Piwnica przytulnego jednorodzinnego domu w poznańskich Strzeszynach ma swoją tajemnicę. W jej czeluściach zginęły już niezliczone hordy terrorystów, orków, elfów, mafiosów i zwykłych ludzi. Przy komputerach (łącznie jest ich pięć) siedzą Hayabusa, Martwa i EmO. Wchodzi Neo: "Z całej rodziny brakuje tylko Yrenki" - ocenia.

Reklama

Komuna cybermaniaków? Nie, to dom Kubskich. Choć jest środek dnia, to zamiast być gdzieś w biurach czy w szkole, niemal cała rodzina gra. By odebrać telefon, wyjść do toalety, a nawet podnieść głowę na przywitanie, czekają, aż zakończy się rozgrywka (jeżeli gra jest w czasie rzeczywistym) lub tura. Neo, 22 letni Filip Kubski, to legenda w środowisku graczy. Najbardziej utytułowany na świecie polski zawodnik i czterokrotny mistrz świata w "Ceesie", czyli "Counter Strike’u". Hayabusa to Janusz jego ojciec: polonista, miłośnik literatury science fiction, w latach 80. uniwersytecki mistrz Polski w judo. Martwa, czyli 24-letnia siostra Małgosia, kończy pedagogikę, a na swój nick zasłużyła wielokrotnymi przegranymi z ojcem i bratem. EmO to jej mąż, gamer poznany podczas jednego z konwentów. Yrenka zaś to pani domu, Irena, która była aktywnym graczem w czołowej drużynie kobiecej "Ceesa", a teraz popołudniami w domu kultury uczy seniorów obsługi komputerów.



Kubscy to idealny materiał dla dziennikarza. Rodzina jak z amerykańskiego filmu lub komiksu. Bo jak inaczej ocenić sytuację, w której 10 lat temu ojciec przynosi do domu jeszcze nieoficjalną wersję nowej gry, pokazuje ją swojemu 12-letniemu synowi, a ten zaczyna w nią grać tak intensywnie, że kilka lat później jest w tym najlepszy na świecie. Znają go fani na wszystkich kontynentach, a jego ksywka Neo dla wielu jest równie rozpoznawalna jak oryginał z "Matriksu". "Och, wiem, że nick Neo to megaobciach, ale cóż, byłem młody, jak go wybierałem, podobał mi się. Potem było już za późno na zmianę" - wzdycha Filip.

Reklama

Podobnie jak za późno na zmiany nicków dla reszty drużyny AGAiN, która niedawno zdobyła złoty medal podczas World Cyber Games w "Counter Strike" w Chengdu w Chinach. I tak o zmianach mogą zapomnieć: Wiktor "TaZ" Wojtas, Łukasz "LUq" Wnęk, Mariusz "Loord" Cybulski i Jakub "Kuben" Gurczyński. Mistrzostwa świata w "Counter Strike" wygrywają nieprzerwanie od 2006 roku.



Cees
Reklama

Dla laika po prostu jedni strzelają szybciej niż drudzy. Wtajemniczeni wiedzą jednak, że to może być pokaz taktycznej maestrii. Zasada jest prosta: pięciu antyterrorystów kontra pięciu terrorystów. Pierwsi bronią bombsite’u (miejsce, gdzie podkłada się bombę) lub uwalniają zakładników, zadaniem drugich jest podłożyć bombę albo pilnować zakładników. Wydaje się banalne, jest dosyć wymagające. Żeby wygrać, każdy członek drużyny musi dokładnie wiedzieć, co, gdzie i kiedy ma zrobić. Nie ma miejsca na błędy. Za to jest na improwizację, kiedy przeciwnik zachowa się w sposób nieprzewidywalny. Mecz może trwać kilka godzin.

"Counter Strike", "CS', 'cees", "kaunter" to gra, która od dziesięciu lat nie traci na popularności. Przez ten czas pojawiły się dziesiątki podobnych strzelanek, ale "CS" nadal króluje. "Bo to nie jest zwykła naparzanka, jak się wszystkim wydaje - tłumaczy Neo. - Jest mnóstwo możliwych strategii, nie można się znudzić" - dodaje.



