ROBERT MAZUREK: Ma ksiądz trójkę dzieci i jest nałogowym hazardzistą?

KS. ANDRZEJ MISZK*: Nie (śmiech).

To jak się księdzu udało zostać usuniętym z zakonu jezuitów?

Obawiam się, że gdybym miał nałogi albo i wpadki z celibatem, ale nie byłoby to nagłośnione, to mógłbym pozostać jezuitą. Tymczasem ja dziesięć dni temu dostałem dekret dymisyjny. Jezuitą byłem przez jedenaście lat, wcześniej przez trzy lata przygotowywałem się do wstąpienia do zakonu.

Reklama

Za co księdza usunięto?

Oficjalny powód brzmi: "Wyjątkowa nieprzydatność do życia w Towarzystwie Jezusowym z przyczyn niezawinionych”.

Co to znaczy?

Zdaniem przełożonych nie jestem w stanie spełniać warunków, jakie musi spełniać jezuita.

Jest ksiądz patologicznie nieposłuszny?

Przez dziesięć lat nie było z mojej strony żadnych kłopotów z posłuszeństwem. Do święceń kapłańskich dostałem dobrą opinię czterech wybitnych jezuitów polskich i irlandzkich.

Jednak doszło do złamania zakazu przełożonego.

Reklama

We wrześniu zeszłego roku opublikowałem na jezuickim portalu www.tezeusz.pl mój wywiad z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim. Było to bez ostatecznej akceptacji prowincjała, o. Krzysztofa Dyrka, który dopiero po kilku dniach z irytacją zgodził się na jego publikację. Potem wpisałem się na temat lustracji w blogu. Razem przeczytało to może kilkaset osób, jednak prowincjał nałożył na mnie nakaz milczenia. Pytany przez dziennikarzy przyznałem wtedy, że to prawda.

To było nieposłuszeństwo.

Przyznaję, jeden przypadek na jedenaście lat, po którym przyjąłem wszystkie nałożone na mnie kary i przez rok nikt nie miał do mnie zastrzeżeń.

Może ksiądz jest, przepraszam za pytanie, niedojrzały emocjonalnie, rozchwiany?

Mam 43 lata, bardzo wiele w życiu przeszedłem i nikt mi nie zarzucał niedojrzałości. Jeszcze rok temu, przed święceniami diakonatu, czternastu jezuitów konsultowało opinię na mój temat i wszyscy orzekli, że jestem dobrym jezuitą i kandydatem na księdza. Stwierdzili, że jestem dojrzały emocjonalnie, rozwinięty intelektualnie, bardzo kocham Kościół i Towarzystwo, mam głębokiego ducha modlitwy i duży potencjał apostolski…

Uff, chodzący święty. Ale może ksiądz stracił wiarę?

Przez ten rok były sytuacje, w których zastanawiałem się, czy prowincjał i ja wierzymy w tego samego Boga, ale nie straciłem ani wiary w Boga, ani wiary w to, że prowincjał w niego wierzy.

Naprawdę poszło o lustrację?

Od tego zaczął się konflikt. Uważałem, że powinienem opublikować wywiad z ks. Zaleskim, bo dotyczył trudnych spraw Kościoła, a ks. Tadeusz był sekowany i skazywany na ostracyzm. I wtedy, i dziś uważam, że ten gest solidarności z nim był czymś dobrym. A mój prowincjał uważał, że zrobiłem coś bardzo złego, uznał mnie i ks. Mądla, który stanął w mojej obronie, za wrogów Towarzystwa Jezusowego i Kościoła. Prowincjał uznał, że nie poddaję się jego osądowi moralnemu.

A wyraża się to w tym, że nie chce ksiądz przeprosić?

Mogłem przeprosić i przeprosiłem, że nie do końca przestrzegałem regulaminu, że nie wszystko skonsultowałem. Być może też byłem w apelach o lustrację zbyt ostry i jednostronny. Ale nie mogę przeprosić za to, że pomogłem ks. Zaleskiemu powiedzieć prawdę o Kościele, jezuitach, o problemach, jakie przeżywaliśmy.

Efekt jest taki, że jedyną ofiarą lustracji u jezuitów jest nie agent, ale ten, który agentów ujawniał.

Co gorsza, ja nawet tych agentów nie ujawniłem! Nie podałem żadnych nazwisk jezuitów, o których mówił ks. Tadeusz, choć znali je wszyscy jezuici i pół Krakowa. Ujawniłem problem, postawiłem tezę ks. Zaleskiego, że hierarchia kościelna blokuje proces oczyszczania. Gwoździem do mojej trumny był wpis na blogu „Jak TW Anteusz niszczył jezuickie powołania”.

Opowiedział ksiądz swoją historię.

To była drobna sprawa. Starając się o przyjęcie do zakonu, byłem wychowawcą w bursie jezuickiej prowadzonej przez legendarnego księdza prof. Ludwika Piechnika chodzącego w aurze świętości. Spróbowałem tam założyć z chłopakami samorząd, za co zostałem z dnia na dzień wyrzucony na ulicę, a ks. Piechnik powiedział mi tak, jakby to było oficjalne stanowisko zakonu, że nie mam powołania jezuickiego. Oczywiście wtedy nie wiedziałem, że był to agent SB. Dowiedziałem się tego dopiero podczas wywiadu z ks. Zaleskim.

I postanowił się ksiądz zemścić.

(śmiech) Pan żartuje. Co to byłby za motyw? On mi tak naprawdę nie zaszkodził, jezuitą zostałem, spotykaliśmy się, dawno mu przebaczyłem incydent sprzed lat.

Ale TW "Anteusz" to bulwersująca postać.

W prowincji południowej jezuitów było około dziesięciu agentów, z czego dwóch prowincjałów: nieżyjący już o. Nawrocki oraz mieszkający dziś w Australii prowincjał z przełomu lat 70. i 80. o. Ożóg. On przyznaje się do kontaktów z SB, ale twierdzi, że nie donosił, i sprawa nie jest jasna, a ja nie jestem historykiem i nie chcę tego oceniać. Zupełnie oczywista jest za to sprawa o. Piechnika, który przez dwadzieścia lat był cynicznym i dobrowolnym agentem SB. Donosił na współbraci jezuitów, na kard. Macharskiego, na "Tygodnik Powszechny". Prowincjałem nie był, ale był od nich bodaj bardziej wpływowy. Był "kingmakerem", kreował jezuickie kariery.

Jak SB kreowało kariery w Towarzystwie Jezusowym?

Kartą przetargową był paszport, a o. Piechnik miał wpływ na to, kto pojedzie na studia na Zachód, a kto nie. Przez donosy na swoich konkurentów uprzykrzał im życie. Przynosił bezpiece do konsultacji tak zwane terno, czyli listę trzech kandydatów na prowincjałów. I SB zaczynało niszczyć jednych i wychwalać drugich, wpływając na wybór przełożonych w zakonie.

Dlaczego ujawnienie tego przypadku tak wstrząsnęło jezuitami?

O. Piechnik był wielkim autorytetem i protektorem wielu żyjących wpływowych jezuitów. Ujawnienie faktu jego współpracy z SB stawia ich kariery w podejrzanym świetle, nawet jeśli byli niewinni. Wychodzi na to, że przez lata zwierzali się i radzili się w najważniejszych sprawach człowiekowi, który o wszystkim donosił SB. Oznacza to, że zabrakło im intuicji moralnej i rozeznania duchowego, czyli przymiotów niezbędnych dla przełożonego.

Na co ksiądz liczył, publikując tamten wywiad z ks. Zaleskim?

Myślałem, że jezuici zmierzą się z prawdą, zechcą ją zbadać, zastanowić się nad tym, czy miało to wpływ na oblicze naszego zakonu, bo to prowincjał, zwłaszcza w takim zakonie jak jezuici, ma wpływ na kształtowanie duchowości, sumienia, moralności.

A może ksiądz chciał zrobić na tym karierę? Zostać pierwszym lustratorem u jezuitów?

Zadałem kilka pytań ks. Zaleskiemu, napisałem trzy notki do blogu i na tym zakończyła się moja wielka pasja lustratorska, bo tak naprawdę nigdy jej nie było. Nie jestem historykiem, nigdy nie byłem w IPN-ie, nie chciałem otwierać żadnych projektów badawczych, to nie moja broszka. Jako człowiek działający w latach 80. w opozycji mam teczkę, do której nie zaglądałem i nie zajrzę, bo nie interesuje mnie, kto na mnie donosił.

Czuje się ksiądz męczennikiem lustracji?

