Bezrobotny Adam z Legionowa pod Warszawą chciał pochować ojca. Niestety nie miał pieniędzy. Ksiądz był nieubłagany i zasugerował, żeby na jego „honorarium” zrzuciła się rodzina. Bo inaczej będzie kłopot. Bliscy 37-latka, który zmarł w Wąbrzeźnie (kujawsko-pomorskie), przez konflikt z parafią, która zażądała za pochówek niemal 2,5 tys. zł, przez kilkanaście dni nie mieli co zrobić ze zwłokami. Trzeba było przetrzymywać je w prosektorium. Ksiądz nie chciał czekać, aż ZUS wypłaci zasiłek pogrzebowy, z którego miały być pokryte koszty katolickiej ceremonii. W Tychach kapłan odmówił przeprowadzenia pogrzebu dziecka, bo miał już w tym samym dniu opłacony ślub. W innym mieście na Śląsku rodzice usłyszeli, że z chrztem może być problem, bo nie mają ślubu kościelnego. Na stronie internetowej parafii pod wezwaniem Świętego Michała Archanioła w Ostrowie Wielkopolskim wisi oficjalna lista wiernych, którzy składają ofiary na kościół. I tak np. Sylwester Stodolny dał 30 zł, ale rodzina Jana Kołodzieja już 60 zł. Zofia Kaniewska i Józefa Błach dały po 15 zł. To wszystko przykłady z ostatnich tygodni. Kościelne „co łaska” ma dziś dość precyzyjnie określoną stawkę.

Gdzie jest sacrum

Potwierdzają to grudniowe badania CBOS „Społeczna percepcja rzeczywistości parafialnej”. Za niektóre kościelne czynności płacimy stawki sięgające wartości kilkuletniego małego auta – wynoszą nawet 8 tys. zł (badanie przeprowadzono metodą wywiadów bezpośrednich wspomaganych komputerowo 9–15 października 2014 r. na liczącej 919 osób reprezentatywnej próbie losowej dorosłych mieszkańców Polski).
CBOS podaje, opierając się na deklaracjach respondentów, że w polskich parafiach obowiązuje bardziej bądź mniej oficjalny cennik ceremonii. W zdecydowanej większości wypadków księżom trzeba płacić za chrzty, śluby i pogrzeby, a także za zamawianie mszy w określonych intencjach. Za usługę obłożoną najwyższą opłatą należałoby uznać uroczystość pogrzebową (przeciętnie 800 zł, maksymalna wymieniona kwota – 8 tys. zł) oraz ślubną (przeciętnie 703 zł, maksymalna wymieniona kwota – 1800 zł). Konieczność poniesienia mniejszych nakładów finansowych, zdaniem pracowni, wiąże się z odprawieniem ceremonii chrztu (przeciętnie 224 zł, maksymalna wymieniona kwota 1000 zł). Najmniej płaci się przy okazji zamawiania mszy (przeciętnie 56 zł, maksymalna wymieniona kwota – 500 zł). W porównaniu z 2008 r. wzrosła średnia cena pogrzebu, ślubu i chrztu (wcześniej odpowiednio ok. 650 zł, 630 zł i 200 zł), zmniejszyła się – choć nie w stopniu znaczącym – stawka za zamawianie mszy (wcześniej około 60 zł).
Reklama
Przez wieki religie były kulturotwórcze. To one definiowały normy, wartości, tożsamości czy role społeczne i dostarczały orientacji i sankcji religijnych do określenia miejsca jednostki w świecie, rygorystycznie wyznaczając sferę myśli i zachowania – tłumaczy DGP dr Jakub Andrzejczak, socjolog z Wielkopolskiej Wyższej Szkoły Społeczno-Ekonomicznej. – Dziś trudno posługiwać się powyższym opisem. Religie stają się wytworem tego świata, a kultura, w której żyjemy, nasze tu i teraz, determinuje postawy wobec nich: świąteczna turystyka, dewocjonalny biznes, teleewangelizm czy właśnie cennik ceremonii. Spoglądając na wszelkie przejawy dostosowywania religii do współczesności, moglibyśmy wręcz pokusić się o pytanie, czy istnieje jeszcze jakakolwiek absolutna idea sacrum, zgodnie z którą ustanawiany jest dziś porządek świata.
Reklama

Konsumowanie religii

Oto kilka kościelnych zasad, które pomagają zrozumieć przyczyny, dla których Kościół oczekuje ofiar finansowych za swoje usługi: pazerność – jak twierdzą antyklerykałowie, albo potrzeba wynikająca z przyziemnych konieczności – jak chce widzieć to większość praktykujących katolików. Przede wszystkim kodeks kanoniczny mówi o dobrach materialnych, w kilku miejscach wyraźnie dając księżom pole do aktywności: „Kościół posiada wrodzone prawo domagania się od wiernych dostarczenia tego, co jest konieczne do osiągnięcia właściwych mu celów”. I dalej: „Wierni powinni udzielać Kościołowi pomocy przez subwencje stanowiące odpowiedź na kierowane do nich prośby, zgodnie z normami wydanymi przez Konferencję Episkopatu”.
