Tydzień po wyborach Amerykanie zwykle byli już zajęci czymś innym niż polityką. Połowa listopada to tradycyjnie początek przygotowań do Święta Dziękczynienia: dogadywanie się z rodziną, kto do kogo przyjeżdża, kto co gotuje, a kto zamawia indyka w lokalnym supermarkecie. Po trudnych doświadczeniach z pandemią i burzliwej kampanii prezydenckiej ta okołoświąteczna rutyna wydaje się w tym roku czymś obcym.
Sytuacja po wyborach w niczym nie przypomina scenariuszy z przeszłości. Wystarczy wjechać na dowolne osiedle w jakimkolwiek zakątku kraju. Większość ogródków wciąż zdobią flagi i tablice wyborcze – zwłaszcza na trawnikach sympatyków konserwatystów. Patrioci nadal jeżdżą po ulicach z amerykańskimi flagami przymocowanymi do lusterek, a policja nieustannie dostaje wezwania na interwencje w związku z awanturami o politykę. Jak w miasteczku Rocklin koło Sacramento w ostatni weekend: wyborca Donalda Trumpa zgłosił funkcjonariuszom, że nękają go sąsiad i jego rodzina, zwolennicy Joego Bidena. Skarżył się, że ich dzieci malują mu kredą przed domem hasła „BLM” i „LGBT”, męczą dzwonkami do drzwi i wykrzykują liberalne hasła pod oknami. Skończyło się to złożeniem w sądzie pozwu o zakaz zbliżania się Bidenowców do Trumpistów na odległość mniejszą niż 100 metrów.
Takie lokalne wojenki wyglądają niewinnie i mogą nawet śmieszyć jako element amerykańskiego folkloru wyborczego. Ale w wielu miejscach zabawnie nie jest, bo sąsiedzi grożą sobie nie policją, lecz bronią. I to nie byle jaką – uzbrojonego po zęby amerykańskiego społeczeństwa nie zadowala dziś byle pistolet. Wielu entuzjastów drugiej poprawki do konstytucji ma w domu arsenały, których nie powstydziłaby się armia. W obawie przed zamieszkami właściciele sklepów i punktów usługowych w większych miastach spędzili ostatni tydzień kampanii na zabijaniu deskami okien i drzwi swoich lokali. Przedsmak tego, co może nastąpić, mieli wiosną i latem, gdy przez Amerykę przetoczyła się fala protestów ruchu Black Lives Matter (BLM).
Reklama
Na razie większych rozruchów nie ma, ale mało kto je wyklucza, bo wielu wyborców Trumpa nie zaakceptowało przecież wyników głosowania. Jak mantrę powtarzają za swoim faworytem i jego świtą, że wybory zostały sfałszowane. Nie przestają okupować lokali, gdzie trwa liczenie ostatnich głosów oraz urządzać protestów pod budynkami rządu w stolicach swoich stanów. Co prawda Facebook usunął grupy lansujące na platformie teorie spiskowe, o tym jak Biden miał zmanipulować wybory, ale pączkują one na portalu społecznościowym Parler.com, gdzie zaczęli przenosić się konserwatyści w reakcji na rzekomą cenzurę Marka Zuckerberga. – Sytuacja jest napięta jak nigdy wcześniej. Część wyborców ustępującego prezydenta nie tylko nosi broń, lecz jeszcze się z nią afiszuje. Tymczasem Trump tylko dolewa oliwy do ognia, promując teorie spiskowe, żądając ponownego liczenia głosów tam, gdzie przegrał. Normalny obywatel jest zdezorientowany, zastanawiając się, czy emocje ostygną, czy jednak będzie wojna – mówi DGP Steven Hill, znany publicysta i wykładowca z San Francisco.
Reklama