W rogu zadymionej knajpy na Mokotowie rozmawia cicho dwóch facetów. Esbek i jego ofiara. Jest pierwszy rok stanu wojennego. Oficer ma prosty plan. Albo się powiedzie i będzie miał nowego agenta, albo usłyszy odmowę. Wie jedno. To ryzyko musi podjąć. Kiedy zaczyna mówić, widzi, że twarz inżyniera robi się biała jak obrus.

Reklama

"Wiedziałem, że robię mu świństwo, wykorzystując przy werbunku sytuację jego syna. Ale uznałem, że sentymenty trzeba odłożyć na bok, kiedy w grę wchodzi interes służby" - mówi po wielu latach były funkcjonariusz SB.

O innej sytuacji opowiada: "Ona nagle buch przede mną na kolana i oznajmia, że mnie kocha. Zaczyna całować po rękach. Zdębiałem. Nie byłem w stanie wykrztusić słowa. Następnego dnia opisałem to w raporcie i zrezygnowałem z tej agentki".

Z tysiąca spotkań z przyszłymi współpracownikami SB, jakie w życiu odbył, właśnie te dwie historie szczególnie zapadły mu w pamięć.

Właściwe korzenie

Reklama

To, że zostałem esbekiem, było dla mnie naturalne, choć wcześniej nie planowałem tego. Studiowałem ogrodnictwo w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Po studiach chciałem wyjechać z Warszawy, ale sytuacja rodzinna sprawiła, że zmieniłem zdanie. Kiedy miałem 15 lat, mój o trzy lata starszy brat popełnił samobójstwo. Więc gdy skończyłem studia, nie miałem sumienia zostawiać rodziców samych. A skoro zostałem w Warszawie, pozostała mi jedna możliwość. Obydwoje rodzice pracowali w resorcie. Ojciec przeszedł już na emeryturę, ale matka nadal była czynną funkcjonariuszką.

Mogę powiedzieć, że od kołyski żyłem w zamkniętym kręgu. Że wychowałem się w getcie. Na osiedlu, gdzie mieszkaliśmy, nie było ani jednej rodziny, która nie byłaby związana z resortem. Od palacza przez sprzątaczki, sekretarki, księgowe po generałów, wszyscy spotykali się w firmie - jak nazywaliśmy MSW, a później na osiedlu. Wszędzie natykałem się na tych samych ludzi. W przedszkolu, w podstawówce, na podwórku, na koloniach, na wczasach. Byłem przekonany, że reszta świata wygląda tak samo. Dlatego nie widziałem w tej pracy nic złego. Wydawała mi się ciekawa, a nawet atrakcyjna. Wszystko owiane było tajemnicą, trochę jak w powieści sensacyjnej. Śmiertelnie poważnie traktowałem też podział świata na kapitalistyczny i socjalistyczny. Dziś to wszystko wydaje mi się śmieszne, ale wtedy naprawdę wierzyłem, że imperializm czyha tylko na to, żeby pognębić ludzi żyjących w państwach socjalistycznych i zabrać im wszystkie zdobycze tego wspaniałego ustroju.

Reklama

Tajemnice zawodowe

Zacząłem pracę w grudniu 1976 r. kilka miesięcy po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie. Byłem głęboko przekonany, że te protesty organizowali sympatycy Zachodu po to, by szlachetnym ludziom, którzy kierują naszym państwem, odebrać władzę.

Pierwszy rok to były właściwie nieustanne szkolenia. Najwięcej czasu poświęcaliśmy na poznawanie tajników pracy operacyjnej. Przede wszystkim uczyliśmy się sposobów werbowania tajnych współpracowników. Sporo zajęć z psychologii poświęcono metodom oczarowania kandydata i wykorzystania jego słabych punktów. Wprawdzie szantaż jako metodę werbunku stawiano na ostatnim miejscu, ale podkreślano, że w niektórych przypadkach może to być jedyny sposób pozyskania cennego informatora. Od początku też uświadamiano nam ograniczenia, jakim podlegamy. Nikomu spoza firmy nie wolno było mówić, gdzie pracujemy. Czasami spotykałem znajomych ze studiów. Kłopot robił się, gdy spotkany chciał się umówić ponownie. Tymczasem ja poza firmą nie miałem innego życia. Wszystko, co tam się działo, fascynowało mnie, i oddawałem się temu bez reszty. Jedyny przyjaciel, jakiego miałem, też był dzieckiem pracowników MSW.

Dopiero w czasie służby zaczęło do mnie docierać, że istnieją dwa światy: resortowy i cywilny. I że obydwa dzieli przepaść. Jednak przez wiele lat wystarczała mi tylko służba, świat cywilny nie miał dla mnie żadnego znaczenia. Interesowałem się nim i poznawałem go coraz głębiej tylko przez pryzmat potrzeb służby. A jeśli przypadkowo zdarzało się, że stykałem się z nim prywatnie, to kontakty te były sporadyczne i z konieczności powierzchowne.

Od razu trafiłem na "front walki z opozycją polityczną”. Przez pierwsze dwa lata zajmowałem się kadrą kierowniczą autobusów warszawskich. Obiecywano mi, że po zdobyciu doświadczenia na trudnym ludzkim materiale inżynieryjno-administracyjnym dostanę pracę lekką i przyjemną wśród artystów. Jednak przyszedł pamiętny sierpień 1980 r. i skierowano mnie na kolejny trudny odcinek - Hutę Warszawa.

Psycholog w magazynie

W 1981 roku miałem tam już dwójkę agentów. Jednego zwerbowałem sam, drugiego przejąłem po swoim poprzedniku, który został przerzucony do fabryki traktorów w Ursusie. Pierwszym agentem była kobieta, księgowa, która miała dobre informacje o komórce podziemnej "Solidarności” na jednym z wydziałów produkcyjnych. W "Solidarności” działał jej daleki krewny. Drugim był magazynier. Z niego nie było większego pożytku. Rzadko coś wiedział. Miał za to ważną zaletę: trafnie podsuwał osoby do zwerbowania. Musiał być dobrym obserwatorem i niezłym psychologiem, bo w pierwszych dwóch latach "podrzucił mi” trzech kandydatów i wszyscy okazali się dobrymi typami. Oczywiście, nigdy w rozmowie nie sugerowałem, żeby wskazywał mi kandydatów na tajnych współpracowników. Prosiłem jedynie, aby opowiadał mi o ludziach, których zna w hucie. Kiedy dziś przypominam sobie jego opisy i charakterystyki, raczej jestem pewien, że dobrze znał prawdziwy cel moich pytań. To on wskazał mi księgową jako osobę, którą warto bliżej poznać.

Podwójnie porzucona

Księgowa była w tamtym czasie kobietą w średnim wieku, którą mąż opuścił dla młodszej. Została z kilkuletnią córeczką. Mąż działał w branżowych związkach zawodowych i to tam poznał swoją kochankę. Księgowa miała więc powody, by nienawidzić branżowców. Korzystając z jej chęci odwetu, wciągnąłem ją do tajnej współpracy. Przez pierwszych kilka spotkań pytałem ją tylko o brudne sprawy związków branżowych. Dopiero po jakimś czasie, kiedy podprowadziłem ją pod wyznanie, że ma w hucie krewnego, zacząłem drążyć sprawy, które mnie naprawdę interesowały. Księgowa przekazywała sporo ciekawych informacji.

Po dwóch latach, na jej prośbę, przestaliśmy się spotykać w kawiarniach. Kontakty przeniosłem do lokalu konspiracyjnego na Żoliborzu tak, żeby z Bielan, gdzie mieszkała, miała niedaleko. W barku zwykle stała butelka gruzińskiego koniaku, zdarzało się więc, że wypijaliśmy po lampce. Wypytywałem ją niekiedy, jak idzie córeczce w szkole, czy dziewczynka ma dobry kontakt z ojcem. Nie z troski, lecz zawodowej rutyny. O sobie mówiłem niewiele poza tym, że jestem żonaty.