Ofiara mszalna zwana też stypendium to, jak podaje kanoniczna definicja, wynagrodzenie materialne dla księdza za sprawowanie nabożeństwa kościelnego w określonej intencji. Sposób przyjmowania ofiar reguluje kodeks prawa kanonicznego. Kościół nie ukrywa, że w imię troski o własne dobra materialne zaleca, by każdy wierny zamawiający nabożeństwo w konkretnej intencji złożył ofiarę pieniężną. Jej wysokość nigdy i nigdzie nie była określana oficjalnie. Ksiądz odprawiający mszę ma prawo zatrzymać ofiarę dla siebie, pod pewnymi rygorami. Musi np. odprawić nabożeństwo, za które przyjął ofiarę, w ciągu roku od chwili jego zamówienia. Teoretycznie przyjęcie pieniędzy za modlitwy w określonej intencji w czasie określonej mszy uniemożliwia jednemu księdzu przyjmowanie w ramach tego nabożeństwa kolejnych intencji i kolejnych ofiar. Często jednak zdarza się, że jedną mszę odprawia dwóch, a nawet trzech kapłanów, bo tyle jest intencji – i tym samym ofiar. PRaktyka bywa i taka, że jeden kapłan odprawia mszę w wielu intencjach.
Teoretycznie każdy ksiądz powinien odprawiać msze w określonych intencjach, również nie otrzymawszy żadnej ofiary, zwłaszcza jeżeli dotyczy to ubogich, ale jak pokazują przykłady z początku tekstu, praktyka jest w tym zakresie zupełnie inna, szczególnie w parafiach położonych na wsiach albo w małych miastach. Co ciekawe, władze kościelne, np. e piskopat, mają prawo ustalać wysokość ofiar mszalnych na terenie danej diecezji. Mogą zatem określić, że chrzest kosztuje 100 zł, ślub 200 zł, a pogrzeb 300 zł. Albo więcej, gdy np. uzasadnione to jest zamożnością mieszkańców. Dekret taki oznaczałby jednak, że księżom na wskazanym terenie nie wolno domagać się ofiar wyższych niż wskazane biskupim dokumentem. Mogliby je przyjmować tylko na wyraźne życzenie ofiarującego. Co więcej, postanowienia biskupa sankcjonowałoby typowo handlowy wymiar obrzędów religijnych, co dla Kościoła byłoby wielkim blamażem wizerunkowym.
Ale choć na oficjalne kościelne dane dotyczące finansów nie ma co liczyć – są pilnie strzeżone i ściśle tajne można podejmować próby szacowania ogólnych wpływów notowanych przez tę instytucję. Andrzej Zwoliński z Money.pl na bazie danych z resortów finansów, obrony i edukacji narodowej oraz opierając się na zestawieniach firm konsultingowych, wyliczył, że na roczne dochody polskiego Kościoła składają się dwie grupy wpływów. Pierwsza, większa, to sięgająca blisko 2 mld zł dotacja państwowa. Drugą stanowią bezpośrednie datki od wiernych, które należy szacować na nieco ponad miliard złotych. Ogółem, jak łatwo policzyć, daje to dość imponującą kwotę 3 mld zł. Do tego dochodzi średnio około 100 mln zł zasilających kościelne finanse w ramach funduszy unijnych na konkretne projekty, np. związane z modernizacją i restauracją ważnych, zabytkowych obiektów sakralnych. Z tego źródła np. paulini otrzymali ponad 25 mln zł na remont bazyliki na Jasnej Górze.
Z szacunków Sedlak & Sedlak oraz Fundacji FOR opublikowanych przez Money.pl wynika, że przeciętny miesięczny dochód proboszcza to 6 tys. zł, a wikariusza niecałe 2,3 tys. zł. Głównymi źródłami pieniędzy są taca, ofiary składane w związku z nadprogramowymi nabożeństwami (chrzty, śluby, pogrzeby) oraz pensja wynikająca z prowadzenia katechezy w szkołach. Według Money.pl niektóre parafie, szczególnie położone na terenie dużych miast, rocznie uzyskują wpływy od wiernych na poziomie nawet 400 tys. zł. Choć krajowa średnia jest niższa – przekracza nieco 100 tys. zł.
