p

Dimitri Simes*

Strategiczne błędy amerykańskiej polityki

W obliczu zagrożeń ze strony Al-Kaidy i Iranu, jak również narastającej destabilizacji w Iraku i Afganistanie, Stany Zjednoczone nie potrzebują nowych wrogów. Tymczasem jej stosunki z Rosją pogarszają się z każdym dniem. Zaostrza się retoryka obu stron, traktaty o bezpieczeństwie są zagrożone, Waszyngton i Moskwa w coraz większym stopniu patrzą na siebie przez pryzmat zimnej wojny. Jedną z istotnych przyczyn wzajemnego rozczarowania jest mocarstwowa buta Rosji i jej mało subtelne zachowania w polityce wewnętrznej i zagranicznej, ale znaczną część odpowiedzialności za stopniowy rozpad relacji ponoszą również Stany Zjednoczone. Bolączki, błędy i grzechy Rosji nie mogą stanowić alibi dla amerykańskich polityków, którzy popełnili fundamentalne błędy, angażując się w transformację Rosji z ekspansjonistycznego imperium komunistycznego w mocarstwo o bardziej tradycyjnym charakterze. U podstaw błędnej strategii USA wobec Rosji legło rozpowszechnione w Waszyngtonie przekonanie, że administracja Reagana wygrała zimną wojnę w gruncie rzeczy sama. Prawda wyglądała inaczej, a już na pewno nie tak postrzega rozpad państwa sowieckiego większość Rosjan. Stworzona w Waszyngtonie historyczna legenda była przyczyną późniejszych porażek w stosunkach z Moskwą w epoce pozimnowojennej. Zasadniczy błąd Waszyngtonu polegał na traktowaniu Rosji postsowieckiej jako pokonanego wroga. Stany Zjednoczone i Zachód rzeczywiście wygrały zimną wojnę, ale zwycięstwo jednej strony nie musi oznaczać porażki drugiej. Michaił Gorbaczow, Borys Jelcyn i ich doradcy uważali, że stanęli u boku Stanów Zjednoczonych jako zwycięzcy zimnej wojny. Stopniowo doszli do wniosku, że komunizm był zły dla Związku Radzieckiego, a zwłaszcza dla Rosji. We własnym przekonaniu nie potrzebowali presji z zewnątrz, by działać w najlepszym interesie swego kraju. Mimo licznych okazji do nawiązania strategicznej współpracy dyplomatyczne działania Waszyngtonu w ciągu ostatnich 16 lat stwarzają nieodparte wrażenie, że partnerstwo strategiczne z Rosją nie należy do głównych priorytetów USA. Ekipy Billa Clintona i George'a W. Busha przyjęły założenie, że jeśli będą potrzebowały współpracy ze strony Rosji, to ją uzyskają bez szczególnego wysiłku czy kompromisów. Zwłaszcza administracja Clintona traktowała Rosję jak powojenne Niemcy lub Japonię - czyli kraj, który będzie zmuszony dostosować się do polityki Stanów Zjednoczonych i z czasem je polubi. Wyraźnie zapomnieli, że Rosja nie była okupowana przez amerykańskich żołnierzy ani spustoszona bombami atomowymi. Rosja została przeobrażona, nie pokonana. Miało to głęboki wpływ na jej stosunek do Stanów Zjednoczonych. Od upadku żelaznej kurtyny Rosja nie zachowuje się jak klient, godzien zaufania sojusznik czy prawdziwy przyjaciel - ale nie zachowuje się też jak wróg, a tym bardziej jak wróg z globalnymi ambicjami i agresywną mesjanistyczną ideologią. Mimo to ryzyko, że Rosja zasili szeregi przeciwników USA, jest dzisiaj najzupełniej realne. Aby tego uniknąć, Waszyngton musi zrozumieć, gdzie pobłądził - i podjąć odpowiednie kroki naprawcze.

