Inteligencki salon walczył z prawicą, ale nie pozwolił sobie na lewicowość

Dla jednych lęk inteligenckiego salonu przed antysemityzmem, zbyt potężnym Kościołem, dzikim kapitalizmem czy autorytarną władzą już wystarczy na definicję lewicowej hegemonii. Jednak dla Kingi Dunin, która sama przeszła ewolucję od poczciwej inteligenckiej "nieprawicowości", której nabawiła się w Marcu 1968, do świadomej, wyartykułowanej teoretycznie i dość radykalnej lewicowości, "nieprawicowość" polskiej inteligencji nie oznacza jeszcze hegemonii lewicy, choćby i na inteligenckich salonach. Przeciwnie, jej zdaniem skupienie się przez inteligencki salon na zwalczaniu polskiej prawicy przy jednoczesnym zadekretowanym przez tych samych ludzi "zakazie lewicowości" jako postawy niepraktycznej politycznie w Polsce po komunizmie, sprawiło, że ostatecznie to prawica - atakowana i zmuszana tym samym do artykulacji - powstała i zdominowała polską przestrzeń publiczną. A silna lewica wciąż się jeszcze się w Polsce nie narodziła.

Reklama

p

Cezary Michalski: Kiedy Kinga Dunin stała się świadomym człowiekiem lewicy?
Kinga Dunin*: Bardzo późno. Przez wiele lat byłam tylko "nieprawicowcem". A o tej mojej nieprawicowości, bo podkreślam, że bardzo długo nie była to lewicowość, zadecydował Marzec'68, który oglądałam jako 14-latka. Wtedy dotarło do mnie, czym jest nacjonalizm. I ten pierwszy odruch to był odruch przeciwko polskiemu nacjonalizmowi.

Reklama

Tylko że dla wielu ludzi Marzec '68 to jednak nie był klasyczny polski nacjonalizm. Marzec zrobiła PZPR, a PZPR tu jednak w wolnych wyborach nigdy władzy nie dostało. A to samo ORMO czy ZOMO, które w Marcu biło studentów, dwa lata wcześniej rozpędzało Polaków katolików próbujących obchodzić tysiąclecie chrztu Polski. To może zbyt łatwy sposób oczyszczania się ze wszystkiego, co się w Marcu'68 w Polsce wydarzyło, ale jednak jest to jakaś okoliczność, która czyni sprawę walki z polskim nacjonalizmem w PRL trochę bardziej skomplikowaną.
Pomimo że moi rodzice byli bezpartyjni i po KUL-u, nie nastawiali mnie przeciwko PRL. Przecież nikt nie chciał własnemu dziecku zrobić krzywdy. Zatem wchodziłam w system szkolny bardzo konformistycznie, pewne rzeczy przez rodziców w ogóle nie były komentowane. Żyłam w PRL, czyli w Polsce, która była moim krajem. I gdy miałam 14 lat, to wyrzucono z niego moich kolegów z klasy. Okazało się, że to jacyś obcy. Może był to "protolewicowy" odruch stawania po stronie słabszego? A ponieważ miałam już wtedy w głowie zbitkę: prawica równa się nacjonalizm, poczułam, że jest ona moim wrogiem.

A kiedy ta "nieprawicowość" zmieniła się w lewicowość?
Jest z tym związana pewna anegdota pokazująca, że tak naprawdę to etykieta może tworzyć człowieka. Nie jest tak, że masz poglądy, a potem szukasz dla nich nazwy. Jest odwrotnie. Znajdujesz nazwę, a potem... Gdy wyszłam z internowania, to przyjechała do mnie jakaś telewizja zachodnia, żeby zrobić wywiad. I zadali pytanie, na jaką partię bym głosowała, gdyby była wolna Polska. Odpowiedziałam: "Na socjaldemokrację".

Wielu starych i młodych inteligentów żyło wtedy w micie PPS, co bardziej naiwni dopytywali nawet Michnika czy Kuronia: dlaczego nie zakładacie PPS?
Ale ja nie powiedziałam, że będę głosowała na socjalistów. Powiedziałam, że będę głosowała na socjaldemokrację. Zupełnie odruchowo wymieniłam nazwę znaną mi z Zachodu, a nie z Polski. To znaczy, dla mnie był to wybór zachodniej demokracji, a w tej zachodniej demokracji - wariantu socjaldemokratycznego.

Reklama

Tylko że co to właściwie znaczyło w latach 80., kiedy i tak nie można było tego praktykować? Bardzo wielu inteligentom wydawało się wtedy, że mogą być socjaldemokratami - poza paroma krakusami, którzy przeczytali Hayeka i zaczęło im się wydawać, że są liberalnymi konserwatystami...
Powiedzmy, że do '89 roku wydawało mi się, że jestem socjaldemokratką, bez żadnych specjalnych konsekwencji. Miałam masę problemów życiowych i myślałam, że coś takiego jak 1989 rok nigdy się nie wydarzy. Ale wydarzył się jednak i dla mnie oznaczał zwolnienie z obowiązku pozostawania w klinczu totalitaryzm - antytotalitaryzm, my - oni. Pierwszym moim odruchem była radość, że będzie tu nareszcie ciekawie dla socjologa, zacznie się prawdziwe życie społeczne, prawdziwe życie polityczne, nareszcie nie będziemy w kółko powtarzać, że demokracja jest lepsza od totalitaryzmu i że komunizm jest zbrodniczy. Zrozumiałam, że jestem już tym podziałem śmiertelnie znudzona. Zaczyna się nowe życie, które trzeba poznać, zrozumieć. Udało się nam z grupą socjologów załatwić jakieś pieniądze i zrobiliśmy szybko, już w 1990 roku, poważne badania polskiego dyskursu publicznego. Zostało to opublikowane w książce pod redakcją moją, Marka Czyżewskiego i Andrzeja Piotrowskiego "Cudze problemy. O ważności tego, co nieważne". Wszyscy cieszyli się wolnością, a my natychmiast zaczęliśmy ją badać.

Co to były za "nieważne" problemy?
Wyszły nam rzeczy dosyć oczywiste, to znaczy, że ta nowo zrodzona rzeczywistość symboliczna ma swoje granice, że pełne uniwersum tożsamości społecznych, języków, interesów jest po prostu niemożliwe. Zawsze są jacyś obcy, mechanizmy wypychania pewnych problemów i grup już się pojawiały, nie ma pełnej otwartości. I wyszła nam ta najważniejsza alternatywa, jaką po roku 1989 zaoferowano Polakom: Bóg albo rynek. To znaczy, że jedyny dostępny wybór to albo tradycyjne wartości, albo czysty rynek jako odpowiedź na wszystko.

To was później polska rzeczywistość musiała zaskoczyć.
Dlaczego?

Bo nie przewidzieliście pojawienia się polskich neokonserwatystów, którzy dzisiaj tworzą język zarówno dla PO, jak i dla PiS. Udających, że nie ma wyboru, że można mieć i Boga, i rynek. No i w Polsce, kraju tradycyjnie bezrefleksyjnym, można jeszcze łatwiej udawać, że nie ma tu żadnej sprzeczności. Bo można sobie tak Boga wychować, żeby rynek pobłogosławił, i tak wychować oligarchów, żeby finansowali Kościół i tylko sobie samym kupowali prawo do grzechu. A w dodatku tę głęboką teorię wyprodukowano w samym centrum naszej cywilizacji, czyli w USA. Więc w Polsce miała ona dodatkowo sankcję "zachodniej nowoczesności".
Jednak będę się upierała, że w 1990 roku nazwanie tych dwóch opcji było całkiem przytomne z naszej strony. Tym bardziej że sama nie jestem neokonserwatystką. I to opisanie alternatywy "rynek albo Bóg" jeszcze bardziej pomogło mi zrozumieć moją lewicowość. Zrozumiałam, że mnie samej żadna z tych dwóch opcji nie interesuje. Nie chciałam ani Boga, ani nieokiełznanego rynku.