Analizując związek religii z ekonomią, a nawet z biznesem, nie sposób odnaleźć bardziej wymownego tematu, w którym zderza się duchowość ze światem współczesnym, rządzonym przez kulturę konsumpcji. Można wręcz odnieść wrażenie, że sfera sacrum przekształca się w McReligię, w której kontakt z Bogiem odbywa się przy użyciu gotowych paczek czekających na rozpakowane i skonsumowanie. Wybrać je można z menu: modlitwa za pomyślność, za szczęście rodzinne, za zmarłych – dodaje dr Andrzejczak.
Jak przekonuje ekspert, to, że religiom przyszło funkcjonować w takiej rzeczywistości, trudno rozpatrywać w kategoriach moralności. Bez wątpienia mamy tu do czynienia z ewidentnym paradoksem. Ceremonialne cenniki ustanawiane są przez tych, którzy bronią wartości religijnych przed współczesnością, budzą tym samym oburzenie społeczeństwa, tego samego, które relatywizuje wartości duchowe, chwali mamonę, a religijne symbole dostosowuje do wystroju wnętrz. Jeśli zatem uświadomimy sobie, że religie są ziemskie, bo sami je takimi ustanowiliśmy, ziemskie są też zasady, które nimi rządzą. Skoro chrzty, komunie czy śluby dostarczają coraz częściej przeżyć bardziej komercyjnych niż duchowych, te drugie muszą dziś widocznie mieć swoją cenę, nie tylko ze względów ekonomicznych, w jakich funkcjonują religie, ale dlatego, by zostały dostrzeżone w świecie, w którym przecież wszystko ma swoją cenę.
I choć tę cenę ma, to mieć jej nie powinno. W ocenie prof. Lecha Sokoła, kulturoznawcy ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, mamy dzisiaj do czynienia ze skrajną ewaluacją pojęcia „co łaska”. Zmerkantylizowało się ono w stopniu wcześniej nienotowanym, a posługujący się nim kapłani i zakonnicy zdali się kompletnie zapomnieć, jaka jest jego geneza.
– Brzmi ona stosunkowo prosto – wyjaśnia DGP prof. Lech Sokół. – W religiach monoteistycznych jest to bardzo stara kwestia i oznacza dobrowolny dar ofiarowany człowiekowi przez Boga. Skoro Bóg dobrowolnie nas obdarowuje, my również dobrowolnie, biorąc to na własne sumienie, powinniśmy zdecydować, czy chcemy zostawić w kościele jakieś pieniądze, czy nie. Nie powinna to być pochodna oczekiwań parafii, czasem zbyt klarownie prezentowanych przez księdza, ale nasza zupełnie niezależna decyzja, która powinna zapadać w oparciu o różne kryteria – majętności, aktualnej kondycji finansowej czy wewnętrznej potrzeby lub przekonania o słuszności ofiarowania materialnych gratyfikacji za kościelną posługę – przekonuje profesor.

Kapitalizm nie taki zły

O ile w Polsce finansowanie Kościoła, ofiary za nabożeństwa i pensje duchownych wypłacane przez państwo są wciąż objęte nienaturalną zmową milczenia, w Europie obowiązują znacznie bardziej przejrzyste zasady w tej kwestii. Najogólniej wyróżnia się kilka systemów finansowania wspólnot duchowych. Zalicza się do nich dość popularny podatek kościelny, obowiązujący m.in. w Niemczech, Austrii, Danii, Szwajcarii i Szwecji, lub dobrowolny odpis podatkowy danego obywatela z przeznaczeniem na Kościół – w Hiszpanii, Holandii, na Węgrzech i we Włoszech. Oprócz Polski państwo dotuje mniej lub bardziej związki wyznaniowe we Francji, w Irlandii, Portugalii, Belgii, Grecji i Czechach.
Najbardziej klasycznym przykładem podatku kościelnego jest uchodzący za wzór w tej kwestii Kirchensteuer, czyli dobrowolny podatek płacony przez niemieckich wiernych na rzecz swoich wspólnot kościelnych. Nie jest on częścią podatku dochodowego, ale oddzielnym specjalnie naliczanym świadczeniem, które formalnie upoważnia do aktywnego uczestnictwa w życiu Kościoła oraz do otrzymywania świadczeń kościelnych bez jakichkolwiek dodatkowych opłat. Wynosi od 8 do 9 proc. podatku dochodowego, czyli od 0,2 do 1,5 proc. podstawy opodatkowania. Podatek ten jest pierwotnie obowiązkowy dla każdego otrzymującego dochody Niemca. Można go jednak nie płacić, ale do tego potrzebne jest złożenie deklaracji oficjalnego wystąpienia z Kościoła. Rzadko się to dzieje, dlatego też roczne przychody kościołów ewangelickiego i katolickiego z tytułu tego podatku wynoszą łącznie 8–10 mld euro. Niemieckie Kościoły korzystają dodatkowo z wielu zwolnień podatkowych, a darowizny na cele charytatywne mogą być odliczone od podatku dochodowego.