Reklama

Śmierć imperium

Błędne wyobrażenia o końcu zimnej wojny należały do istotnych czynników kształtujących niewłaściwą politykę USA wobec Rosji. Chociaż Waszyngton odegrał znaczną rolę w przyspieszeniu upadku imperium sowieckiego, moskiewscy reformatorzy mają tutaj znacznie większe zasługi, niż im się powszechnie przypisuje. Pod koniec lat 80. upadek Związku Radzieckiego i całego bloku wschodniego wcale nie był przesądzony. Gorbaczow objął władzę w 1985 roku z zamiarem usunięcia problemów, których wagę uznała już ekipa Leonida Breżniewa (nadmierne zaangażowanie militarne w Afganistanie i Afryce oraz zbyt duże wydatki wojskowe paraliżujące sowiecką gospodarkę), oraz wzmocnienia potęgi i prestiżu ZSRR. Drastyczne cięcia subsydiów dla państw bloku komunistycznego, wycofanie poparcia dla "betonowych" reżimów w obrębie Paktu Warszawskiego i wreszcie pieriestrojka stworzyły zupełnie nowy klimat polityczny w Europie Środkowo-Wschodniej i doprowadziły do zasadniczo pokojowego upadku wielu reżimów komunistycznych oraz osłabnięcia wpływów Moskwy w regionie. Ronald Reagan miał swój udział w tym procesie, zwiększając presję wywieraną na Kreml, ale to Gorbaczow, a nie Biały Dom, zlikwidował imperium sowieckie. Jeszcze mniejsza była rola USA w rozpadzie Związku Radzieckiego. Administracja George'a Busha seniora popierała niepodległość republik bałtyckich i zakomunikowała Gorbaczowowi, że pacyfikacja legalnie wybranych rządów separatystycznych naraziłaby na szwank stosunki amerykańsko-sowieckie. A przecież pozwalając partiom niepodległościowym uczestniczyć i zwyciężyć we względnie wolnych wyborach, Gorbaczow w praktyce godził się na to, że republiki bałtyckie opuszczą ZSRR. Rosja sama zadała ostateczny cios, żądając równego statusu ustrojowego dla wszystkich republik związkowych. Gorbaczow powiedział na posiedzeniu Politbiura, że zgoda na te zmiany będzie oznaczała "koniec imperium". I jego przepowiednia się spełniła. Po nieudanym puczu Janajewa w sierpniu 1991 roku Gorbaczow nie mógł powstrzymać Jelcyna - oraz przywódców Białorusi i Ukrainy - przed likwidacją ZSRR. Ekipy Reagana i Busha seniora rozumiały, jakie zagrożenia wiążą się z rozpadem supermocarstwa i zachowywały w tym okresie imponującą mieszankę empatii i twardej postawy. Traktowały Gorbaczowa z szacunkiem, ale nie szły na istotne ustępstwa kosztem interesów USA. Między innymi odrzuciły coraz bardziej rozpaczliwe prośby Gorbaczowa o gigantyczną pomoc gospodarczą, ponieważ nie było powodu, by Stany Zjednoczone pomagały pierwszemu sekretarzowi ocalić imperium sowieckie. Ale kiedy Bush nie posłuchał apelu Sowietów o nieatakowanie Saddama Husajna po jego inwazji na Kuwejt, Biały Dom ciężko pracował nad tym, by Gorbaczow nie miał wrażenia, że "utarliśmy mu nosa", jak to określił były sekretarz stanu James Baker. Dzięki temu Stany Zjednoczone mogły jednocześnie pokonać Saddama i utrzymać ścisłą współpracę ze Związkiem Radzieckim zasadniczo na warunkach Waszyngtonu. Jeśli administracja Busha seniora zasługuje na krytykę, to przede wszystkim za to, że w 1992 roku nie zadbała o szybką pomoc gospodarczą dla demokratycznego rządu niepodległej Rosji. Bush miał jednak za słabą pozycję, by zdecydować się na ten śmiały krok. W tym czasie toczył już przegraną walkę o reelekcję z Billem Clintonem, który krytykował go za nadmierne zaangażowanie w sprawy zagraniczne kosztem gospodarki USA. Chociaż w kampanii Clinton skupił się na kwestiach krajowych, po objęciu urzędu chciał pomóc Rosji. Jego administracja wsparła Moskwę finansowo, przede wszystkim za pośrednictwem Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Jeszcze w 1996 roku Clintonowi tak bardzo zależało na dobrych stosunkach z Jelcynem, że jego decyzję o użyciu siły przeciwko separatystom czeczeńskim porównał do strategii przywódczej Abrahama Lincolna podczas amerykańskiej wojny secesyjnej. Największym błędem ekipy Clintona była decyzja o wykorzystaniu słabości Rosji. Administracja postanowiła jak najwięcej uzyskać dla USA politycznie, gospodarczo i militarnie, zanim Rosja dojdzie do siebie po burzliwym procesie transformacji. Były zastępca sekretarza stanu Strobe Talbott ujawnił, że amerykańscy urzędnicy wykorzystywali nawet podczas negocjacji nadmierną skłonność Jelcyna do alkoholu. Wielu Rosjan uważało, że Biały Dom podobnie traktuje Rosję jako całość. Problem w tym, że Rosja w końcu wytrzeźwiała, a swoje pijackie ekscesy pamiętała selektywnie i ze złością.