Jak z twojego punktu widzenia wyglądał inteligencki mainstream i jego ewolucja: Leszek Balcerowicz, Leszek Kołakowski, Adam Michnik, Jacek Kuroń, Karol Modzelewski, Jerzy Jedlicki... Po roku 1989 jedni okazali się lewicowcami, inni nie, ale dla pierwszych prawicowych kontestatorów to wszystko byli ludzie liberalnej lewicy, którzy nad tym biednym Kisielem czy Wierzbickim jakąś straszliwą hegemoniczną władzę sprawowali.
Ja się temu wszystkiemu przyglądałam trochę z dystansu, nie wszystkich tych słynnych ludzi znałam. Ale wydawało mi się, że oni też są raczej "nieprawicą" niż lewicą.

Ale uważając się w latach 70. czy 80. za lewicowców, nie popełniali żadnego strasznego nadużycia. W takim jądrze środowisk inteligenckich też nie do końca kochało się Boga, nawet jeżeli się Go używało politycznie. I nie do końca kochało się rynek. Balcerowicz pisał wtedy programy dla samorządów robotniczych, które powinny zarządzać fabrykami. Taki był dominujący klimat.
To prawda. Szczególnie po roku '80, kiedy wszyscy zakochali się w "Solidarności". Ja nie kochałam aż tak bardzo "Solidarności" i tego bratania się z ludem, ale chyba dopiero później do mnie dotarło, że to było wielkie oszustwo wobec robotników, którzy musieli zapłacić za transformację. O tej cenie się nie mówiło, udawało się, że tej ceny nie będzie. To był temat unieważniony, bo pomyślenie o tym mogłoby nas podzielić i jeszcze w dodatku skonfliktować z tą siłą, która miała ewentualnie nas wyemancypować z komunizmu... Z robotnikami.

Czy wojna na górze była dla ciebie wojną lewicy z prawicą? Po której stronie się lokowałaś jako socjaldemokratka?
Nie mam sympatii do żadnej ze stron tamtego konfliktu. Głosowałam od początku na Unię Pracy, na różne jej warianty, dopóki nie przestałam móc na nią głosować. Czasami mogłam zagłosować na Zielonych. Na nic innego nigdy nie głosowałam. Dlatego też od razu wiedziałam, że jestem na marginesie...

Nawet jeśli ROAD-owcy, którzy potem współtworzyli Unię Demokratyczną, uważali się za jedyną lewicę, jaka jest w ogóle możliwa w Polsce po komunizmie?
Tak jak ja od Marca '68 do 1989 roku byłam raczej taką poczciwą, antynacjonalistyczną i trochę antyklerykalną "nieprawicą", tak samo oni "nieprawicą" pozostali po roku 1989, w czasie wojny na górze i właściwie do dzisiaj. Dla mnie to była nieprawica bojąca się powiedzieć, że ma jakąś silniejszą lewicową tożsamość, która zmusza ją do przeciwstawienia się w paru konkretnych sprawach czy to Kościołowi, czy tzw. narodowi, czy tym bardziej wolnemu rynkowi.

Czyli przekonanie prawicowych kontestatorów, że ich tu od wieków jakaś hegemonia lewicowych salonów dławiła, jest z tego punktu widzenia fałszywe? I to nie lewica była stroną sporów z prawicą, ale zaledwie "nieprawica"?
Do tego, kto i czy w ogóle uciska w Polsce prawicę, jeszcze bym chciała wrócić później, ale w wojnie na górze rzeczywiście po żadnej stronie lewica nie występowała. I tak już zostało. Dla mnie np. problemem była decyzja u zarania wolności o startowaniu "jednolitofrontowym", tzn. w ramach komitetów obywatelskich. Byłam przeciwna temu, mnie się śpieszyło do demokracji, uważałam, że już trzeba się dzielić, niech już powstają środowiska, partie, języki...