Ostatnie w danym roku spotkania z tajnymi współpracownikami starałem się zawsze "ustawiać” do połowy grudnia. Zjawiałem się na nich z drobnymi prezentami. W 1987 r. księgową zostawiłem sobie na koniec. Dzięki hojności szefa miałem dla niej całkiem przyzwoite perfumy. Daję je, a ona nagle buch na kolana, na gołą podłogę i oznajmia, że mnie kocha. Zaczyna całować po rękach i mówi, że zrobi dla mnie wszystko. Zdębiałem. Nie byłem w stanie wykrztusić słowa. Następnego dnia opisałem to w raporcie i zrezygnowałem z agentki.

Kibic z wyboru

W 1982 r. dzięki dobrym "wskazaniom” magazyniera udało mi się zwerbować kolejnych trzech agentów. Przełożeni byli więc zadowoleni, zbierałem wyróżnienia, a nawet nagrody. Mimo niezłej siatki ciągle nie miałem jednak dojścia do centrum dowodzenia "Solidarnością” w hucie. Ważną rolę w podziemnych strukturach pełnił pewien inżynier mechanik ze średniego szczebla kierownictwa warszawskiej huty. Był on jednym z łączników między szefostwem robotniczej organizacji a kadrą dyrektorsko-administracyjną. Właśnie jego jako ciekawą postać podrzucił mi mój pierwszy agent magazynier. W opracowaniu figuranta jako kandydata na TW nie znaleziono słabych punktów, które mogłyby ułatwić werbunek. Inżynier nie pił, nie palił. Był wiernym małżonkiem, dobrym ojcem. Nie miał też samochodu - choć zrobił prawo jazdy - który mógłby być wykorzystany jako rodzaj pułapki, np. przez sprowokowanie "przypadkowej” stłuczki. Moi szefowie zaakceptowali jego kandydaturę wyłącznie ze względu na wagę informacji, jakich mógłby nam dostarczać. Był zbyt grubą rybą, abym miał go spłoszyć i na wstępie spalić szansę. Zamiast rutynowo zadzwonić i umówić się na spotkanie w kawiarni, postanowiłem sprawdzić, czy nie da się zbliżyć do niego w sposób "naturalny”. Podczas spotkań z ludźmi ze swojej siatki, niby od niechcenia, rzucałem nazwisko swojego figuranta i czekałem, co o nim powiedzą. Już nie pamiętam, który z moich agentów powiedział, że inżynier jest zatwardziałym kibicem warszawskiej Polonii i chodzi nie tylko na mecze piłkarskie, ale też na koszykówkę. Zacząłem wertować sportowe gazety, interesować się historią Polonii i śledzić zapowiedzi meczów jej drużyn rozgrywanych w Warszawie. Po kilku tygodniach siedziałem obok swego figuranta w hali Polonii na meczu kobiet w koszykówce. Jako kibic zachowywałem się bardzo powściągliwie, ale od czasu do czasu rzucałem uwagi na temat gry. Kiedy po kilku tygodniach znowu spotkaliśmy się w hali, zaczęliśmy ze sobą rozmawiać niemal jak starzy znajomi. Po meczu poszliśmy na kawę. Cały czas rozmawialiśmy o meczu, który Warszawianki wygrały. Czekałem, aż on pierwszy zapyta, gdzie pracuję. Zdecydowałem niemal spontanicznie, że nie będę ukrywał przed nim prawdy. Dostrzegłem lekkie zmieszanie, więc szybko dodałem, że zamierzam rozstać się z firmą, bo zbyt wiele rzeczy mi się nie podoba. Nie wiem, czy go przekonałem swoją szczerością, ale niepytany sam powiedział, że pracuje w hucie i dwa zdania o tym, co tam robi. Zdawałem sobie sprawę z rozdwojenia, jakie w tamtym momencie musiał przeżywać i w takim stanie szybko się rozstaliśmy. Na koniec rzuciłem niby żartem, że nie ma potrzeby chwalić się taką znajomością. Był to wprawdzie maleńki haczyk, ale zależało mi, aby go połknął. Bo byłby to znak, że gotowy jest wejść ze mną w jakąś konfidencję. Kiedy w kilka tygodni później po jakimś meczu poszliśmy znowu na kawę, omijałem i jego, i swoje sprawy zawodowe. Podczas czwartego spotkania w kawiarni zagrałem w otwarte karty. Ledwie rzuciłem słowo o tym, że interesują mnie nastroje ludzi pracujących w hucie, wstał natychmiast, mówiąc: "Nie chcę pana więcej widzieć”.

