Robert Krasowski
Po dyskusji z Maciejem Ziębą Tariq Ramadan zapytał: "A kto był gościem >>Debat Dziennika<< przede mną?". Gdy usłyszał listę nazwisk, odparł: "Przyjadę do was ponownie, kiedy tylko zechcecie." Za kilka dni mija rok, odkąd organizujemy "Debaty Dziennika". Już przed startem zapowiadaliśmy, że to będzie duże wydarzenie i mam nadzieję, że nie zawiedliśmy. W ciągu roku zaprosiliśmy do Polski Graya, Podhoretza, Perle'a, Sloterdijka, Finkielkrauta, Sormana, de Soto, Żiżka, Singera, Pawłowskiego, Bukowskiego. I nie jest to rządek nazwisk mający się ułożyć w opromieniający gazetę ornament. Powołaliśmy do życia instytucję, której celem jest wprowadzenie Polaków w samo centrum współczesnych zachodnich dyskusji. Bez żadnego klucza ideowego, bez najmniejszych prób indoktrynacji. Na początku budziło to emocje, nieufność. Gdy przyjechał ultrakonserwatysta Podhoretz, Piotr Ikonowicz próbował zablokować dyskusję, gdy zaprosiliśmy neomarksistę Żiżka, protestowały prawicowe gazety, gdy Singer wygłosił swoje poglądy na temat świętości życia, oburzyły się środowiska katolickie. Jednak z czasem emocje opadły. Różnorodność poglądów zapraszanych gości nie pozwoliła wpisać "Debat Dziennika" w żadną ideologiczną krucjatę czy frondę. Tygodnik "Europa" ukazuje się od blisko czterech lat. Od czterech lat pokazujemy na naszych łamach najciekawsze umysły Zachodu. Jednak ostatni rok był doświadczeniem szczególnym. Właśnie dzięki "Debatom". Bo co innego się widzi, jadąc na Zachód, a zupełnie co innego, gdy zachodnie elity same przyjeżdżają do nas. Po pierwsze widać, że są one ciekawe Polski. Może nawet bardziej ciekawe nas niż my ich. Polakom się bowiem wydaje, że żyją na marginesie głównego nurtu wydarzeń, na cywilizacyjnej prowincji, w miejscu, które nie cieszy się już względami ani nawet zainteresowaniem Ducha Dziejów. Tymczasem ludzie przyjeżdżający z owego centrum świata widzą w nas uczestników znacznie prawdziwszej Historii. Ludzi, którzy - w przeciwieństwie do nich - mogą jeszcze dokonać realnego wyboru. Którzy sami tworzą swój los. Dla Francuza czy Niemca Polak jest imponującym swoją witalnością zwierzęciem politycznym, gatunkiem w ich krajach już wymarłym. Po drugie, z naszych spotkań wynika, że liderzy zachodniej opinii w ogóle nie znają Polaków. Przekonanie, jakim żyliśmy w poprzedniej dekadzie, że istnieją w Polsce środowiska mające głębsze kontakty z Zachodem, mentalnie i towarzysko bez trudu przekraczające przepaść żelaznej kurtyny, było jedynie stworzoną przez te środowiska autopromocyjną legendą. Ani Unia Wolności, ani postkomunistyczna lewica nie zbudowały żadnych poważniejszych pozaoficjalnych więzi z Zachodem. Ci, którzy w Polsce podają się za światowców, którzy mówią, że znają wszystkich i wszędzie są znani, po prostu blefują. Ani nie znają, ani nie są znani. Nie mają też żadnego przełożenia na zachodnią opinię. Choćby z tego powodu, że nikt nic o nich nie wie. Z całego morza tych, którzy uchodzą za bywalców zachodnich salonów, względnie rozpoznawalni na tych salonach są tylko Geremek i Sikorski. Co to oznacza? Że karty nie zostały rozdane. To nie jest tak, że jakieś środowisko zdobyło już uprzywilejowany dostęp do Zachodu albo że Zachód kontaktuje się z nami poprzez wybranego już i namaszczonego raz na zawsze pośrednika. Wyścig o to, kto realnie nawiąże kontakt z Zachodem - w mojej ocenie - jeszcze się nawet nie zaczął. Realne, wykraczające poza obszar paru czysto prywatnych znajomości, kontakty z Zachodem pozostają ziemią niczyją. Ziemią do wzięcia. I to nie tylko dla symbolicznych korzyści. Wystarczy spojrzeć na naszych gości - wspomniałem, że przyjeżdzają do nas z ciekawości. Ale nie tylko. Dla Ramadana ciekawa jest Polska religijność jako taka, ale jeszcze bardziej interesuje go to, czy wschodnioeuropejski katolicyzm nie jest może jakimś sojusznikiem w sporze z antyislamskim, sekularnym Zachodem. Gleb Pawłowski wpada do Warszawy, by poznać Polaków, ale także by ich przekonać do racji Kremla. Perle, by podtrzymać w Polakach wiarę, że to Amerykanie są imperatorem, któremu warto okazać posłuszeństwo. Podhoretz, by nas zwerbować do "wojny cywilizacji". To pokazuje, jak cenna jest ta ziemia niczyja dla najważniejszych globalnych graczy. Nasza polityka tej nowej sfery jeszcze nawet nazwać nie potrafi. Choć jej wagę już czuje. Jedni widzą tu możliwość donosu na lokalnych konkurentów oraz budowania sobie prestiżu. Inni wagę tego, co symboliczne, opisują formułą polityki historycznej. Pierwszy koncept jest trywialny, drugi anachroniczny. Ale generalna intuicja leżąca u ich podstaw jest trafna. Możliwość uczestniczenia w dyskusjach Zachodu, wpływ na ich język może się przełożyć na zupełnie realne korzyści. Warto podnieść z ziemi przypadające Polsce udziały w globalizacji.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama