Nawet najlepiej skonstruowany system procedur ma jedną słabość – człowieka, który będzie te procedury wypełniał. I jeśli człowiek zawiedzie, na nic się zda perfekcyjnie zaplanowana siatka wytycznych. System sam się nie obsłuży. Dlatego kiedy dzieje się tragedia, taka jak głośna ostatnio śmierć 2,5-letniej Dominiki, której nie udzielono pomocy lekarskiej, trzeba pamiętać, że to nie tyle system jest za to odpowiedzialny, ile ludzie, którzy podjęli złe decyzje.
Tragedia Dominiki postawiła media na równe nogi. I jak to zwykle bywa, gdy dochodzi do śmierci, szczególnie śmierci dziecka, natychmiast zapoczątkowała dyskusję i serię komentarzy, w których analizowane są przyczyny tego dramatu.
I jak zawsze odpowiedzialnością został obarczony system. Złe procedury, niejasne wytyczne, brak pieniędzy. System to magiczne słowo, które zawsze pojawia się, kiedy dochodzi do podobnych dramatów. To on jest winny i trzeba go natychmiast zmienić. Jakby miał usprawiedliwić zaistnienie tragedii, a jego zmiana odkupić winę człowieka i stworzyć złudzenie, że więcej do podobnych sytuacji nie dojdzie. Zabite dzieci w rodzinie zastępczej? Winny nieszczelny system kontroli. Kobieta zmarła w karetce? Bo przepisy nie zapewniają w pojeździe obecności lekarza.
Mechanizm ten zadziałał i teraz. Minister zdrowia już powołał komisję ekspercką, która ma naprawić zły system. A specjaliści wyliczają błędy oraz luki prawne w funkcjonowaniu ratownictwa medycznego w Polsce. Czy to załatwi sprawę? Czy dzięki temu już żadne dziecko w ciężkim stanie nie zostanie odesłane ze szpitala do domu, a do każdego potrzebującego przyjedzie karetka? Niekoniecznie. Bo tę nową, lepszą siatkę procedur nadal będzie obsługiwał człowiek. I jeśli on nie będzie myślał, jeśli zabraknie mu czujności, wrażliwości, jeśli źle oceni sytuację, system nie pomoże.
Reklama

Zawód wysokiego ryzyka

Reklama
Takie historie zdarzają się niestety regularnie, niezależnie od właśnie wprowadzonych czy jeszcze niestworzonych procedur.
Rok 2008, Pomorze, umiera półroczne dziecko. Szpital go nie przyjmuje, bo nie ma odpowiedniego skierowania. W tym samym roku podobna historia przydarza się w Warszawie – dziecko przerzucane między placówkami medycznymi (żaden lekarz nie chce wziąć za niego odpowiedzialności), również umiera. Rok 2007, roniąca kobieta nie otrzymuje pomocy na oddziale ratunkowym w szpitalu w Grodzisku Mazowieckim. Dyrektorka szpitala mówi wtedy wprost: „Nie miałam prawa bez zgody Narodowego Funduszu Zdrowia uruchamiać szpitalnej karetki, by przewieźć chorą niebędącą pacjentką naszego szpitala do innej placówki. Muszę przestrzegać obowiązujących procedur”.
A procedura nie zwalnia od myślenia. System nie ubezpiecza od odpowiedzialności. – Niebezpieczeństwem procedur jest to, że często zastępują zwykłą ludzką przyzwoitość – mówi prof. Marcin Król, filozof i historyk idei.
Śmierć 2,5-letniej Dominiki poruszyła tak wielu ludzi także dlatego, że łatwo postawić się w sytuacji rodziców dziewczynki. Ich dziecko nie cierpiało od dawna na ciężką chorobę, nie potrzebowało kosztownej, skomplikowanej operacji, by żyć. To nie była historia, która chwyta za serce, ale na szczęście „mnie nie dotyczy”. Dziewczynka miała gorączkę. Z taką sytuacją zetknął się prawie każdy rodzic. I dlatego to tak porusza – bo każdemu mogło się zdarzyć, wystarczy, że wpadłby w tryby bezdusznej machiny „ochrony zdrowia”.
Kluczowe w tej sprawie są też słowa matki Dominiki, cytowane w mediach. „Posłuchałam lekarza, bo dla mnie jest drugi po Bogu” – mówiła bezradnie. Właśnie tak myśli większość pacjentów. I właśnie dlatego na lekarzu spoczywa tak ogromna odpowiedzialność.
Słowa matki Dominiki uderzyły mnie tym bardziej, że przypomniały mi własną historię. Moja wówczas półroczna córka miała wysoką temperaturę, której nie dało się zbić żadnymi lekami przeciwgorączkowymi. Była noc. Zadzwoniliśmy do szpitala z pytaniem, jak się zachować, otrzymaliśmy jedynie radę: proszę robić zimne okłady. Nie poddaliśmy się i pojechaliśmy na najbliższy oddział pediatryczny. Tam poirytowana lekarka po zdawkowym obejrzeniu dziecka odesłała nas do domu. Rano moja przyjaciółka (świeżo upieczona absolwentka medycyny) kazała nam zrobić badania moczu. Jego wyniki były wskazaniem do natychmiastowego przyjęcia do szpitala. A tam lekarze załamali ręce: dlaczego przyjechaliście tak późno? Przecież przy małym dziecku liczy się każda godzina. I rzeczywiście, późniejsze badania wykazały, że córka ma już uszkodzoną nerkę. Dziś, kiedy o tym myślę, wiem, że ta pierwsza lekarka z oddziału pediatrycznego patrzyła na nas jak na rozhisteryzowanych, młodych i niedoświadczonych rodziców. A my daliśmy się zbyć, bo uważaliśmy, że lekarz to przecież autorytet, do którego należy mieć pełne zaufanie. I być może owa lekarka postąpiła zgodnie z obowiązującymi ją wytycznymi, bo np. sama temperatura nie była wskazaniem do zatrzymania na oddziale. Jednak w tym wypadku nie ma to najmniejszego znaczenia. Najważniejszy, jakkolwiek by to banalnie zabrzmiało, jest człowiek. Podobnie uważa bioetyk prof. Jan Hartman, który podkreśla, że lekarz to zawód wysokiego ryzyka. I jego obowiązkiem jest nawet łamanie zasad, jeżeli dzięki temu może ratować życie. – Lekarz musi czasem zaryzykować, wykonać czynności, które narażą go na konflikt z prawem, jeżeli stoi w obliczu wyższej konieczności – mówi prof. Hartman.