Bariera psychiczna

Pierwszą nieudaną próbę werbunku miałem, gdy usiłowałem nawiązać kontakt operacyjny z kobietą pracującą w administracji stołówki huty. Była to stosunkowo młoda dziewczyna. Spotkałem się z nią nieco na zasadzie podrywu. Potem były dwa spacery w Łazienkach, choć nie ukrywałem, że jestem żonaty i mam syna. Mimo to ona traktowała mnie prawie jak swoją sympatię. Stwierdziłem, że nie mogę dalej w to brnąć. Powiedziałem, kim jestem i zaproponowałem współpracę. Już przy pierwszych słowach filiżanka z kawą zaczęła jej drżeć w ręku. Patrząc mi prosto w oczy, zapytała, czy ma odpowiedzieć od razu. Odparłem, że nie musi się spieszyć z decyzją. Siedziała w milczeniu kilka minut. Nagle wybuchnęła płaczem. To nawet nie był płacz, lecz szloch. Gdyby to się zdarzyło dzisiaj, pewnie bym się przesiadł i przytulił ją. Wtedy myślałem tylko o tym, że z werbunku nici. Bałem się też, żeby nie wywołała jakiegoś skandalu, który mógłby położyć kres mojej karierze. Ale ona na szczęście uspokoiła się i cichutko zaczęła tłumaczyć, że nie jest w stanie współpracować z tajnymi służbami. Pamiętam jak dziś jej słowa: "Mam jakąś barierę psychiczną. Lubię cię, ale nie mogę się przełamać”. Zapytała też, co się z nią teraz stanie, skoro odmówiła. Zapewniłem ją, że nic jej nie będzie. Poprosiłem tylko, aby nikomu nie mówiła o naszych spotkaniach. Kiedy w raporcie opisałem nieudany werbunek, moi szefowie uznali, że "bariera psychiczna” to po prostu "jakieś dziwactwo”.

Bez skrupułów

Sprawa z inżynierem była całkiem innego rodzaju. Spotykaliśmy się już jakiś czas, ale ciągle nie miałem sukcesów. Próbowałem już chyba wszystkiego. Uzgodniłem z szefem, że da mi jeszcze kilka tygodni. Już wtedy byłem przekonany, że mogę zapomnieć o werbunku "z powodów ideowych”, "patriotycznych” lub materialnych. Jedyną możliwością, jaka mi została, był szantaż. Ale co tu może być punktem zaczepienia? Siedziałem nad kartką papieru, wypisywałem sprawy, jakimi się zajmował, osoby, które go otaczały. Patrząc na tę kartkę, uświadomiłem sobie, że musi ogromnie kochać syna, bo podczas naszych spotkań z jakąś niezwykłą czułością wypowiadał się o swoim 16-letnim wówczas Rafale. A jednocześnie jakbym słyszał w jego tonie jakiś lęk. Przypomniałem sobie zdanie, jakie wypowiedział na koniec naszego pierwszego spotkania: "Miło się gawędzi, ale muszę szybko wracać i dopilnować, żeby mój Rafał nie dał się wciągnąć do podwórkowej bandy, która ciągle rozrabia. Rozumie pan, to jeszcze smarkacz. I to ja muszę oszczędzać mu kłopotów”.