Jak Jarosławowi Kaczyńskiemu, Ryszardowi Bugajowi, a nawet wczesnemu KLD...
Kłóciłam się o to z Jackiem Kuroniem, który tłumaczył mi, że strategicznie tak trzeba, bo inaczej przegramy. Wierzyłam, że byśmy nie przegrali... Może byłam naiwna, może oni mieli rację, nie upieram się, ale odruchowo byłam przeciwko komitetom. Nawet nie myślałam o zyskach, jakie z tego może mieć lewica. Naprawdę lubiłam pluralizm i już chciałam, żeby było różnie, żeby się działo, żebyśmy się podzielili, żebyśmy się pokłócili, żeby ta sfera wolności się rozszerzała.

A ja się ciągle zastanawiam, jak by opisać ten mainstream, który rozmaici jego kontestatorzy z nadmierną łatwością nazywali "lewicowym"...
Wszystkiego najlepszego. Myślę, że to był konsensus modernizacyjny, czyli rzeczywiście antytradycjonalistyczny w jakimś zakresie, marzący o unowocześnieniu tego społeczeństwa, ale bez prawdziwego unowocześnienia...

To znaczy?
Bez prawdziwego otwarcia na świat, na różnorodność. Chodziło tylko o to, by wprowadzić wolny rynek i zaspokoić pewne tradycjonalne tęsknoty tego społeczeństwa - żeby siedziało cicho i pozwoliło ten rynek budować...

A jak sądzisz - na czym mogła polegać różnica tożsamości, kiedy jeszcze przed powstaniem KOR w różnych warszawskich mieszkaniach bądź w celi klasztornej słynnego ojca Jacka Salija dochodziło do głośnego spotkania pomiędzy lewicą laicką a środowiskami katolickimi? Na czym by ta tożsamość lewicy laickiej wówczas polegała - zanim się połączyli w jedno i stworzyli swoje własne pokolenie JP2? Przynajmniej do czasów wojny na górze...
Sama nie wiem. Gdy przeczytałam w latach 70. "Kościół, lewicę, dialog" Michnika - bo do tego w końcu pijesz - to była to dla mnie książka oczywista, wtedy nie byłam wrogiem Kościoła. Dla mnie Kościół był... czymś, co jest i może być raczej pożyteczne niż groźne. Takie ogólne "Kochajmy się!" także mi się wówczas podobało. Lewica to też brzmiało nieźle i nie kojarzyło mi się z PRL, czyli po prostu autorytarnym i opresyjnym państwem, tylko z czymś lepszym od prawicy. Nie miałam żadnego powodu, by przeżywać tę książkę inaczej niż jako ogólnie słuszną. Potem uznałam ją za rodzaj majstersztyku, jeżeli chodzi o kicz polityczny, za coś, co trafia jak oleodruk w popularne gusty...

I jednak dokonuje mobilizacji różnych sił, które mogły być wobec siebie nieufne. A samego autora czyni kluczową postacią tej mobilizacji. Ale czy to wtedy nikogo nie denerwowało, że tam się pisze w jednym rozdziale, że francuskie laickie państwo jest dobre, a w drugim, że polski Kościół jest przyjacielem wolności? Przecież Kościół, a już szczególnie polski, za laickim państwem w stylu francuskim nie przepadał... Kiedy to wszystko ścisnąć, czujemy, że mogą być z tego spotkania kłopoty...
Byłam wtedy jeszcze typowym polskim inteligentem, czyli kimś, kto widzi wszystko oddzielnie - tylko że inteligencji polskiej to zostało do dzisiaj. I to, że jedno z drugim jest wymieszane, wcale nie powodowało u mnie wtedy dysonansu poznawczego. Ale akurat w tym znaczeniu polska inteligencja nawet po roku 1989 pozostała potencjalnie lewicowa. Chciała wolnego rynku, a jednocześnie, żeby nie było bezrobocia, żeby było świetne szkolnictwo publiczne, żeby były niskie podatki i wspaniała służba zdrowia, i żeby zająć się bezdomnymi, i żebyśmy się wszyscy kochali i szanowali, byli otwarci, laiccy, a zarazem katoliccy i miłujący papieża. Taki konglomerat, z którego można wyabstrahować również treści świetnie nadające się do zbudowania lewicy. I myślę, że pytanie kluczowe dla nas brzmi: dlaczego z tego konglomeratu odruchów inteligenckich wykrystalizowała się prawica z wyraźnym światopoglądem, definiująca się jako prawica, podczas gdy tak naprawdę nigdy nie wykrystalizowała się lewica. A przecież do dzisiaj istnieje materiał, z którego można by lewicę budować. Zresztą świetnie wie to także Tusk. PO w kampanii zaczęła składać obietnice socjalne i nie poruszała kwestii kulturowych. Dzięki temu inteligencja głosowała na jakieś swoje przedziwne wyobrażenia, niemające nic wspólnego z programem tej partii. Na PO wyprojektowano ogólną wizję państwa nowoczesnego, tolerancyjnego, dbającego również w warstwie materialnej o swoich obywateli, państwa, które rozstanie się z Kościołem. Bo nie ma żadnego lewicowego symbolu, na który można by to pragnienie wyprojektować.