Jedzcie szpinak

Reklama

Za fasadą przyjaźni ludzie Clintona oczekiwali od Kremla uznania amerykańskiej definicji interesów narodowych Rosji. Uważali, że jeśli preferencje Moskwy są sprzeczne z celami Waszyngtonu, to można je po prostu zignorować. Rosja z gospodarką w ruinie i podupadającymi siłami zbrojnymi pod wieloma względami zachowała się jak kraj pokonany. W odróżnieniu od innych europejskich imperiów kolonialnych, które wycofały się ze swoich włości, Moskwa nie próbowała negocjować ochrony swoich interesów gospodarczych i strategicznych w krajach Europy Środkowo-Wschodniej i dawnego ZSRR. Z kolei na terenie samej Rosji radykalni reformatorzy traktowali naciski MFW i USA jako wygodne uzasadnienie dla brutalnej i często niepopularnej polityki monetarnej, której sami byli zwolennikami. Ale wkrótce nawet rosyjski minister spraw zagranicznych Andriej Kozyriew - ze względu na swoją ugodowość wobec Zachodu zwany w Rosji "Panem Tak" - zniechęcił się do szorstkiej miłości ekipy Clintona. Jak powiedział Talbottowi, który w latach 1993 - 1994 był ambasadorem pełnomocnym w państwach postsowieckich, "Nie jest przyjemnie słuchać, że zrobicie, co będziecie chcieli, nawet jeśli nam się to nie spodoba. Nie obrażajcie nas dodatkowo, mówiąc nam, że wykonywanie waszych rozkazów jest w naszym interesie". Takie apele były jednak lekceważone w Waszyngtonie, gdzie nasilała się arogancja. Talbott i jego doradcy nazywali to terapią szpinakową: paternalistyczny Wuj Sam karmił rosyjskich przywódców radami, które uważał za zdrowe, nawet jeśli Moskwa oceniała je jako wyjątkowo nieapetyczne. Wysyłając sygnał, że Rosja nie może mieć niezależnej polityki zagranicznej - ani nawet wewnętrznej - administracja Clintona wywołała w Rosjanach wiele niechęci. Tej neokolonialnej postawie towarzyszyły zalecenia MFW, które w dzisiejszej ocenie większości ekonomistów były niedostosowane do warunków rosyjskich i tak bolesne dla ludności, że demokratycznymi metodami nigdy nie udałoby się ich wdrożyć. Jednak radykalni reformatorzy Jelcyna z radością narzucili je obywatelom. Clinton tolerował najgorsze wybryki Jelcyna. Wkrótce doszło do klinczu między Jelcynem i Dumą, po czym prezydent wydał niekonstytucyjny dekret rozwiązujący parlament. Niedługo później budynek parlamentu ostrzeliwały czołgi. Po tym wydarzeniu Jelcyn przeforsował nową konstytucję, która przyznała prezydentowi Rosji rozległe uprawnienia kosztem legislatury i rządu. Pozwoliło mu to umocnić swoją władzę i zapoczątkowało tendencję autorytarną. Mianowanie Władimira Putina - ówczesnego szefa FSB, czyli wywodzącego się z KGB wywiadu Rosji - premierem, a potem namaszczenie go na prezydenta było naturalnym skutkiem lekkomyślnego tolerowania przez Waszyngton despotycznych zapędów