Od momentu startu kampanii najważniejszą tendencją jest stały i systematyczny spadek notowań Bronisława Komorowskiego. O ile w lutym, wg CBOS mógł on liczyć na rekordowe 62%, jeszcze w marcu typowany był do zwycięstwa już w pierwszej turze (CBOS - 52%, TNS Polska - 51%, IBIRIS -52%), tak majowy sondaż przeprowadzony przez IBRIS daje mu jedynie 39,2%. Liczby te niepokoją sztab urzędującej głowy państwa i wzmożona aktywność na finiszu kampanii - choćby decyzja o bezpośrednim uderzeniu w najważniejszego przeciwnika - ma ten negatywny trend odwrócić. CZYTAJ WIĘCEJ NA TEN TEMAT >>>

Reklama

Wystawiony przez PiS Andrzej Duda początkowo zmagał się z problemem braku rozpoznawalności i wyzwaniem było osiągnięcie poparcia notowanego przez jego macierzystą partię. Stosunkowo niski pułap - 19% na początku marca wg CBOS - dzięki dynamicznemu startowi kampanii udało się wywindować do poziomu przekraczającego 30% (Millward Brown dla Faktów TVN) jeszcze w tym samym miesiącu. Obecnie impet został nieco wytracony i Duda może liczyć, wg TNS i IBRIS, najwyżej na 26%. Nie zmienia to jednak faktu, że kandydatowi i sztabowcom udało się osiągnąć cel minimum - doprowadzenie do drugiej tury, która jest właściwie przesądzona.

Ciekawie jest także za plecami dwóch głównych graczy. Zajęte początkowo miejsce na podium oddała niezależna, choć wspierana przez SLD, Magdalena Ogórek. Pierwsze notowania niedługo po ogłoszeniu startu dawały nieznanej szerzej kandydatce nawet 6% (wg TNS Polska). Jednak błędy popełnione w toku kampanii, m.in. unikanie mediów i dystansowanie się od partii wspierającej, doprowadziły do spadku i tuż przed wyborami na Ogórek wskazuje ok. 4% badanych.

Pozytywnym zaskoczeniem kampanii jest niezależny "kandydat buntu" Paweł Kukiz. Muzyk, którego start mógł być odbierany w kategoriach ciekawostki, w ostatnim sondażu TNS Polska dla TVP z wynikiem 11% wysyła sygnał, że z podium już nie zejdzie. Zaszkodzić mogą mu jeszcze tarcia z Januszem Korwin-Mikkem, ale znacząca rola obu kandydatów antysystemowych jest w tych wyborach wyraźnie zauważalna.

Reklama

2010 - wybory w cieniu katastrofy

Przyspieszona kampania, odbywająca się w cieniu katastrofy smoleńskiej, przyniosła triumf Bronisława Komorowskiego. O najwyższy urząd w państwie starało się 10 chętnych, jednak poza Komorowskim liczył się wyłącznie brat zmarłego Lecha Kaczyńskiego - Jarosław. Dobry wynik - na poziomie 13,5% - osiągnął reprezentujący lewicę Grzegorz Napieralski, nie był to jednak kandydat mogący choćby w teorii zagrozić wspomnianej wcześniej dwójce.

Komorowski, który jako marszałek Sejmu RP pełnił obowiązki głowy państwa od momentu śmierci Lecha Kaczyńskiego, zadanie miał nieco ułatwione i wyniki z kwietnia 2010 r. wskazywały na średnio 50% poparcia (wg TNS OBOP i SMG KRC). Ta kampania jednak rządziła się własnymi prawami i punkty procentowe Komorowskiego zaczęły szybko wędrować w stronę Jarosława Kaczyńskiego, który ze złagodzonym wizerunkiem, nośnym hasłem "Polska Jest Najważniejsza" i żałobą po zmarłym bracie budził rekordowo wysoką sympatię Polaków. W krytycznym momencie Bronisław Komorowski cieszył się poparciem zaledwie 38% badanych (TNS OBOP w czerwcu 2010 r.), gdzie wg tego samego sondażu na Kaczyńskiego chciało zagłosować 36%. Różnica wynosiła zaledwie dwa punkty procentowe!

Reklama

Dobrze widoczny był więc trend obserwowany także w obecnej batalii - stały spadek poparcia kandydata kojarzonego z PO oraz systematyczny wzrost liczby zainteresowanych głosowaniem na kandydata PiS. Ostateczny wynik pierwszej tury - 41,25% dla Komorowskiego i 36,21% dla Kaczyńskiego - nie przyniósł jednak potwierdzenia trendu wyłaniającego się z sondaży. Zaprzeczyła im również druga tura, gdzie rezultat 52% do 46% dla Bronisława Komorowskiego był w pewnej mierze rezultatem przepływu elektoratu wspomnianego wcześniej Napieralskiego, dla którego Jarosław Kaczyński nijak nie mógł być drugim wyborem.