Jeszcze tego samego dnia pojechałem na posterunek milicji, na Wolę, gdzie mieszkał. Tam poprosiłem zastępcę komendanta, czyli szefa pionu SB, o sprawdzenie, czy mają zanotowanego Rafała lub czy nie wiedzą o nim czegoś interesującego. W tamtych czasach nie było jeszcze komputerów i bazy danych. Po kilku dniach w protokołach odgrzebano, że pół roku wcześniej Rafał wdał się w bójkę z chłopakami podejrzewanymi o włamania do piwnic i razem z nimi został zatrzymany. Z aresztu wyciągnął go ojciec po telefonie pierwszego sekretarza partii z Huty Warszawa. "A więc tu cię mam, mój inżynierku” – pomyślałem.

Zadzwoniłem do niego i powiedziałem, że chcę się z nim zobaczyć i że chodzi o jego syna. Na początku spotkania oznajmiłem wprost, że jeśli będę niezadowolony ze współpracy, to w każdej chwili jestem gotów zorganizować taką operację na jego Rafała, która zaprowadzi go na kilka lat do więzienia. " I pan, i ja dobrze wiemy, jak jest podatny na wpływ kolegów, nawet przypadkowych, i jak łatwo podsunąć mu zgubną pokusę. Liczę na rzetelne informacje, a wtedy może pan spać spokojnie”.

Zagrałem va banque. Przesunąłem w jego stronę deklarację współpracy. Podałem pióro, mówiąc, że najlepiej będzie, jeśli sam wybierze sobie pseudonim. Był blady, ale podpisał się nazwiskiem. Wpisał też pseudonim. Podałem datę i miejsce następnego spotkania oraz sposób łączności między nami.

Byłem z siebie dumny. Oczami wyobraźni widziałem grad pochwał, jakie sypią się na mnie od moich szefów. Inżynierem i tym, co on czuł i myślał, nie zawracałem sobie głowy.

"Czy zrealizowałby pan swoją groźbę, gdyby inżynier odrzucił propozycję współpracy?" - zapytałem.

"Ależ skąd! Może służby wywiadu albo kontrwywiadu sięgnęłyby do tego rodzaju środka nacisku. Musiałby jednak wchodzić w grę interes państwa. Ja nie miałem takich możliwości. Pozyskanie inżyniera było dla mnie gardłową sprawą. Moją osobistą ambicją, a nawet obsesją" - odparł. I opowiadał dalej.

W czasie następnego spotkania był to już jednak inny człowiek. Przygaszony i jakby przygarbiony. Zażądałem, żeby mi podał listę kierownictwa "Solidarności” huty i opisał wpływ działaczy podziemnej "Solidarności” regionu Mazowsze na organizację w hucie. Mówił chłodno i rzeczowo. Podczas tego pierwszego "merytorycznego” spotkania ani razu nie spojrzał mi w oczy. Mijały miesiące. Inżynier coraz bardziej oswajał się ze swoją nową rolą. Po roku zaczęliśmy rozmawiać o swoich rodzinnych sprawach. Nigdy nie dałem mu za informacje żadnych pieniędzy. Pamiętałem za to o prezentach na każde jego urodziny i imieniny. Najczęściej były to jakieś drobne, ale cenne rzeczy z Peweksu. Chyba po pięciu latach współpracy ośmieliłem się po raz pierwszy od pamiętnej rozmowy werbunkowej wymienić imię jego syna. Dałem mu mały zgrabny radiomagnetofon Sony, mówiąc: "Ten drobiazg jest dla Rafała, ale musisz powiedzieć, że to od ciebie”.