Czy jednak nie jest tak, że najpierw wojna na górze, a później rządy Kaczyńskich pokazały przynajmniej tej "nieprawicowej" inteligencji realne napięcia społeczne, różnice interesów? I zmusiły do jakiegoś przemyślenia własnych nostalgii i projekcji, w wyniku czego jedni zauważyli, że nie są lewicowcami, tylko konserwatywnymi elitarystami lub liberałami broniącymi własnych interesów środowiskowych, a inni rzeczywiście lewicowcami się stali.
Myślę, że inteligencja bardzo słabo zrozumiała lekcję PiS, że tutaj znowu odezwały się takie tradycyjne odruchy "nieprawicowe", przede wszystkim antynacjonalistyczne, antyendeckie...

Przecież gdy do ich okienek zastukał prawdziwy lud i prawdziwi przyjaciele ludu, to już nie można było się tak łatwo nurzać w tej ogólnej "wrażliwości społecznej". Trzeba było wybrać. I wybierano.
To jest zdecydowane przecenianie potencjału inteligenckiej refleksyjności... Zamiast stać się pretekstem do refleksji, PiS stał się tutaj symbolem tego czegoś, co może ja przeżyłam w Marcu '68. Skupił symboliczną nienawiść na bardzo łatwym i prostym wrogu. A im bardziej można było utożsamić PiS z Giertychem, a Giertycha z jeszcze gorszymi wypowiedziami czy ekscesami Młodzieży Wszechpolskiej, im bardziej dało się to przedstawić jako ruch protofaszystowski, tym bardziej "nieprawicowy" inteligent czuł się w tej opozycji lepiej, szlachetniej, tym bardziej mógł dalej kompletnie nic nie zrozumieć z tego, co się stało.

Ale było parę miejsc, gdzie próbowano mówić, że Kaczyńscy są skuteczni, bo wyrażają realne interesy wcześniej tutaj stłumione, wyrzucone na margines. Jednym z takich miejsc była "Krytyka Polityczna" zachowująca się dość nietypowo jak na "nieprawicową inteligencję". My też to trochę mówiliśmy, ściągając Osta do "Europy" czy wypytując Bugaja i Millera, czy Kaczyńscy to lewica, czy populiści.
Mimo to ze wszystkiego pozostał jedynie taki cudownie staroświecki inteligencki odruch nienawiści do endeckiej prawicy. Dla mnie uczestniczenie w rozmowach z inteligentami przez te ostatnie dwa lata było raczej smutnym doświadczeniem. To były takie jazdy na Kaczyńskich, ale w sensie estetyczno-moralistycznym, z rozumieniem ideologii na poziomie II RP. Że to po prostu takie potwory narodowokatolickie... I to pokazuje, jak bardzo anachroniczny jest ten lewicowy odruch polskiej inteligencji. Bo za tym krył się kompletny brak refleksji i jednocześnie przetwarzanie PiS w symbol wszelkiego zła. Tak jakby w ten sposób można było eksternalizować całe zło systemu, przenieść je na jedną formację, wyegzorcyzmować. I świat znów będzie piękny. "Znów będzie normalnie". Co oczywiście zwalnia nas z jakiejkolwiek krytycznej analizy tejże normalności. To zresztą było widać w czasie tych wyborów. Pospolite ruszenie wynikające z tego, że udało się znowu, tak jak za komuny, podzielić scenę polityczną na czarne i białe, na dobro i zło. I nie ma już miejsca na żadne półcienie, a co za tym idzie - na żadną refleksję... Tak to widzę z grubsza. Może się mylę.