Pierwsze starcie PO - PiS. Lech Kaczyński i Donald Tusk w 2005 roku

Wybory, od których rozpoczęła się trwała polaryzacja naszej sceny politycznej na dwa główne, zwaśnione ze sobą obozy. Tłem dla potyczki Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska była dziesiątka kontrkandydatów, wśród których byli m.in. Marek Borowski, Leszek Bubel, Stan Tymiński czy nieżyjący już Andrzej Lepper. Niezłe sondażowe wyniki notował Włodzimierz Cimoszewicz, jednak ostatecznie wycofał się z wyścigu po tzw. aferze Anny Jaruckiej.

Rok 2005 to pierwsza poważna wpadka sondażowni. Pod koniec sierpnia 2005 r. TNS OBOP dawał Donaldowi Tuskowi 30% poparcia, za jego plecami znaleźli się Włodzimierz Cimoszewicz - 24% i Lech Kaczyński - 21%. Jeszcze ciekawiej wyniki przedstawiały się w październiku, gdzie poza grą był już Cimoszewicz, natomiast jednoznacznym faworytem został Tusk. Gfk Polonia znalazła w społeczeństwie 42% chętnych do głosowania na kandydata PO, 40% wskazywał CBOS, wszystkich przebił OBOP - w jego sondażu kandydat PO miał aż 44% badanych za sobą. Dla porównania, Lech Kaczyński mógł w tych samych sondażach liczyć odpowiednio na 31%, 35% i 30%. Tendencja była wyraźna - mocna przewaga Tuska, który na prezydenturę po pierwszej turze liczyć nie mógł, ale posiadał przewagę zapewniającą spokojny sen.

Oficjalne wyniki przyniosły jednak załamanie, bo choć zwyciężył Donald Tusk, jego przewaga nad Lechem Kaczyńskim wyniosła zaledwie 3 punkty procentowe - 36% do 33%. Sondaże myliły się również przed drugą turą. Tu jedynie badanie przeprowadzone przez PGB mówiło o równych szansach kandydatów - wskazywało na remis 50% do 50%. Wspomniane wcześniej CBOS i OBOP dawały Tuskowi odpowiednio 54% i 53% poparcia, jego przeciwnika wskazywało 46% i 47% badanych.

Oficjalne wyniki drugiej tury, w której 8 punktami procentowymi (54% do 46%) zwyciężył Lech Kaczyński to, jak dotąd, największy blamaż takich badań odnotowany przy wyborach prezydenckich.

2000 - milenijny wyścig bez historii

Wybory właściwie do zapomnienia. Starający się o drugą kadencję Aleksander Kwaśniewski od początku był wyraźnym faworytem wszystkich badań, co potwierdziło się przy urnach 8 października 2000 roku. Blisko 54% Polaków zakreśliło nazwisko urzędującego wówczas prezydenta i nie było potrzeby przeprowadzania drugiej tury. Sama kampania była niemrawa, potwierdzająca tylko supremację byłego szefa SdRP, a typowany na głównego przeciwnika Marian Krzaklewski zaliczył blamaż, plasując się z wynikiem 15,57% dopiero na miejscu trzecim.

Wierzyć czy nie wierzyć?

Pewną analogią wyłaniającą się z opisywanych przypadków jest wzrostowy trend kandydata wspieranego przez PiS, przy jednoczesnej stracie reprezentanta PO, w wyborach obecnych i tych z 2010 roku. Pięć lat temu rozstrzygnięcia pokazały, że trend nie miał pokrycia w rzeczywistości. Możliwe również, że to sami wyborcy w ostatniej chwili zmienili swoje preferencje. Jeśli dalej wierzyć sondażom, okazuje się, że wolta wybierających miała miejsce również w roku 2005. I to na o wiele większą skalę. O pomyłce nie mogło być mowy jedynie w roku 2000, gdzie zwycięstwo kontrkandydata urzędującego prezydenta mogli wskazać tylko niepoprawni optymiści.

Można wysunąć wniosek, że jeżeli w sondażu istnieje margines błędu, jest duże prawdopodobieństwo, że ten błąd się przydarzy. Jeżeli natomiast sytuacja jest klarowna, wyborcy poradzą sobie bez podglądania preferencji rodaków. Warto więc przed niedzielnymi wyborami zerknąć jeszcze raz na sondaże, pamiętając jednak, że zawarte w nich liczby nie są fundamentem wszechświata i ten nie zawali się od ich przestawienia.