To byłoby absurdalne - polec w obronie czegoś, co szczególnie nie interesuje. Walczyłem o to, by ks. Zaleski mógł wydać swą książkę, ale jak już wyszła, nawet jej nie przeczytałem (śmiech). Nie zaprzątam sobie głowy marginalnymi tematami, choć ta trzeciorzędna teologalnie czy pastoralnie sprawa jest pierwszorzędnym sprawdzianem wiarygodności jezuitów. Lustracja owszem, okazała się kryzysem, ale mógłby to być kryzys drobny, jednak jezuici zareagowali przerażeniem, represjami i strachem.

Że się wyda.

Oczywiście. Najpierw przez dwa lata chowali wszystko pod dywan, wykonywali pozorowane ruchy, udawali, że prowadzą badania, a ich cała troska polegała na tym, by nie ujawnić prawdy.

Jakie kary spotkały księdza?

Zaczęło się od bezwzględnego nakazu milczenia nie tylko w sprawach lustracji, ale w ogóle. Nie mogłem opublikować żadnego artykułu filozoficznego, wystąpić w filmie dokumentalnym o Ruchu "Wolność i Pokój", w którym działałem w latach 80., nie mogłem nawet napisać postu na forum dyskusyjnym. Dostałem zakaz pracy akademickiej.

To było bolesne?

Bardzo. Przygotowywano mnie do niej w zakonie od lat. Studiowałem filozofię na jezuickim Ignatianum, na którym prowadziłem potem zajęcia. Studiowałem też na PAT i Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie właśnie zaczynałem pisanie doktoratu. Wcześniej skończyłem teologię w Irlandii. Miałem jeździć na stypendia naukowe do Stanów Zjednoczonych. Dwa miesiące przed wywiadem z ks. Zaleskim prowincjał o. Dyrek mówił mi, że bardzo mnie cenią i wiedzą, jak wiele mogę dać Towarzystwu.

Rok później okazał się ksiądz kompletnie niezdatny. Wcześniej, tuż po wywiadzie, został ksiądz przeniesiony do Wrocławia.

Najpierw dowiedziałem się, że już nigdy nie będę mógł wrócić do filozofii. Potem dowiedziałem się, że nigdy nie zostanę kapłanem, bo prowincjał zapowiedział, że mnie nie wyświęci. To była bardzo poważna kara.

Buntował się ksiądz?

Musiałem godzić się na to, że będę milczał do końca życia, że nigdy nie będę pracował naukowo ani dydaktycznie, wreszcie, że nigdy nie zostanę kapłanem, że całe moje jezuickie życie spędzę w zakrystii. Po kolei z bólem, ale godziłem się na wszystko.

Tak bardzo chciał ksiądz być jezuitą?

Trzy lata mego życia poświęciłem na przygotowanie się do wstąpienia do zakonu!

Pochodzi ksiądz z Gdyni.

Ze zwyczajnej robotniczej rodziny. Chodziłem do Technikum Budowlanego.

Dlaczego?

Byłem prymusem w podstawówce, do dzisiaj nie mam pojęcia, jakim cudem tam trafiłem, chyba tylko po to, by czytać tam Camusa. W liceum pewnie musiałbym czytać lektury, a w budowlance czytałem egzystencjalistów. Ze szkoły wyrzucono mnie w trzeciej klasie, bo siedziałem w więzieniu.

Za napady na plebanie?

Nie (śmiech), za malowanie na murach "Solidarność żyje" i organizowanie młodzieżowej konspiry. Siedziałem cztery i pół miesiąca i nie zaliczono mi roku w szkole. Uznałem, że takie ambitne jednostki jak ja w Sowietach muszą - jak Josif Brodski - wykoleić się, żeby coś stworzyć. Postanowiłem też się wykoleić. A ponieważ to był stan wojenny i mój tata jak większość Polaków pędził wtedy w domu bimber, to bardzo się obawiał, że SB w poszukiwaniu moich ulotek nakryje i jego aparaturę do bimbru. Na tym tle popadliśmy w konflikt ideowy.

Buntował się ksiądz.

Tata się buntował (śmiech), więc zaczął chodzić do kościoła wtedy, gdy ja przestałem. W ten sposób stałem się opozycjonistą i agnostykiem, to było dla mnie najważniejsze. Zarabiałem na życie jako robotnik i konspirowałem. Trafiłem do Ruchu „Wolność i Pokój”, którego najbardziej znani dziś działacze to Jan Rokita, Konstanty Miodowicz, Jacek Czaputowicz, a oprócz nich grono anarchistów, przyjaciół Czeczenii.

Jak ksiądz trafił do WiP?