Bardzo smutne. Kiedyś sformułowałaś definicję tego ideowego mainstreamu, który z zewnątrz, z prawicy, nazywano lewicowym albo liberalno-lewicowym. To miało imię "księcia Dydo". Co to za formacja? Z czego się składa instytucjonalnie i ideowo?
Z Kościoła i rynku. Najprościej. Nawet jeśli część tych ludzi uważa się za liberałów postępowych, to są liberałami konserwatywnymi, o zabarwieniu populistycznym, ale to jest ten drugi, liberalny rodzaj populizmu, oparty na głębokiej wierze w możliwość daleko idącego wykluczenia polityczności, uniknięcia konfliktu politycznego, bo przecież "wszyscy chcą dobrze".

Niektórzy z nas czytali Księcia Dydo jako quasi-Adama Michnika albo quasi-"Gazetę Wyborczą"...
To jest szersza kategoria.

Na pewno, ale jako jeden z ośrodków Księcia Dydo ci ludzie mają prawo uważać się za postępowców, może nawet ostrożnych lewicowców. To oni podejmowali temat stosunków polsko-żydowskich, to oni eksperymentowali z tematami feministycznymi, także was wpuszczając na swoje łamy...
Nie przeczę, ale w ramach rozszerzania tego, co ja wtedy nazwałam fałszywym uniwersum - tzn. dopuszczania pewnych dyskusji, ale przy założeniu, że wiadomo, gdzie jest centrum, a kto w tych dyskusjach jest jedynie tym radykalnym exemplum skazanym na marginalność. To było otwarcie, ale bez podjęcia radykalnej decyzji zmiany paradygmatu myślenia. Nie miałam poczucia poważnego wsparcia dla feminizmu czy też ruchów emancypacyjnych, raczej dla pewnej idei liberalnego dopuszczenia pewnych grup, żeby też zabrały głos, ale wiadomo, że ten głos nie będzie decydujący przy "poważnych" politycznych rozstrzygnięciach.

Nawet dyskusja o Jedwabnem nie wydaje ci się wystarczająca? Za płytko poszło?
To wszystko jest płytkie, dlatego że tak naprawdę decyzje modernizacyjne na poziomie kulturowym na Zachodzie pociągały za sobą konkretne działania społeczne zaczynające się od przedszkola, szkoły, mediów publicznych, akcji propagandowych, interwencji prawnych. Mentalność społeczna nie zmienia się od gadania w gazecie.

Ale taki ambitny konstruktywizm społeczny może budzić nieufność w kraju, który przeżył pół wieku realnego socjalizmu, czyli innego agresywnego konstruktywizmu społecznego...
Tylko że taki konstruktywizm występuje na całym świecie. A tutaj nikt się o nim nie odważy nawet pomyśleć. Ceną za to było PiS i LPR... Jeżeli nic się nie zrobiło, to mamy to, co mamy. Nie ma czegoś takiego jak brak inżynierii społecznej. Społeczeństwa współczesne są społeczeństwami zorganizowanymi politycznie, gdzie zawsze jakąś wolę polityczną komuś się narzuca. Pozostaje pytanie o realne odruchy i odczucia tego społeczeństwa. Ono się zmodernizowało samo przez się, przez rynek, wzory konsumpcyjne, wyjeżdżając do pracy na Zachód...