Hiszpanie płacą 0,7 proc. podatku dochodowego (za pośrednictwem urzędów skarbowych) na Kościół katolicki. Inne kościoły nie cieszą się takimi przywilejami i muszą utrzymywać się wykorzystując własną aktywność. Dzięki zapisom prawnym roczne przychody hiszpańskiego episkopatu sięgają 150 mln euro. We Francji katedry i pałace biskupów są utrzymywane z budżetu państwa, a za byt innych świątyń odpowiadają samorządy. Dodatkowo państwo wykłada pieniądze na utrzymanie kościołów zabytkowych, powstałych przed 1905 r., kiedy uchwalono ustawę o rozdziale kościoła od państwa, prawnie sekularyzując republikę. W Austrii obowiązuje system finansowania Kościoła zbliżony do niemieckiego – każdy pełnoletni katolik i protestant jest formalnie zobowiązany do odprowadzania podatku kościelnego na poziomie 1,1 proc. podstawy opodatkowania. Ale i z rządowej kasy pochodzi część środków potrzebnych do funkcjonowania związków wyznaniowych nad Dunajem. W Szwecji również obowiązuje podatek kościelny – tradycyjnie najwyższy w Europie, sięgający 2,3 proc. podstawy opodatkowania. W Grecji z kolei, choć główną, oficjalną religią jest tu prawosławie, działa system zbliżony do polskiego – państwo poprzez specjalny fundusz dotuje Kościół, by miał pieniądze niezbędne do prawidłowego funkcjonowania oraz należytego utrzymania swojego majątku, w tym nieruchomości (chodzi głównie o cerkwie).
Niemal wszystkie kościoły europejskie poruszają się w dość klarownych ramach funkcjonowania finansowego. Są częścią uregulowanych systemów podatkowych, wiedzą, na ile pieniędzy mogą liczyć, przez co łatwiej ograniczać patologie związane z handlem posługami kościelnymi. Polska też zaczyna mieć potrzebę nowej regulacji w tym zakresie. Obowiązujące dzisiaj przypominają mętną wodę – ocenia prof. Sokół z SWPS.
Zgadza się z nim dr Rafał Chwedoruk, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego, który podkreśla, że kapitalizm jest systemem, który nie zna granic nie tylko geograficznych, ale również społecznych. Dotyczy całego świata, więc także Kościoła. – Kościół jako instytucja zawsze potrafił pragmatycznie reagować na otaczające go zjawiska. W wiekach średnich reagował nawet zbyt dobrze, gromadząc dobra materialne, jakich nie powstydziłyby się najpotężniejsze cesarstwa świata. Potem też potrafił ze swojej aktywności, która przecież w założeniu miała wymiar jedynie duchowy, czerpać korzyści wyjątkowo materialne. Trochę, choć bardziej subtelnie, działa tak do dzisiaj, o czym świadczy m.in. nasze przekonanie o istnieniu nieformalnego cennika posług kościelnych – wyjaśnia DGP dr Rafał Chwedoruk.
I tu mamy do czynienia z kolejnym paradoksem: Kościół był wyjątkowo zjadliwym krytykiem wolnego rynku i rewolucji przemysłowej połowy XIX w. Przynajmniej do chwili opracowania zrębów katolickiej nauki społecznej, której początki dała encyklika Rerum Novarum papieża Leona XIII. To wtedy uznano, że nowoczesny kapitalizm nie musi być systemem zniewolenia człowieka, ale może dać mu zamożność i spokój ducha. Wcześniej jako ostoja światowego konserwatyzmu papiestwo sprzeciwiało się wszelkim nowościom: swobodom obywatelskim, prawu pracy, emancypacji kobiet oraz pomnażaniu majątku poprzez handel, uważany za zajęcie niegodne katolików (w domyśle bardziej przynależne Żydom). Kiedy jednak okazało się, że na swojej aktywności może zarobić krocie, przestał na kapitalizm wybrzydzać. Dzisiaj sceptyczni w stosunku do Kościoła obserwatorzy twierdzą, że część księży minęła się z powołaniem – powinni być raczej biznesmenami, tak dobrze idą im mnożenie majątku i optymalizacja podatkowa. Może również dlatego liczba wiernych uczestniczących w nabożeństwach z roku na rok jest coraz mniejsza. W 2013 r. w niedziele kościoły odwiedzało 39 proc. osób deklarujących się jako katolicy. Nigdy wcześniej odsetek ten nie spadł poniżej 40 proc. W latach 90. sięgał niemal 50 proc.