Małgorzata Przączak od 15 lat prowadzi salon kosmetyczny. Zainwestowała w niego 150 tys. zł. Plan był taki, że zatrudni kilku pracowników i będzie zajmowała się papierami, pilnowała faktur, terminów. W ten sposób miałaby też czas na swoją pasję – konie. Jak wyszło? Salon po latach wymaga remontu, a jej nie stać na inwestycje. Została jej jedna pracownica.
Chętnie zatrudniłaby w salonie dodatkową osobę, ale znaleźć kogoś na cały etat jest trudno. Dała ogłoszenia do gazety, wywiesiła kartki, rozpuściła wici wśród znajomych. W końcu przyszedł pan, po miesięcznym kursie fryzjerskim i z dwuletnim doświadczeniem. Powiedział, że chce 7 tys. zł na rękę. – Nie jestem w stanie mu tyle zapłacić, bo ile w miesiącu musiałby ten człowiek zrobić strzyżeń, trwałych czy farbowań, żeby na siebie zarobić? Przy cenach w salonie to niewykonalne. Ale ja nie mogę ich zmienić, bo moimi klientkami są głównie emeryci i kobiety wychowujące małe dzieci.
Sama coraz częściej ma wątpliwości co do swojej ścieżki zawodowej. Jest absolwentką wydziału prawa i administracji, pisała pracę magisterską o obronności państwa, ale przebranżowiła się i wyspecjalizowała się w robieniu manicure. – Lubię prace manualne i kontakt z ludźmi, ale zastanawiam się, czy nie zwinąć interesu – przyznaje. Dlaczego? Pani Małgorzata toczy właśnie negocjacje z zakładem gospodarowania nieruchomościami, który chce jej podnieść czynsz o 80 proc. Napisała podanie, w którym tłumaczy, że nie stać jej na tak wysokie opłaty. Czeka więc na odpowiedź ZGN i nie jest dobrej myśli. Do tej pory płaciła 75 zł plus VAT za metr, a zakład ma ich 89.
Żeby spełnić wszystkie wymagania sanepidu i inspekcji pracy, zakład nie mógł mieć mniejszej powierzchni. Na przykład miejsce do robienia pedicure powinno mieć minimum 6 mkw. W tym samym pomieszczeniu nie może być wykonywana henna. Wejście i łazienka trzeba było dostosować do potrzeb osób niepełnosprawnych. Pracownica ma kącik socjalny z lodówką, czajnikiem i stołem, przy którym może zjeść w przerwie posiłek, oraz własną szafę na ubrania. Salon pani Małgorzaty przechodzi regularne kontrole, na które właścicielka jest przygotowana. Za to punkty w przejściach podziemnych czy na bazarkach nie zawsze spełniają te normy. – To psuje rynek i uderza w część mikroprzedsiębiorców. Rozumiem, że ludzie kombinują, jak zarobić, ale z mojej perspektywy to zwykła niesprawiedliwość – podkreśla. – Normy PIP czy sanepidu powinny być takie same dla wszystkich.
Reklama
Z ostatnich danych GUS wynika, że w 2018 r. mieliśmy ponad 2,1 mln mikroprzedsiębiorstw zatrudniających blisko 4,2 mln Polaków, czyli około 25 proc. osób aktywnych zawodowo. Średnie wynagrodzenie w takich firmach wyniosło w zeszłym roku 3,1 tys. zł, co daje ok. 2,2 tys. zł na rękę. Najlepiej zarabiali pracownicy małych przedsiębiorstw z województwa mazowieckiego. Najgorzej – z opolskiego, kujawsko-pomorskiego, warmińsko-mazurskiego, podlaskiego, lubelskiego, świętokrzyskiego i podkarpackiego. Po planowanej na 2020 r. podwyżce płacy minimalnej do 2,6 tys. zł brutto wielu mikroprzedsiębiorców obawia się, że będzie musiało zamknąć działalność, zwolnić pracowników lub zaoferować im, mówiąc dyplomatycznie, kreatywną formę rozliczeń. – Rozstrzał między wartością netto i brutto jest olbrzymi, ale o tym się głośno nie mówi, bo to przede wszystkim pracodawcy wezmą na siebie ciężar realizacji obietnicy wyższych płac – ocenia Małgorzata Przączak. – Podnoszenie płacy minimalnej bez oglądania się na mikroprzedsiębiorców jest nieodpowiedzialnością. Ci naprawdę mikro, którzy zatrudniają np. jedną osobę, liczą każdą złotówkę. Wzrost kosztów o 500 zł ich dobije – wtóruje jej Cezary Kazimierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców.
Reklama