Neo mieszka w Poznaniu, TaZ, LUq i Loord w Warszawie, a Kuben w Toruniu. "Co śmieszne, ja z Wiktorem i Mariuszem, choć mieszkamy w tym samym mieście, to się jeszcze nigdy na żywo poza turniejami nie widziałem - mówi Łukasz. - Jesteśmy zżyci jak stare małżeństwo, jeden drugiego zna lepiej niż własnych rodziców" - dodaje TaZ. "Jedno, co nas łączy, to gra" - potwierdza Loord.

Niby chłopakom nie zależy na sławie, jednak Neo z równie dużym namaszczeniem pokazuje swoje trofea dla najlepszego gracza z mistrzostw w 2007 roku co podkładkę pod myszkę ze zdjęciem drużyny. Z lekkim zażenowaniem, ale także dumą wspominają o fanach, którzy nagle rozpoznawali ich na imprezach, zaczepiali w środku obcego miasta i zakładają im fanowskie konta na Naszej-Klasie czy Facebooku. "W Chinach to nawet czatowali przy toaletach, by zrobić zdjęcie i dostać autograf" - wspomina Neo.



Life czy nolajf?

Kiedy kamera pokazała z bliska Neo, kilka tysięcy widzów zaczęło wiwatować. Kolejnych kilkanaście milionów fanów w tym samym czasie śledziło rozgrywkę między AGAiN a szwedzką drużyną fnatic w telewizji i internecie. Finały WCG w Chengdu w środkowych Chinach to było wydarzenie numer jeden nie tylko dla świata e-sportu. Jeszcze kilka lat temu na turnieje przyjeżdżało kilkuset fanów. W tym roku samych sportowców było 600, a hale były zapchane. Wszystko pomyślane tak, by rozgrywka była jak najbardziej widowiskowa. Drużyny posadzone naprzeciw siebie. Nad każdą flaga narodowa. Wielkie telebimy pokazują wszystkie kroki zarówno samych graczy, jak i prowadzonych przez nich postaci.

Każdy udany atak, zwód czy zdobyty punkt powoduje kolejne wiwaty. Atmosfera jak podczas mistrzostw w piłce nożnej czy koszykówce. Obok postawnych dwudziestolatków roznegliżowane cheerleaderki i poważni japiszoni. Wszyscy są zapalonymi fanami gier, czasem nawet graczami. Doskonale zorientowani w zasadach, znają każdego zawodnika, wiedzą, ile ma lat, od ilu gra, jakie ma hobby, jakiego sprzętu używa. Z entuzjazmem rozprawiają o wyższości lub niższości fOresta (napastnika ze szwedzkiej drużyny) nad TaZem z polskiego AGAiN.



Tworzą zamknięty świat pasjonatów gier, niezrozumiały dla innych ludzi. Po angielsku mówi się o takich: geeki, nerds czy nolajfy. Bo poza życiem w grze nie mają już tego normalnego. Jednak z tego braku życia można zrobić sobie sposób na życie. W Azji gracze komputerowi mają swoje stajnie, jak kierowcy Formuły 1 czy bokserzy. Tam ćwiczą przed cyberolimpiadami. Graniu poświęcają od dziesięciu do dwunastu godzin dziennie. Ich zawód jest już tak oczywisty i uznany, że dostał nawet własną nazwę "progamer", czyli profesjonalny gracz. Zarabiają zazwyczaj po kilkadziesiąt tysięcy dolarów rocznie plus często warte kilka razy tyle kontrakty reklamowe.

Pięciu najlepiej zarabiających progamerów w Korei Południowej zarobiło w 2008 roku na swych kontraktach łącznie ponad 2 miliony dolarów, nie licząc nagród wygranych w turniejach. Nic dziwnego, że obok piłkarzy, gwiazd kina i piosenki stali się idolami kultury masowej. Mają nawet swoje fankluby i gruppies. Jeden z nich o pseudonimie Boxer ma w swoim fanklubie aż 800 tys. osób. Kiedy dostał powołanie do odbycia służby wojskowej, prezydent Korei zaproponował mu, by nie szedł w kamasze i grał dalej, bo przynosi tym chlubę państwu.



