Opublikowany kilka tygodni temu w DGP artykuł dotyczący rowerzystów był niczym odpalenie lontu w beczce pełnej prochu. Z danych Komendy Głównej Policji wynika, że z roku na rok rośnie liczba wypadków z udziałem cyklistów. Winni tego są zarówno kierowcy samochodów, jak i jednośladów. Eksperci od bezpieczeństwa ruchu drogowego zasugerowali, że być może pora pomyśleć o jakiejś formie ubezpieczenia dla rowerzystów uczestniczących w ruchu miejskim. Takie postawienie sprawy zbulwersowało rowerzystów. Odzew był natychmiastowy. Redakcji zarzucono manipulację faktami i bezpodstawne atakowanie cyklistów. W cały proces zaangażowano konkurencyjne media, które obszernie cytowały argumenty przedstawicieli różnych lokalnych stowarzyszeń rowerowych, wspólnie publikujących te same polemiki.
Szacuje się, że Polacy mają 10–11 mln jednośladów, a mimo to nie istnieje żadne znaczące w skali krajowej gremium reprezentujące ich interesy. Jeśli można mówić o jakiejś formie zorganizowania, to tylko na szczeblach lokalnych. Gdy w zeszłym roku władze Sopotu wprowadziły na ścieżkach rowerowych ograniczenie prędkości do 10 km/h, momentalnie spotkało się to z odpowiedzią w postaci strajku włoskiego. Kilkuset wolno jadących rowerzystów przejechało ścieżką z Sopotu do Gdańska. Temat podchwyciły media, które w nieco prześmiewczy sposób opisywały nowe regulacje wymyślone przez sopockich radnych.
Jednak mimo niezorganizowania, cyklistom udaje się skutecznie lobbować także na szczeblu krajowym. – Gdy pracowaliśmy nad ustawą dającą im więcej praw, pamiętam, że w konsultacjach byli jedną z najbardziej aktywnych grup – mówi DGP poseł Stanisław Żmijan z sejmowej komisji infrastruktury. Jego zdaniem środowisko nie potrzebuje sformalizowanych struktur. – Bo każdy z nas może być rowerzystą – kwituje. Podobnego zdania są eksperci. – To silny lobbing, który ma sporą rzeszę zwolenników. Silną legitymacją dla roszczeń zgłaszanych pod adresem władz jest konieczność ochrony środowiska, a z tym trudno polemizować wobec rosnącego społecznego zrozumienia dla ekologii. Ten cel stanowi silny czynnik motywujący, a władzę powstrzymuje od tego, by roszczenia tej grupy ignorować – mówi nam prof. Piotr Sałustowicz, socjolog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej.
O tym, jak potężne może być niesformalizowane lobby rowerzystów, przekonali się mieszkańcy Budapesztu. Wielotysięczne demonstracje w węgierskiej stolicy organizowane są za pomocą portali społecznościowych pod egidą światowego ruchu na rzecz praw cyklistów – Masa Krytyczna. Protesty polegają na przejeździe przez miasto – w ubiegłym miesiącu wzięło w niej udział ok. 80 tys. osób, co jest światowym rekordem. W ten sposób cykliści próbują zmusić stołeczne władze do dostosowania infrastruktury miasta do ich potrzeb. Skutecznie. Jak twierdzą ich zwolennicy, budapeszteńska kampania rowerowa należy do najbardziej efektywnych ruchów społecznych. W ciągu zaledwie pięciu lat, które minęły od pojawienia się w mieście pierwszej współdzielonej jezdni dla rowerzystów i kierowców, stolica Węgier zamieniła się w najbardziej prorowerową w Europie Wschodniej (ocena duńskiej agencji Copenhagenize). Budapeszteńska infrastruktura rowerowa ze swoimi setkami kilometrów ścieżek dla cyklistów należy do najbardziej rozwiniętych w Europie i rozrasta się z taką prędkością, że budzi gniew pozostałych uczestników ruchu. Między innymi w grudniu 2009 r. odbyły się protesty posiadaczy motorów w odpowiedzi na usunięcie 70 miejsc parkingowych i zamknięcie dla ruchu kilku ulic w centrum miasta na rzecz ścieżek dla rowerzystów.
Reklama
Byłem w Budapeszcie dziesięć dni temu i tam regularnie odbywają się nieformalne demonstracje rowerzystów – wspomina w rozmowie z DGP Frank Furedi, socjolog z Uniwersytetu w Kent. Jego zdaniem rosnąca popularność niesformalizowanych ruchów wynika po części z upadku rządów partii lewicowych. – Żyjemy w czasach, gdy u władzy są ugrupowania konserwatywne. O swoje doczesne problemy ludzie muszą walczyć sami – mówi.
Reklama

Siła niebieskiego wiaderka

Rowerzyści to tylko fragment całości, którą stanowią coraz liczniejsze, nie do końca skonsolidowane grupy interesów. Sztywne struktury ustępują miejsca spontanicznym ruchom społecznym, które są skupione wokół konkretnych problemów i idei. Do komunikowania się wystarczą portale społecznościowe i fora internetowe. – Ludzie wolą nieoficjalne ruchy, bo przynależność do nich może ograniczać się do jednorazowego przedsięwzięcia. Jedyne, co łączy tych uczestników, to potrzeba rozwiązania jakiegoś konkretnego problemu. Jeśli znika, znika i ruch. Uczestniczenie w oficjalnych organizacjach wymaga ciągłych działań, a my z reguły jesteśmy leniwi – uważa Furedi. Prof. Sałustowicz jest zdania, że pod pewnymi względami grupy nieformalne mają przewagę nad sformalizowanymi. – Takie ruchy mogą się dynamicznie rozszerzać i radykalizować, dlatego też charakteryzuje ich pewien stopień nieobliczalności – twierdzi.
O tym, że próba ukonstytuowania spontanicznego ruchu może obrócić się przeciw niemu, przekonali się inicjatorzy akcji „Piwo pod chmurką”, którzy od kilku lat lobbują na rzecz możliwości legalnego spożywania alkoholu w wybranych strefach miast i gmin. W grudniu ubiegłego roku jej założyciele poinformowali o próbie założenia „pełnoprawnego” stowarzyszenia, jednak – jak twierdzili – prawnik miejski dopatrywał się ciągle błędów w statucie. Po wielkich trudach udało się jednak zarejestrować komitet obywatelski w Sejmie. Efekt? Mizerny. – Co prawda wbiliśmy się w krajobraz tego kraju. Media pamiętają o nas i często się pytają o nasze zdanie, ale czy osiągnęliśmy to, co chcieliśmy? Nie – przyznają rozgoryczeni założyciele „Piwa pod chmurką”. Nie dają jednak za wygraną. Jeszcze w maju zaplanowano walne zebranie założycielskie otwarte dla wszystkich chętnych, na którym przedyskutowana będzie dalsza strategia. Zaproszone są też media.
Oprócz problemu, wokół którego skupia się grupa lobbująca za jego rozwiązaniem, ważny jest też sposób walki. Najlepiej prosty i chwytliwy, który inni zaczną naśladować. Podczas gdy w Polsce działa cała rzesza ludzi zwalczających przypadki bezprawnego parkowania na miejscach dla inwalidów (słynne karne naklejki, które trudno usunąć z szyby), społeczeństwo w Rosji walczy z autami „uprzywilejowanymi”. I wygląda na to, że w końcu znalazło sposób. To Niebieskie Wiaderka. Problem z rosyjskimi autami uprzywilejowanymi polega na tym, że nielegalnego koguta można było po prostu kupić. W efekcie liczba panoszących się po drogach kogutów wzrosła do niebezpiecznych rozmiarów. Łamiące prawa, często jadące pod prąd migałki są często przyczyną wypadków oraz gigantycznych korków w dużych miastach.
Początki ruchu były niepozorne. Dziennikarz Siergiej Parchomienko w kwietniu 2010 r. przedstawił na blogu pomysł: weźmy niebieskie plastikowe wiaderko i przyklejamy je za pomocą taśmy klejącej do dachu samochodu. Idee podchwyciły rzesze ludzi. Dziś w akcjach Niebieskich Wiaderek bierze udział kilkaset tysięcy osób, a postulaty ruchu podziela aż 78 proc. badanych Rosjan – wynika z badań ośrodka sondażowego Centrum Lewady. Niebieskie Wiaderka nagrywają i wrzucają do sieci wszystkie przypadki rażącego łamania przepisów drogowych przez pojazdy z kogutem. Regularnie organizują happeningi, na które zwołują się za pomocą portali społecznościowych. Działania Wiaderek zyskały taki rozgłos, że władze zaczęły brać na serio postulaty aktywistów. Zgodnie z osobistym rozporządzeniem prezydenta Władimira Putina oficjalna liczba migałek w Rosji spadła z 7 tys. do zaledwie 569 (stan na lipiec 2012 r.). – To rozwiązanie doczesnych problemów, a nie polityczne intrygi budzą największy odzew wśród Rosjan. Wynika to z tego, że w kraju wciąż żywa jest pamięć, jakie drastyczne skutki przyniosły polityczne zawirowania ostatniego stulecia – tłumaczy w rozmowie z DGP Michiejew Siergiej z Centrum Politycznej Koniunktury Rosji.

Kosztowna lekcja

Siła lobbingu niesformalizowanych grup może się przełożyć na poważne straty finansowe ich adwersarzy. Wówczas jest to najlepszy dowód, że takich ruchów, nawet spontanicznych, nie można ignorować. W wyniku działalności osób z inicjatywy Anty NC+ (już blisko 100 tys. członków na Facebooku) w trzy tygodnie od premiery nowej platformy cyfrowej NC+ aż 150 tys. abonentów wypowiedziało umowy w Cyfrze+ lub platformie N (NC+ powstał przez fuzję tych dwóch spółek). Początkowo nikt nie traktował grupy niezadowolonych i niezorganizowanych abonentów obu telewizji poważnie. Gdy jednak sytuacja z punktu widzenia zarządu NC+ zrobiła się kryzysowa, prezes Julien Verley wystosował list do założyciela grupy Anty NC+ z propozycją spotkania i wyjaśnienia sobie wszystkich wątpliwości.
W odpowiedzi Dawid Zieliński, założyciel strony Anty NC+, odpisał: Dziękuję za zaproszenie na spotkanie, ale zmuszony jestem odmówić. Głównym powodem jest to, że na profilu jest ponad 50 tys. użytkowników. Ja jedynie go założyłem. Nie jestem prawnie umocowanym reprezentantem tych osób. Zatem propozycję spotkania traktuję jako zaproszenie dla wszystkich, którzy polubili stronę.
W końcu NC+ skapitulował. W połowie kwietnia w ogólnopolskich dziennikach pojawiło się oświadczenie podpisane przez prezesa i członków zarządu NC+: „Reakcja wielu z Państwa uświadomiła nam, że nasze założenia były błędne i rozminęły się z Waszymi oczekiwaniami. Bardzo przepraszamy”. Pokajanie się władz nowej platformy cyfrowej to jednak nie wszystko. Za naruszenie zbiorowych interesów konsumentów Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów nałożył na jej właścicieli 11 mln zł kary (nie jest to decyzja ostateczna, NC+ odwołuje się od niej). Niewątpliwy sukces Anty NC+ to w dużej mierze efekt medialnego szumu wokół inicjatywy. Temat był wyjątkowo nośny i przez kilka tygodni nie znikał z pierwszych stron gazet i serwisów informacyjnych – konsolidowało się dwóch telewizyjnych gigantów, w grę wchodziły ogromne pieniądze, a w tle pojawili się pokrzywdzeni konsumenci. Oprócz silnej determinacji w dążeniu do naprawienia doznanych krzywd, uczestników Anty NC+ dodatkowo motywowało zainteresowanie medialne. – To paliwo dla takich ruchów. Gdyby nie kamery telewizji czy gazety, protesty nie rozpowszechniałyby się z taką prędkością i nie miałaby żadnej siły przebicia w rzeczywistości – tłumaczy Frank Furedi.
Dlatego członkowie takich ruchów starają się przemówić przede wszystkim do mediów. Na przykład większość plakatów w rękach manifestantów arabskiej wiosny było napisanych po angielsku. – Świadczy to o tym, że docelowym odbiorcą protestu miało być nie lokalne podwórko, lecz media. I dopiero one miały wpływać na pozostałą część społeczeństwa i na lokalnych polityków. Podobnie z budapeszteńskimi rowerzystami. Ci z kolei chcieli ze swoim przekazem dotrzeć do Brukseli, by ta wpłynęła na antyrowerowe poczynania lokalnych władz – dodaje Furedi.
Zaczęło się niepozornie, potem potoczyło się jak kula śniegowa – opowiadają przedstawicielki Matek I kwartału, grupy kobiet z kilkunastu polskich miast, których determinacja w walce o objęcie wydłużonym urlopem rodzicielskim wszystkich dzieci urodzonych w 2013 r. zaimponowała nawet samemu premierowi. – Skontaktował nas z sobą rzecznik praw rodziców, do którego niezależnie się zgłaszałyśmy. Następnie, już jako Matki I kwartału, założyłyśmy stronę na portalu, gdzie zaczęło dołączać coraz więcej osób. Starałyśmy się zainteresować sprawą media, wysłałyśmy kilkadziesiąt pism do polityków, jednak bez odpowiedzi – opowiada Dorota Halicka-Piszko z Poznania.
Brak sformalizowania struktur był dla nas problemem na początku, bo pochodzimy z całego kraju i większość z nas była w zaawansowanej ciąży. Trzon stanowiło kilkanaście osób w większych miastach – mówi Joanna Pietrzak. Potwierdza, że początkowo politycy ignorowali Matki I kwartału. – W momencie gdy sprawą zainteresowały się media, łatwiej było walczyć o nasze interesy – mówi.