Jelcyna. Niechęć Rosjan podsycały także inne aspekty polityki zagranicznej Clintona. Rozszerzenie NATO - zwłaszcza pierwszy etap obejmujący Czechy, Węgry i Polskę - sam w sobie nie stanowił wielkiego problemu. Większość Rosjan uznawała to za rzecz przykrą, ale niegroźną - aż do kryzysu kosowskiego w 1999 roku. Kiedy NATO poszło na wojnę z Serbią, na przekór zdecydowanym protestom Rosjan i bez aprobaty Rady Bezpieczeństwa ONZ, rosyjski naród i elity szybko doszły do wniosku, że zostały oszukane i że NATO pozostaje wymierzone przeciwko Rosji. Wielkie mocarstwa, zwłaszcza podupadające, nie lubią, kiedy im się pokazuje, jakie są bezsilne. Mimo rosyjskiej złości z powodu Kosowa pod koniec 1999 r. Putin, wówczas jeszcze premier, tuż po wysłaniu wojsk do Czeczenii wykonał istotny gest pod adresem USA. Niepokoiły go związki Czeczenów z Al-Kaidą oraz fakt, że rządzony przez talibów Afganistan jest jedynym państwem, który utrzymuje stosunki dyplomatyczne z Czeczenią. Kierując się tymi względami bezpieczeństwa, a nie jakąś nagłą miłością do USA, Putin zaproponował, by Moskwa i Waszyngton współpracowały ze sobą przeciwko Al-Kaidzie i talibom. Inicjatywa ta miała miejsce po zamachu na World Trade Center w 1993 roku i po atakach na ambasady amerykańskie w Kenii i Tanzanii w 1998 roku, toteż administracja Clintona miała dostatecznie dużo danych, by zdawać sobie sprawę ze śmiertelnego niebezpieczeństwa, jakie stanowią dla Ameryki fundamentaliści islamscy. Mimo to Clinton i jego doradcy, sfrustrowani postawą Rosjan na Bałkanach i usunięciem reformatorów z najważniejszych stanowisk w Moskwie, nie przyjęli tej propozycji. W coraz większym stopniu widzieli w Rosji nie potencjalnego partnera, ale tęskniące za przeszłością, dysfunkcjonalne i gospodarczo słabe państwo, którego złą sytuację Stany Zjednoczone powinny maksymalnie wykorzystać. Przede wszystkim Waszyngton dążył do przejęcia jak największej liczby państw postsowieckich pod swoje skrzydła. Naciskano na Gruzję, by przyłączyła się do budowy omijającego Rosję ropociągu Baku - Tbilisi - Ceyhan. Zachęcano oportunistycznego prezydenta Gruzji Eduarda Szewardnadzego, by dążył do członkostwa w NATO i polecono ambasadom amerykańskim w Azji Środkowej zwalczać rosyjskie wpływy w regionie. Apel Putina o współpracę w walce z terroryzmem odrzucono jako desperacki neoimperializm i próbę odbudowy słabnących wpływów Rosji w Azji Środkowej. Ekipa Clintona nie zrozumiała jednak, że przy okazji odrzuca także historyczną szansę na zepchnięcie Al-Kaidy i talibów do defensywy, zniszczenie ich baz i być może odebranie im zdolności do przeprowadzania poważniejszych operacji. Do pomysłu współpracy powrócono dopiero po 11 września 2001 roku, kiedy śmierć poniosło 3000 amerykańskich obywateli.