Oko w oko

Jesienią 1989 r. wyrejestrowałem go razem z szóstką innych agentów. Wiedziałem, że nie mam szans przejść przez sito planowanej na wiosnę weryfikacji, więc w grudniu złożyłem wypowiedzenie. W tym czasie dwóch moich dobrych znajomych, jak ja byłych oficerów SB, sąsiadów z osiedla, zaczęło rozkręcać własne interesy. Jeden miał firmę transportową Przywieź Odwieź. Zaproponował mi pracę. Odmówiłem, bo musiałbym zrobić prawo jazdy na ciężarówki, a kursy były kilkudniowe, ja tymczasem chciałem wreszcie pożyć z rodziną. Tym bardziej że właśnie zostałem dziadkiem, a syn z żoną i dzieckiem mieszkali u nas.

Zaczepiłem się u drugiego kumpla w firmie ochroniarskiej. Na początku jako zwykły cieć pilnowałem wejścia do dużej spółki zagranicznej. Kiedy w firmie uruchomiono usługi detektywistyczne, zacząłem tworzyć ten dział od początku. Dziś jestem jego szefem i kieruję pracą kilkuosobowej grupy.

Przez pierwsze kilka lat po rozwiązaniu SB regularnie raz do roku w przeddzień wigilii Bożego Narodzenia spotykaliśmy się w kilkunastu chłopa z naszego wydziału. Wynajmowaliśmy kąt w restauracji na Mokotowie. Po gorzałce rozwiązywały się języki. Dlatego obok wspominek, pełnych tęsknoty do dawnych czasów, krytykowaliśmy "solidarnościowe” porządki. Jednak co roku nas ubywało i wreszcie, bodajże w 1994, kiedy myśleliśmy, że nasi nie oddadzą władzy na długo (SdRP wygrał wybory w 1993 r. i stworzył koalicję z PSL), spotkaliśmy się po raz ostatni.

Brak kontaktu z byłymi kolegami zaczął zacierać w pamięci ślady dawnych zdarzeń i osób. Zbladły też portrety moich dawnych agentów. Ale nie inżyniera z huty. To naprawdę niezwykłe, lecz dokładnie dwa lata temu - jesienią - zobaczyłem go na piłkarskim meczu Polonii. Poznał mnie, kiedy staliśmy w kolejce w klubowym bufecie. Udaliśmy, że się nie znamy.

I. W 1977 roku - kiedy nasz bohater zaczynał karierę - SB miała pod bronią ponad 23 tysiące agentów. Liczba tajnych współpracowników zaczęła się zwiększać pod koniec lat 70., a gwałtownie wzrosła po wprowadzeniu stanu wojennego. W 1986 r. wynosiła blisko 85 tys., a w 1988 r. zbliżyła się do setki

II. Weryfikacji, którą przeprowadzono wiosną 1990 r., poddało się nieco ponad 14 tys. funkcjonariuszy SB. Pozytywnie zaopiniowano blisko 10,5 tys., resztę - ok. 3,5 tys. - zweryfikowano negatywnie. Spowodowane było to tym, że esbecy pionu "B” (tajna obserwacja), "T” (technika operacyjna, np. zakładanie podsłuchów) i "W” (tajnej kontroli korespondencji) byli zatrudniani w UOP bez sprawdzania, chociaż wielu z nich czynnie zwalczało opozycję

III. Największa jednorazowa operacja z udziałem tajnych współpracowników miała miejsce podczas pielgrzymki Jana Pawła II w Krakowie w czerwcu 1979 r. Na czas tej wizyty SB powierzyła tajne zadania 480 agentom

IV. SB w 1989 r. liczyła prawie 25 tys. ludzi. Po kilku miesiącach liczba ta stopniała do 7 tysięcy. Dlaczego? Kilku tysiącom agentów generał Czesław Kiszczak "zaproponował” wymianę legitymacji na milicyjne, zaś olbrzymią część pozostałych rozparcelował w wywiadzie, kontrwywiadzie, zdejmując z nich odium funkcjonariuszy SB