Byłem wtedy antykomunistą i pacyfistą odmawiającym służby wojskowej, a jednym z postulatów WiP-u było umożliwienie tak zwanym objectorom odmawiającym służby wojskowej z przyczyn religijnych, moralnych i politycznych jej odpracowanie. Odesłałem książeczkę wojskową, protestowałem przeciwko represjom wobec kolegów, byłem jednym z liderów WiP na Wybrzeżu.

Z czego ksiądz żył?

Pod koniec lat 80. zacząłem handlować książkami, staliśmy się lokalnymi potentatami. Zatrudniałem w Trójmieście na czarno 15 osób. To się potem rozwinęło w legalną firmę księgarską, która miała siedem księgarń, i jakoś to szło. Potrafiłem zaprosić kumpli i przez trzy dni balowaliśmy w trójmiejskich lokalach, a ja stawiałem wszystko.

Szkoda, że wtedy księdza nie poznałem.

Przykro mi (śmiech). Miałem piękną dziewczynę, dziś znaną reżyser filmową, z którą chciałem się ożenić…

Skądinąd słyszałem, że było tych dziewczyn więcej, ale to chyba nie najlepszy temat na rozmowę z księdzem.

Nie najlepszy (śmiech). W każdym razie jakieś 16 lat temu to wszystko się rozpadło, w dramatycznych okolicznościach przeżyłem swoje nawrócenie. Rozpadły się przyjaźnie, związek z dziewczyną, padła firma, zupełnie wszystko. I poczułem dojmujący, bolesny, absolutny bezsens życia. Rzuciłem się na kolana, ale nie wiedziałem już, jak się odmawia "Ojcze nasz". Powiedziałem "Panie Boże, ratuj mnie, bo ja nie chcę, nie potrafię żyć". Przestraszyłem się tego, że jest coś po śmierci i że dla takich ludzi jak ja to nie jest nic dobrego. Z tego lęku wzięło się otrzeźwienie. Rzuciłem Gdańsk i na rok pojechałem do kamedułów do Krakowa, zostałem pustelnikiem.

Skąd ci kameduli?

Nie chciałem zostać mnichem, ale potrzebowałem jakiejś sfery sacrum, chciałem pokutować i szukać Boga. Tam przeczytałem autobiografię Ignacego Loyoli, książki o jezuitach, zaimponował mi ich rozmach duchowy, intelektualny, globalna perspektywa, wierność papieżowi, którego kochałem. Odkryłem w sobie jezuitę.

I dlatego tak ciężko było księdzu z tego zrezygnować?

Ja nie zrezygnowałem nawet wtedy, gdy w grudniu zeszłego roku prowincjał powiedział mi, że powinienem wystąpić z zakonu.

Dlaczego się ksiądz nie zgodził? Daliby księdzu dobrą opinię.

Oczywiście! Oszczędziłbym sobie bardzo trudnego roku, z tą opinią mógłbym zostać wyświęcony gdzie indziej. Ale ja dziewięć lat temu złożyłem Bogu śluby wierności do końca życia powołaniu jezuickiemu. Nie mogłem ich złamać, nawet jeśli proponował mi to przełożony!

Ale oni już księdza nie chcieli.

Towarzystwo Jezusowe może ze mnie zrezygnować, ale nie mogło nakazać mojemu sumieniu złamać ślub złożony Panu Bogu. Nie potrafiłbym żyć ze świadomością odrzucenia daru powołania.

Ksiądz nie chciał odejść od jezuitów, choć okładali księdza kłonicą jak gospodarz psa, który i tak przy nim zostaje. To niezrozumiałe.

Dla mnie wierność jest wartością fundamentalną. Moi rodzice nie byli idealnym małżeństwem, mieli sporo powodów, by się rozwieść, ale nigdy tego nie zrobili. Być może od nich nauczyłem się wierności danemu słowu, zwłaszcza jeśli to słowo dane Bogu.

Nie chciał ksiądz odejść po dobroci, to spróbowali księdza przekonać.

Wkraczamy na bardzo trudny i wyjątkowo bolesny dla mnie grunt. Nie mam żalu do zakonu, że mnie zdymisjonował. Oczywiście wolałbym, by nie podali tak absurdalnego powodu dymisji, tylko powiedzieli prawdę, że nie chcą żadnej lustracji, nie chcą przyznać się do „Anteusza” i innych, więc ku przestrodze innych wywalają Miszka. Ale boli mnie to, że przez rok moi współbracia poddali mnie regularnemu mobbingowi.