Od bratnich dusz do rywali

George W. Bush doszedł do władzy w styczniu 2001 roku, osiem miesięcy po tym, jak Putin został prezydentem Rosji, Biały Dom miał zatem do czynienia z nową grupą raczej nieznanych rosyjskich urzędników. Chcąc się odróżnić od swoich poprzedników, zespół Busha nie traktował Rosji priorytetowo. Wielu jego członków postrzegało Moskwę jako skorumpowaną, niedemokratyczną i słabą. Była to trafna ocena, zabrakło natomiast wizji strategicznej, która nakazywałaby wyciągnąć do Rosji rękę. Ale Bush i Putin przypadli sobie nawzajem do gustu na gruncie osobistym. Podczas ich pierwszego spotkania w czerwcu 2001 roku na szczycie w Słowenii Bush poręczył za duszę i demokratyczne przekonania Putina. Wydarzenia 11 września zasadniczo zmieniły postawę Waszyngtonu wobec Moskwy i wywołały w Rosji falę emocjonalnego poparcia dla Stanów Zjednoczonych. Putin powtórzył swoją ofertę współpracy przeciwko Al-Kaidzie i talibom. Przyznał Amerykanom prawo przelotu nad terytorium rosyjskim, zgodził się na powstanie baz amerykańskich w Azji Środkowej i - co może najważniejsze - ułatwił nawiązanie kontaktu z Sojuszem Północnym, uzbrojonymi i wyszkolonymi przez Rosjan oddziałami zbrojnymi w Afganistanie. Oczywiście Putin myślał tutaj o interesach rosyjskich. Przystąpienie USA do walki z terroryzmem islamskim uważał za bardzo korzystne dla Rosji. W odróżnieniu od wielu innych sojuszy ten był oparty na wspólnocie ważnych interesów, a nie ideologii czy wzajemnej sympatii. W innych dziedzinach stosunki amerykańsko-rosyjskie pozostały jednak napięte. Oświadczenie Busha z grudnia 2001 roku, że Stany Zjednoczone wycofają się z traktatu ABM o rakietach antybalistycznych, jednego z ostatnich symboli dawnego supermocarstwowego statusu Rosji, dodatkowo uraziło dumę Kremla. Wzrosła też niechęć Rosji do NATO po wstąpieniu do tej organizacji trzech państw bałtyckich, z których dwa - Estonia i Łotwa - miały ze swoim większym sąsiadem nierozstrzygnięte spory dotyczące przede wszystkim traktowania mniejszości rosyjskich w tych krajach. Mniej więcej w tym samym czasie istotnym źródłem napięcia stała się Ukraina. Z perspektywy rosyjskiej popieranie przez USA pomarańczowej rewolucji miało na celu nie tylko promowanie demokracji, ale również osłabienie wpływów Rosji w sąsiednim państwie, które w XVII wieku dobrowolnie przyłączyło się do imperium rosyjskiego oraz miało silne związki kulturowe z Rosją i liczną mniejszość rosyjską. Moskwa uważała również, że obecna granica Ukrainy - wytyczona przez Stalina i Chruszczowa jako administracyjna granica między republikami sowieckimi - rozciąga się daleko poza historyczny obszar Ukrainy i obejmuje tereny