Być jak Wendel

Progamer w Korei wstaje wcześnie rano, je szybko śniadanie i siada do komputera, przy którym spędza cały dzień, a specjalny trener kontroluje jego postępy. Polski e-sportowiec: "Wstaje o siódmej rano i idzie pobiegać albo na siłownię. No wiesz: w zdrowym ciele zdrowy duch" - opowiada Neo, w którego piwnicy oprócz komputerów znajduje się ławeczka do podnoszenia ciężarów i profesjonalnie wyglądająca sztanga. Jednym głosem uzupełniają to LUq (krav maga), TaZ (koszykówka), Loord (siłownia) i Kuben (hokej na trawie). "I dopiero o 18. zaczynamy treningi. Każdy w swoim domu, gramy tak zazwyczaj po 4-6 godzin kilka razy w tygodniu. Przed ważnym turniejem zwiększamy obroty do 8-10 godzin 6 razy w tygodniu - opowiada TaZ. - Nikt oprócz nas samych nie mówi, ile mamy trenować".

"My nie jesteśmy jak te roboty z Azji. Jesteśmy profesjonalisatmi i sami wiemy, kiedy i ile grać. Nie potrzebujemy nikogo, kto by nad nami stał - zarzeka się LUq. - W jednym z zagranicznych kontraktów, jakie rozważaliśmy, był zapis, że będziemy grać określoną liczbę godzin w określonym czasie. Wyśmialiśmy ich" - dodaje.



Chłopaki z AGAiN, jeżeli już mówią z podziwem o innych e-sportowcach, to najczęściej o legendarnym Fatal1ty. 28-letni Amerykanin Jonathan Wendel to więcej niż legenda, to dla milionów graczy na całym świecie bóg. Ten zdobywca dziesięciu tytułów mistrza w "Quake’u", "Doomie" i "Painkillerze" po raz pierwszy wystartował w profesjonalnym turnieju w 1999 roku, czyli wtedy gdy chłopaki z AGAiN właśnie stawiali pierwsze kroki w e-sporcie. Przez dziesięć lat swojej kariery wygrał na turniejach blisko pół miliona dolarów i zdobył międzynarodową sławę. Nickiem Fatal1ty sygnowane są dziś karty graficzne, karty dźwiękowe, słuchawki, myszki oraz klawiatury.



Adrenalina i fun

Jednak jeżeli komuś się wydaje, że pokój e-sportowca to świątynia zapełniona najnowocześniejszym sprzętem i tysiącami wypasionych gier, to popełnia błąd. U Neo nawet nie stoi porządny komputer, tylko laptop do oglądania filmów. U LUqa centralne miejsce zajmuje nie sprzęt, tylko łóżko. Jedyne, co różni je od pokoi innych dwudziestoparolatków, to medale i puchary z turniejów oraz porozwieszane na ścianach ogromne czeki z nagrodami: 10 tysięcy złotych, 15 tysięcy dolarów, 40 tysięcy euro...



"Niestety, wcale nie zarabiamy jakichś wielkich kokosów - zapewnia Neo. - Moim znajomym ciężko uwierzyć, gdy mówię, że nie mam na kino czy imprezę, ale taka jest prawda. Dużą część nagród zjadają podatki i koszta podróży. A ostatni rok z powodu kryzysu był trudny dla przemysłu e-sportowego i wiele nagród wcale do nas nie dotarło, bo organizatorzy turniejów zbankrutowali" - dodaje.

"O proszę, to nagroda za jeden z turniejów zorganizowany niedawno w Polsce - LUq wyciąga pudełko z nokią sprzed kilku sezonów. - Nawet sprzedać się tego nie opłaca, taki to staroć" - krzywi się. Spora część nagród w cyberrozgrywkach to właśnie sprzęt, zazwyczaj lepszy niż ta komórka. I to jego sprzedaż na Allegro jest często głównym zyskiem z grania dla chłopaków.



"Nie szukam pracy, ja już ją przecież mam. Nie szukam mieszkania, bo tu z rodzicami jest mi dobrze. Co bym robił, gdyby nie granie? Nie wiem, nie wyobrażam sobie tego" - najstarszy z drużyny 25-letni Łukasz "LUq" Wnęk podobnie jak reszta drużyny ucieka od pytań o przyszłość. Nie chcą też rozmawiać o cyberholizmie.

"To nie tak, że już granie samo w sobie nie przynosi nam satysfakcji i fanu. Tyle że my już jesteśmy na takim poziomie, że to nam nie wystarcza. Co innego, gdy kilkutysięczny tłum z zapartym tchem śledzi każdy krok w grze, skanduje imiona i z zachwytem krzyczy przy kolejnej udanej akcji" - dodaje TaZ. Przytakuje mu reszta drużyny: "Wtedy czujemy, że żyjemy. Życie bez tego to dopiero byłby prawdziwy nolajf".