Nie przesadza ksiądz? Po prostu nałożono na księdza karę.

To nie była kara za przewinienia, tylko dodatkowe szykany, o których nie chcę opowiadać. Dzień za dniem w różnych ważnych i mniej ważnych aspektach życia. Jednocześnie wywierano na mnie presję, bym odszedł. Jeśli coś mnie boli, to właśnie to, że próbowano złamać moje sumienie, stosując metody sprzeczne z Ewangelią i niegodne jezuitów. O szczegółach, z wdzięczności za dobro, jakie mnie wcześniej spotkało, nie chcę mówić…

Jak to ksiądz przetrwał?

Błąkałem się po Wrocławiu, jadłem w barach, żyłem z tego, co mi dali moi świeccy przyjaciele…

Ale ksiądz nie zrezygnował?

Nie. Mieszkałem nadal u jezuitów.

Czemu?

Powołanie jezuickie było dla mnie niewiarygodną łaską, darem. Trzy lata poświęciłem temu, by do zakonu wstąpić, służyłem mu jak umiałem jedenaście lat i nie mogłem z powodu takich doświadczeń ustąpić. Potraktowałem to jako coś, co muszę przejść, jako próbę.

Zakończoną dekretem o dymisji. 43 lata, bezdomny filozof, w dodatku ksiądz. Headhunter nie wpadłby w zachwyt.

Nie szukam pracy. Zamieszkałem w samotnej chałupie na Kaszubach, trzy kilometry od wsi. Pracuję nad doktoratem, modlę się, myślę, odpoczywam. Pomogli mi przyjaciele z WiP, koledzy jezuici, często także nieznajomi, których poruszyła ta sprawa. Urządzili zrzutkę, zaoferowano mi skromne prywatne stypendium.

Odczuwa ksiądz po tym wszystkim żal do jezuitów?

Nie, naprawdę. Jestem im wdzięczny za 11 lat wspólnego życia i modlitwy. Choć odchodziłem z ulgą, bo ostatni rok był bardzo trudny, to nie przekreśla on dobrego doświadczenia z bycia jezuitą. Nie ukrywam też, że pomogło mi poczucie, że to nie jest ten zakon, do którego wstępowałem, to nie jest - i najprawdopodobniej już nie będzie - awangarda Kościoła, ludzie, którzy nasłuchują, co Duch Święty mówi Kościołowi i światu.

To na czym ksiądz poległ?

Byłem wierny sumieniu, które kazało mi wystąpić w obronie ks. Zaleskiego. Temu samemu sumieniu, które mnie, chłopakowi siedemnastoletniemu, kazało malować na murach "Precz z komuną!", "Solidarność żyje".

Jaki jest księdza status teraz?

Jestem księdzem, diakonem Kościoła katolickiego, celibatariuszem. Mogę czytać Ewangelię, głosić kazania, odprawiać nabożeństwa, chrzcić dzieci, udzielać sakramentu małżeństwa, odprawiać pogrzeby.

Czyli dajemy ogłoszenie: "ks. Andrzej Miszk - śluby, pogrzeby, tanio”?

Nie (śmiech), bo nie mam biskupa, który by mnie przyjął do swojej diecezji, a dopiero wówczas mógłbym powrócić do posługi diakońskiej. Mówiąc poważnie, jak już przetoczy się ta sprawa, będę szukał biskupa, który zechciałby mnie wyświęcić.

Raczej nie w Polsce.

Obawiam się, że nie. Przypadkiem stałem się najbardziej znanym diakonem w Polsce, a to zła rekomendacja.

KS. ANDRZEJ MISZK*, jezuita od 11 lat, diakon, studiował filozofię w "Ignatianum” i na UJ, teologię w Milltown (Dublin). W latach 80. wspierał podziemną "Solidarność” i działał w Ruchu „Wolność i Pokój”, więzień polityczny. Na przełomie lat 80. - 90. przedsiębiorca. Założyciel portalu www.tezeusz.pl i jego b. redaktor naczelny. We wrześniu 2006 r. za poparcie ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego i wezwanie do lustracji w zakonie jezuickim i Kościele przeniesiony karnie z Krakowa do Wrocławia na parafię, skazany na zupełne milczenie, usunięty z funkcji redaktora naczelnego Tezeusza, otrzymał zakaz pracy akademickiej i odmówiono mu święceń kapłańskich.