zamieszkane przez miliony Rosjan, co rodzi napięcia etniczne, językowe i polityczne. Ukraińska strategia Busha - wywieranie nacisku na podzieloną Ukrainę, by dążyła do członkostwa w NATO i wspieranie finansowe organizacji pozarządowych sprzyjających Juszczence - wzbudziła na Kremlu obawy, że Stany Zjednoczone wracają do zimnowojennej polityki powstrzymywania. Niewielu ludzi Busha i kongresmanów zastanawiało się nad możliwymi skutkami konfrontacji z Rosją na terenie tak dla niej ważnym. Kolejnym polem bitwy wkrótce stała się Gruzja. Prezydent Michaił Saakaszwili pragnął wykorzystać poparcie Zachodu, a zwłaszcza USA, jako główne narzędzie do odzyskania władzy nad zbuntowanymi republikami Abchazji i Osetii Południowej, gdzie wspomagani przez Rosję separatyści od początku lat 90. dążyli do oderwania się od Gruzji. Saakaszwili nie tylko żądał powrotu tych enklaw do Gruzji, ale kreował się na czołowego regionalnego zwolennika "kolorowych rewolucji" i obalania przywódców sprzyjających Moskwie. Przedstawiał się jako zagorzały miłośnik demokracji i zwolennik amerykańskiej polityki zagranicznej - w 2004 roku wysłał nawet wojska gruzińskie do Iraku. To, że uzyskał 96 proc. głosów wyborców - podejrzanie wysoki wynik - i że przejął kontrolę nad parlamentem oraz telewizją poza krajem raczej nie wzbudziło niepokoju, podobnie jak prześladowanie przedsiębiorców i rywali politycznych. Kiedy Zurab Żwania - lubiany premier Gruzji i jedyny pozostały na placu boju konkurent Saakaszwilego - zmarł w 2005 roku w tajemniczych okolicznościach rzekomo związanych z nieszczelnością instalacji gazowej, jego rodzina publicznie odrzuciła urzędową wersję wydarzeń, wyraźnie sugerując, że reżim Saakaszwilego ponosi odpowiedzialność za tę śmierć. Waszyngton, który zawsze wyraża zatroskanie, kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach umiera przedstawiciel opozycji rosyjskiej, tym razem zachował się tak, jakby nic nie zauważył. Oczywiście zachowanie Rosji wobec Gruzji jest dalekie od wzorcowego. Moskwa przyznała rosyjskie obywatelstwo większości mieszkańców Abchazji i Osetii Południowej oraz nałożyła na Gruzję wiele sankcji gospodarczych, często niedorzecznie motywowanych. Z kolei rosyjskie siły pokojowe zostały tam wysłane niewątpliwie po to, by ograniczyć zdolność Gruzji do rządzenia zbuntowanymi republikami. Jednak ślepe poparcie USA dla Saakaszwilego podsyca w Rosjanach przekonanie, że polityka Stanów Zjednoczonych ma na celu dalsze osłabienie już i tak drastycznie ograniczonych wpływów Rosji w regionie, że Ameryce zależy na demokracji jako na narzędziu do upokarzania i izolowania Putina, nie zaś jako na sprawiedliwym ustroju politycznym.