Facebookowy profil Matek I kwartału polubiło ponad 12 tys. osób. To niewielkie zaplecze w stosunku do osiągniętych efektów. W końcu premier przecież ugiął się pod żądaniami zdeterminowanych rodzicielek. Ich sukces zachęcił innych – do głosu doszły teraz Matki IV kwartału (albo Rodzice Dzieci Gorszego Roku 2012), które chcą objęcia tymi samymi przywilejami dzieci urodzonych w ostatnim kwartale 2012 r. Zależy im teraz na poparciu Matek I kwartału, ale to chyba marzenia ściętej głowy. – Dlaczego dopiero teraz się odzywają, gdy my już odniosłyśmy sukces – pytają Matki I kwartału.
Zwycięskie matki dobrze wiedziały, jak odnaleźć się w przestrzeni medialnej, kiedy już zdobyły uwagę dziennikarzy. Potrafiły nawet przyczynić się do wpadki wizerunkowej najbardziej prominentnych polityków partii rządzącej. – Wręczyłyśmy posłowi Stefanowi Niesiołowskiemu certyfikat polityka nieprzyjaznego matkom. Trochę niezręcznie jest otrzymywać takie wyróżnienie w roku 2013, który premier Donald Tusk ogłosił rokiem rodziny – ironizuje Dorota Halicka-Piszko.
Eksperci wskazują, że sam szum medialny wokół Matek I kwartału to ważny, ale niejedyny czynnik, który przysłużył się inicjatywie. O sukcesie zadecydował klimat polityczny oraz odpowiedni czas – polityka prorodzinna stała się jednym z ulubionym tematów politycznych debat.

Zalać władze petycjami

Ostatnimi laty po Rosji przetoczyła się fala spontanicznych protestów społecznych. Pomysł władz dotyczący wprowadzenia obowiązkowych płatnych kart wędkarskich wywołał masowy opór. W marcu 2011 r. w kilkunastu rosyjskich miastach odbyły się wielotysięczne protesty miłośników rybałki. W niektórych regionach Rosji były to największe wystąpienia społeczne od czasu rozpadu ZSRR. W efekcie władze odstąpiły od pomysłu. Podobny los spotkał zakaz jazdy samochodami z kierownicą po prawej stronie (niezwykle popularnych w azjatyckiej części Rosji). Spontaniczny protest, w trakcie którego kolumny kilkuset samochodów przejechały przez centrum Moskwy oraz innych miast Rosji (zwłaszcza na Dalekim Wschodzie, gdzie większość samochodów sprowadza się z Japonii), odniósł duży medialny sukces i spowodował, że władze się wycofały.
Podobnie dzieje się w Chinach. Łamanie praw człowieka czy krwawe tłumienie protestów mniejszości narodowych budzą mało kontrowersji wśród obywateli Państwa Środka. Nie oznacza to jednak, że społeczeństwo trwa w letargu. W kraju narasta fala wystąpień na tle zanieczyszczenia środowiska. Bank Światowy podaje, że 16 z 20 najbardziej zanieczyszczonych dużych miast świata znajduje się w Chinach. Nawet resort ochrony środowiska przyznaje, że 70 proc. wód w rzekach i jeziorach jest mocno zanieczyszczone (w ponad 40 proc. wód rzek i 50 proc. w większych badanych jeziorach ma klasę 4 lub gorszą, tzn. nie nadaje się do żadnego użytku). Na skutek chorób związanych z zanieczyszczeniem co roku umiera 1,4 mln osób.
To wystarczające powody, dla którego rzesze demonstrantów wychodzą na ulice miast i zalewają petycjami urzędy. Od 1996 r. liczba protestów rośnie o 3 proc. – wynika z danych organizacji Chinese Society for Environmental Sciences. I to mimo że chińskim protestantom nie przewodniczą żadne ekologiczne organizacje, a mieszkańcy porozumiewają się za pomocą internetu i poczty pantoflowej. Największe poruszenie miało miejsce w 2011 r., gdy liczba incydentów z ekologią w tle wzrosła ponaddwukrotnie. Sprzeciw przeciwko postępującemu skażeniu środowiska jest tak wielki, że władze starają się uniknąć tłumienia manifestacji. Nie zważając na ekonomiczny rachunek, na skutek demonstracji z budowy zakładów wycofały się m.in. władze położonych na wschodzie miast Xiamen, Dalian czy Ningbo.
Podczas gdy w krajach takich jak Polska spontaniczne ruchy powstają zazwyczaj w celu załatwienia konkretnej sprawy, tak w Chinach czy Rosji podobna aktywność jest emanacją dążenia do większej swobody. – Wynika to z tego, że wśród lokalnych społeczeństw panuje przeświadczenie o tym, że jednostka nie ma wypływu na politykę. Ludzie mogą zmienić co najwyżej jakieś konkretne małe sprawy. I wykorzystują taką możliwość – tłumaczy Frank Furedi. A skoro takie rzeczy zdarzają się nawet w Chinach, to znaczy, że niezorganizowane lobby powstać może zawsze i wszędzie. Wystarczy jedynie powód do działania, a potem – niezachwiana determinacja.