Zgubne wytyczne

Nie chodzi mi wcale o to, by wskazać palcem – to ten człowiek jest winny, należy go ukarać, zwolnić z pracy, skazać na więzienie i uznać, że sprawa załatwiona. To byłoby umywanie rąk, takie samo jak zasłanianie się systemem. Tym bardziej że nie wątpię, iż ktoś personalnie poniesie odpowiedzialność za sprawę Dominiki, być może nawet karną.
Nie wątpię też, że system źle działa, bo za mało pieniędzy przeznacza się na ratownictwo (karetek nie opłaca się wysyłać, bo są finansowane ryczałtowo, tzn. niezależnie od tego, czy są wykorzystywane, czy nie, a SOR-y generują długi). Być może brakuje pediatrów na oddziałach ratunkowych, winni są również sami pacjenci, którzy nadużywają telefonu na pogotowie, by wzywać karetki w błahych sprawach. To jednak nie zdejmuje z nikogo odpowiedzialności za to, co zrobi następnym razem, kiedy zgłosi się do niego pacjent. Nie istnieją procedury, które pozwalają popaść w rutynę. – W każdym systemie musi być przestrzeń dla zdroworozsądkowego działania – mówi prof. Hartman.
W tym kontekście przychodzi mi na myśl słynny eksperyment amerykańskiego psychologa Stanleya Milgrama, który udowodnił, że ludzie łatwo zrzekają się odpowiedzialności za swoje działanie, tylko dlatego że postępują zgodnie z wytycznymi wydawanymi przez wyżej postawione osoby. Milgram zwerbował ochotników, którym wmówił, że biorą udział w badaniu „wpływu kary na pamięć”. Dał im role nauczycieli. Mieli zadawać pytania podstawionym ludziom, „uczniom”, a w razie złych odpowiedzi aplikować wstrząsy elektryczne. Wstrząsy oczywiście były fikcyjne, ale uczestnicy eksperymentu tego nie wiedzieli. I okazało się, że aż 65 proc. osób zaaplikowało, mimo błagań rzekomych uczniów, najsilniejszy wstrząs, który mógł grozić śmiercią. Wnioski z tego badania odbiegają oczywiście od historii Dominiki, ale jasno pokazują, że poruszanie się jedynie zgodnie z wytycznymi może być zgubne. Procedury są niewątpliwie potrzebne, ale nie zwalniają z ludzkich odruchów. Są także po to, by je łamać.