Model współpracy

Mimo tych narastających napięć Rosja nie stała się jeszcze przeciwnikiem USA. Wciąż istnieją szanse na zahamowanie procesu pogarszania się wzajemnych stosunków. Wymagałoby to trzeźwej analizy celów USA w regionie i przyjrzenia się licznym obszarom, na których interesy amerykańskie i rosyjskie są zbieżne (np. walka z terroryzmem i nierozprzestrzenianie broni jądrowej). Są też kwestie - takie jak program nuklearny Iranu - gdzie przy podobnych interesach rozmijają się preferencje taktyczne obu państw. Przede wszystkim zaś Stany Zjednoczone muszą przyjąć do wiadomości, że nie mają już nieograniczonego wpływu na decyzje Rosji. Inaczej niż w latach 90. Waszyngton nie może Moskwy do niczego zmusić. Konstruktywna współpraca z Rosją nie oznacza, że trzeba nominować Putina do pokojowej Nagrody Nobla albo zaprosić go do wystąpienia na forum połączonych izb Kongresu. Nie ma też potrzeby zachęcać Rosji, by wstąpiła do NATO, ani wychwalać jej jako wielkiego demokratycznego przyjaciela. Waszyngton musi współdziałać z Rosją w realizacji podstawowych amerykańskich interesów, tak jak współdziała z innymi państwami niedemokratycznymi, na przykład Chinami, Kazachstanem i Arabią Saudyjską. Należy unikać lizusostwa, ale też wyrzec się nierealistycznego przekonania, że Stany Zjednoczone mogą bez żadnych konsekwencji lekceważyć inne kraje. W Waszyngtonie panuje bowiem naiwny pogląd, że Rosja będzie współpracowała ze Stanami Zjednoczonymi w ważnych dla nich sprawach nawet w sytuacji, kiedy jej priorytety będą całkowicie ignorowane. Amerykańscy politycy uważają, że Moskwa powinna bezkrytycznie popierać Waszyngton w konflikcie z Iranem i terrorystami islamskimi, ponieważ są to zagrożenia również dla niej samej. Argument ten pomija jednak fakt, że władze rosyjskie podchodzą do zagrożenia irańskiego zupełnie inaczej. Rosja też nie chce atomowego Iranu, ale nie uważa obecnej sytuacji za kryzysową i przypuszczalnie zadowoliłyby ją inspekcje, które uniemożliwiłyby wzbogacanie uranu na skalę przemysłową. Oczekiwanie, że Rosja bezwarunkowo dostosuje się do amerykańskiej polityki wobec Iranu, można porównać do oczekiwania, że Irakijczycy powitają wojska koalicyjne jak wyzwolicieli: w obu przypadkach mamy do czynienia z lekceważeniem sposobu widzenia spraw przez drugą stronę. Mając to wszystko na uwadze, Stany Zjednoczone powinny być stanowcze w swoich stosunkach z Rosją i dać jej jasno do zrozumienia, że o kształcie relacji dwustronnych przesądzają trzy sprawy: Iran, nierozprzestrzenianie broni jądrowej i terroryzm. Waszyngton powinien również zakomunikować Moskwie, że agresja przeciwko członkowi NATO lub niesprowokowane użycie siły przeciw jakiemukolwiek innemu państwu bardzo głęboko odbije się na tych relacjach. Należy także pokazać Rosji słowem i czynem, że Ameryka przeciwstawi się jakimkolwiek próbom odbudowy Związku Radzieckiego. W dziedzinie ekonomicznej należy wyraźnie zasygnalizować, że manipulowanie prawem w celu konfiskaty własności legalnie nabytej przez zagraniczne koncerny energetyczne spotka się z poważnymi konsekwencjami, łącznie z ograniczeniem inwestycji, transferu technologii i dostępu do zachodnich rynków finansowych. Wreszcie Stany Zjednoczone nie powinny dać się powstrzymać zastrzeżeniom Rosji w kwestii rozmieszczenia na terenie Czech i Polski elementów tarczy antyrakietowej. Jak powiedział Henry Kissinger, Waszyngton musi przekonać Moskwę, że zgodnie z deklaracjami tarcza posłuży do powstrzymywania państw bandyckich i nie ma nic wspólnego z hipotetyczną wojną przeciwko Rosji. Dobra wiadomość jest taka, że chociaż Rosja rozczarowała się do USA i Europy, na razie nie zamierza przystępować do żadnego antyzachodniego sojuszu. Rosjanie wolą nie narażać na szwank swojej nowo nabytej