam Donald Trump nie obniża temperatury. Ostatnio wziął na celownik lekarzy, mówiąc na kolejnych wiecach, że za wpisanie do aktu zgonu jako przyczyny COVID-19 medycy biorą więcej pieniędzy.
W Ameryce materializuje się twórczość Kurta Vonneguta. Szczególnie „Harrison Bergeron”, wydane w 1961 r. Rzecz dzieje się w USA w 2081 r. Udało się zrealizować postulat pełnej równości. Ludzie są nie tylko równi wobec prawa, lecz także intelektualnie, bo noszą na głowie specjalne urządzenie zrównujące ich inteligencję i wyobraźnię do uśrednionego poziomu. Prezydent jest wybierany przez komputerowe losowanie i co chwilę wygaduje głupoty. A nad tym, by państwo działało, ludzie mieli co jeść, a pociągi na siebie nie wjeżdżały, panuje kilkadziesiąt tysięcy odizolowanych osób, ukrytych w podziemnym bunkrze. Dzisiaj można odnieść wrażenie, że politycy z Kapitolu i eksperci z think tanków są właśnie tak odcięci od zwykłego człowieka. Ale różnica jest podstawowa: nie potrafią rozwiązać jego problemów. I ktokolwiek jutro wygra wybory, będzie musiał sobie z tym wyzwaniem poradzić. A tymczasem sklepy i restauracje w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Filadelfii, Charlotte, Atlancie i najpewniej w innych miastach zabijają swoje witryny deskami w obawie przed protestami, których niemal wszyscy się obawiają w środowy poranek. Lud przegranego kandydata chce wyjść na ulice. Walmart na wszelki wypadek postanowił zdjąć ze swoich półek ostrą broń i amunicję. Zwykle jest to produkt dostępny w supermarkecie.