Renata Kim: Czy czytała pani minister to, co przez ostatni miesiąc pisali w DZIENNIKU najwybitniejsi polscy intelektualiści, pisarze i krytycy literaccy, którzy układali własny kanon lektur szkolnych?
Katarzyna Hall: Czytałam, i to z dużym zainteresowaniem. To bardzo wartościowa akcja. Wartościowa, bo przypomina, jakie jest nasze dziedzictwo kulturowe i co ono dla nas wszystkich znaczy. Cieszy mnie ogromnie, że tylu niezwykłych ludzi podzieliło się z nami swoimi przemyśleniami na temat kanonu lektur obowiązkowych. Takie wielowymiarowe spojrzenie na polską literaturę jest bardzo cenne.

Reklama

Zapewne jednak pamięta pani, że akcja wzięła się z krytyki kanonu lektur szkolnych, jaki przygotował kierowany przez panią resort edukacji.
Tak, pamiętam. Ale ta krytyka zaowocowała niezwykle ważną i potrzebną dyskusją nad kanonem. Ważną między innymi dlatego, że pokazuje, jak trudne jest ułożenie spójnej i wyczerpującej wszystkie kryteria listy książek, które każdy uczeń koniecznie powinien przeczytać. Bardzo trudno jest stworzyć kanon, który wszyscy muszą poznać, a przede wszystkim lubić.

Użyła pani słowa "lubić”, a tymczasem dyrektor Muzeum Historii Polskiej uważa, że problem z kanonem bierze się m.in. stąd, iż szkoła za bardzo pragnie być lubiana. Właśnie dlatego jego zdaniem lista lektur jest ciągle skracana i dopasowywana do potrzeb i gustów młodzieży.
Ale w kanonie cały czas jest Adam Mickiewicz, choć pewnie nie wszyscy go lubią, a niektórzy wręcz nie cierpią. I zapewne wielu uczniów czytało jego utwory bez żadnej przyjemności, ale zapamiętało, że są ważne. Jeśli w sondzie ulicznej spytamy, który autor nie może zniknąć z kanonu lektur, wszyscy wymieniają właśnie Adama Mickiewicza. A nauczyli się tego nie gdzie indziej, jak właśnie w szkole. I nie ma żadnego znaczenia, jakie mieli gusta literackie, czy lubili romantyzm czy zupełnie nie. Literatura porusza emocje i dlatego wszyscy tak zażarcie dyskutują, co ma się znaleźć na liście lektur obowiązkowych, a co powinno z niej wypaść. Czy taka sama narodowa dyskusja towarzyszy usuwaniu jakichś szczegółów z programu nauki biologii? Nie. Z literaturą jest po prostu najtrudniej.

Większości osób, które układały nasz kanon, nie podobało się, że mają wyliczyć tylko 20 pozycji. Narzekali, że uczeń powinien przeczytać znacznie więcej książek, by być wykształconym człowiekiem. Tymczasem lista lektur przygotowana przez ministerstwo edukacji zakłada, że przeczyta o połowę mniej!
Nie, to nieprawda. Nasz kanon przewiduje przeczytanie przynajmniej czterech lub pięciu książek rocznie. W szkole podstawowej, gimnazjum i liceum uczeń pozna w sumie przynajmniej 40 sporych książek, a oprócz tego jeszcze są wiersze i opowiadania. Czy to naprawdę jest tak mało? Nieporozumienia mogą wynikać z tego, że nie wszystkie pozycje wskazujemy palcem. Zamiast tego wolimy powiedzieć, że uczeń ma się zapoznać na przykład z jedną z powieści Sienkiewicza.

Reklama

Na naszej liście dość wysoko uplasowało się "Przedwiośnie" Stefana Żeromskiego, tymczasem w kanonie przygotowanym przez MEN tej powieści w ogóle nie ma. Skąd taka rozbieżność?
Na naszej liście jest jedna powieść Żeromskiego czytana obowiązkowo i w całości. Może to być właśnie "Przedwiośnie", choć powiem szczerze, że gdybym to ja była nauczycielem polskiego, chętniej wybrałabym "Ludzi bezdomnych". Ale przecież można przeczytać i jedno, i drugie. Bo wcale nie jest tak, że coś, co nie jest nakazane, to jest zabronione. Nauczyciel może przeczytać z uczniami nawet trzy powieści Żeromskiego, ale jedną koniecznie.