zamożności - a rosyjskie elity nawet nie chcą myśleć o tym, że miałyby utracić szwajcarskie konta bankowe, londyńskie rezydencje i wakacje nad Morzem Śródziemnym. Rosja dąży wprawdzie do ściślejszej współpracy wojskowej z Chinami, ale Pekinowi również nie zależy na konflikcie z Waszyngtonem. Szanghajska Organizacja Współpracy - zrzeszająca Chiny, Rosję i państwa Azji Środkowej - na razie jest raczej klubem dyskusyjnym niż autentycznym sojuszem militarnym. Gdyby stosunki amerykańsko-rosyjskie jeszcze bardziej się pogorszyły, źle by to wróżyło dla USA i jeszcze gorzej dla Rosji. Rosyjski sztab generalny lobbuje za uzupełnieniem Szanghajskiej Organizacji Współpracy o wymiar wojskowy, a niektórzy wysocy urzędnicy zaczynają promować ideę reorientacji polityki zagranicznej przeciwko Zachodowi. Istnieje grupa krajów (między innymi Iran i Wenezuela), które nakłaniają Rosję do tego, by we współpracy z Chinami wzięła na siebie rolę ekonomicznej, politycznej i militarnej przeciwwagi dla Ameryki. Państwa postsowieckie takie jak Gruzja, które do perfekcji opanowały wygrywanie USA i Rosji przeciwko sobie, mogłyby się przyczynić do eskalacji napięcia. Niezależnie od sposobu rozwiązania problemu sukcesji Putin na pewno zachowa dominujący wpływ na władzę w Rosji, więc zasadnicza zmiana rosyjskiej polityki zagranicznej jest mało prawdopodobna. Ale nowi przywódcy rosyjscy mogą mieć swoje pomysły - i swoje ambicje - toteż polityczna niepewność lub problemy gospodarcze mogą ich skłonić do wyzyskiwania nastrojów nacjonalistycznych w celu wzmacniania własnej pozycji. W razie pogorszenia się stosunków Rosja może wetować w Radzie Bezpieczeństwa wszelkie amerykańskie operacje militarne i sankcje wymierzone w państwa bandyckie. Może wzmocnić wrogów USA, sprzedając im broń oraz obejmując ich ochroną polityczną. Międzynarodowi terroryści mogą znaleźć schronienie w Rosji lub państwach z nią sprzymierzonych. Wreszcie załamanie się stosunków amerykańsko-rosyjskich pozwoliłoby Chinom na znacznie większą elastyczność w relacjach z USA. To nie byłaby nowa zimna wojna, ponieważ Rosja nie jest globalnym rywalem i raczej nie stanie na czele szerokiej koalicji antyamerykańskiej. Moskwa mogłaby jednak dostarczać innym różnorakiej motywacji do wszczynania konfliktów z Waszyngtonem - z potencjalnie katastrofalnymi skutkami. Popychanie Rosji w tym kierunku przez powielanie błędów przeszłości byłoby lekkomyślne i krótkowzroczne. Należy ze wszystkich sił unikać powrotu do konfrontacji amerykańsko-rosyjskiej. W ostatecznym rozrachunku decyzje podejmie jednak Moskwa. Wybory polityczne Kremla często nie są zbyt trafne, więc konflikt może wybuchnąć nawet przy najlepszej woli Waszyngtonu. Gdyby do tego doszło, Ameryka musi się wykazać większym realizmem i determinacją niż przy dotychczasowych próbach nawiązania partnerskiej współpracy.

Dimitri Simes

© Copyright 2007 on foreign relations, publisher of Foreign Affairs distributed by Tribune Media Services, Inc.

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Dimitri Simes, politolog, historyk i publicysta amerykański pochodzenia rosyjskiego. W USA mieszka od 1973 roku. W latach 70. był nieformalnym doradcą prezydenta Richarda Nixona do spraw rosyjskich. Dziś kieruje The Nixon Center - think-tankiem zajmującym się sprawami polityki światowej. Jest też wydawcą wpływowego dwumiesięcznika "The National Interest". Wykładał na uniwersytetach Columbia, Berkeley oraz John Hopkins. Opublikował m.in. książki "Détente and Conflict: Soviet Foreign Policy 1972 - 1977" (1977), "Soviet Succession: Leadership in Transition" (1978) oraz "After the Collapse: Russia Seeks its Place as a Great Power" (1999). W "Europie" nr 37 z 14 września 2005 roku zamieściliśmy jego tekst "Odrzucenie Rosji".