Profesor Michał Głowiński twierdzi, że w kwestii lektur szkolnych chodzi o coś dużo więcej niż znajomość kilkunastu książek. O co pani zdaniem chodzi?
Szkoła ma wyrobić w młodym człowieku pewne umiejętności i postawy. A nauczyciel powinien kształtować w swoich uczniach zamiłowanie do czytania i wychowywać ich na świadomych uczestników i odbiorców kultury, być ich przewodnikiem po świecie kultury. Właśnie dlatego - i tą zasadą kierowaliśmy się, układając kanon lektur - nauczyciel powinien mieć prawo współdecydowania o tym, jakie lektury poznają jego wychowankowie. Niech sam zdecyduje, które dzieło Żeromskiego czy Sienkiewicza chce im przybliżyć. I niech kieruje się przy tym własnym gustem i upodobaniem. Bo z im większym przekonaniem będzie omawiał wybrany utwór, tym większa szansa, że jego uczniowie sami sięgną po kolejne książki tego samego autora. Bo uznają, że to były ciekawe lekcje.

A jeśli jednak uznają, że lekcje nie były ciekawe?
Właśnie dlatego jest ogromnie ważne, abyśmy mieli w Polsce mądrych nauczycieli. Bo tylko wtedy każde 45 minut lekcyjnych zostanie dobrze spożytkowane. Miałam szczęście do nauczycieli, którzy potrafili mnie zarazić swoją miłością do przedmiotu, byli mądrymi przewodnikami po wspaniałym dorobku polskiej literatury. Zły nauczyciel może zohydzić książki. Dlatego powtórzę raz jeszcze: mam nadzieję, że będziemy mieć coraz więcej pełnych pasji nauczycieli, a uczniowie będą coraz chętniej czytać.

Reklama

Na razie jednak z czytaniem jest w Polsce bardzo krucho. Niektórzy mówią wręcz o kryzysie czytelnictwa.
Bez przesady. Ale z pewnością bolączką polskiej szkoły są wymagania uczelni wyższych, jeśli chodzi o język polski. Bo jeśli od wyników z polskiego na teście kończącym gimnazjum zależy przyjęcie do dobrej szkoły średniej, ambitni młodzi ludzie jeszcze się tego przedmiotu uczą. Ale później na maturze z języka polskiego wymagamy już od nich tylko 30 proc. punktów, by egzamin był zdany. Na przykład żeby dostać się na jedną z najlepszych w kraju uczelni, jaką jest SGH, trzeba nauczyć się matematyki, historii, geografii i dwóch języków obcych, ale polskiego już wcale nie... Dlatego cały czas namawiam rektorów, by każda uczelnia wyższa brała pod uwagę przy rekrutacji na studia maturalny wynik z języka polskiego. Chodzi o to, żeby wszyscy przyszli inżynierowie, specjaliści od zarządzania czy lekarze umieli się dobrze posługiwać nie tylko językami obcymi, ale także ojczystym. Młodzi ludzie są pragmatyczni: jeśli nikt od nich nie będzie wymagał uczenia się polskiego, to nie będą się go uczyć.

Więc może lepiej byłoby odgórnie zmusić ich do czytania? I zamiast skracać listę lektur obowiązkowych, jak najbardziej rozszerzać?
Bez względu na to, co zapiszemy w kanonie, jeśli młody, zdolny, ambitny człowiek będzie potrzebował jedynie 30 proc. punktów, by zdać obowiązkowy na maturze egzamin z polskiego, to w ostatniej klasie swoją energię przeznaczy przede wszystkim na przedmioty, od których zależy jego przyszłość - wymagane przez jego wymarzoną uczelnię. Jeśli będzie tam wymagany wynik z polskiego, przeczyta jak najwięcej.