Dlatego my - powiedzmy, prawica promodernizacyjna, a nie tradycjonalistyczna i czysto reaktywna - myśleliśmy sobie, że okcydentalizacja będzie postępowała. Niech instytucje i język idą w ślad za tym, a nie wyprzedzają, nie narzucają tonu, bo tu jest taki potencjał lęków antymodernizacyjnych, że konflikt społeczny może cały ten proces zatrzymać.
Ale w tej chwili te instytucje pozostają w tyle za świadomością społeczną i ją konserwują, spowalniają zamiast przyspieszać czy nawet jej towarzyszyć. Poza tym to one dostarczają języka do określania swojej tożsamości, więc ludzie, którzy w pewnych odruchach są bardzo już światowi, gdy przychodzi do wypowiedzenia się, mają do dyspozycji bardzo ograniczony zasób możliwych symboli. Kościół, rynek, postkomunizm... I właśnie dlatego z tej magmy inteligenckiej wykrystalizowały się ruchy prawicowe, bo miały języki. Te dwa - Kościół, wolny rynek - plus język antykomunizmu blokujący możliwość wyskoczenia w lewo. I teraz pytanie, czy istnieje analogiczny punkt krystalizacji dla myśli lewicowej? Obserwując np. w "Krytyce Politycznej" ludzi z młodszego pokolenia, myślę sobie, że podobnie jak ja wyskoczyłam do lewicowości przez Zachód, przez tę moją "socjaldemokrację", tak samo dla nich punktem odniesienia stają się teorie filozoficzne, socjologiczne, politologiczne zachodnie, europejskie, światowe, najnowsze. Na szczęście tym razem nie jako mętne przeczucie, tylko poważna praca intelektualna. Ten zestaw idei prawicowych - Kościół, rynek, antykomunizm - przestaje być dla tych młodych ludzi jedynym polem wyboru.

Ale jeśli nie będzie wysiłku przedefiniowania, przetłumaczenia, dostosowania tych zachodnich języków lewicowych czy teoretycznych, do tutejszej sytuacji, to będziemy mieli powtórkę syndromu życia gdzie indziej... Nie wychowacie żadnej lewicy politycznej.
To jest życie, które tutaj wróci. Jeśli np. "Krytyka Polityczna" potrafiła zobaczyć PiS inaczej niż tylko jako demona, który wziął się znikąd i można go bez trudu wyegzorcyzmować, to dlatego, że nauczyliśmy się nowego patrzenia na populizm, nowej teorii populizmu, którą wypracowała zachodnia politologia, socjologia czy filozofia polityczna. To jest pozytywna strona tego importu. Tutaj ten zachodni dyskurs został przyłożony do sytuacji PiS i świetnie się sprawdzał...

Rzeczywiście tam sprawdzano, skąd się wziął np. elektorat Le Pena, dlaczego całe przedmieścia głosujące wcześniej na komunistów zmieniały sympatie na rzecz Frontu Narodowego. A tutaj to demon wyszedł z bagien i wróci na bagna, jak się go Tuskiem przegna. Tyle że jak się tutaj mówiło o społecznych źródłach populizmu, to nikt nie chciał słuchać. "Nieprawicowy" salon chciał mieć swoją endecję do straszenia dzieci, a sami Kaczyńscy, Rymkiewicz czy Krasnodębski woleli się uważać za zmartwychwstałych szlacheckich republikanów z XVI wieku, a nie za nowoczesnych populistów skutecznie obsługujących antymodernizacyjne lęki mas. To drugie by ich obrażało.
Mniej więcej. Warto więc taki import robić i tłumaczyć go na polski język i polską sytuację. Czy można mieć nadzieję, że doprowadzi to do zmiany, powstania nowoczesnej lewicy? Chciałabym być optymistką. Istnieje jednak jedna bardzo poważna bariera, taka oto, że prawica jest tutaj prowspólnotowa. Mówię o tej prawicy tradycyjnej, stawiającej opór modernizacji. Ona jest wspólnotowa, znajduje oparcie np. w Kościele. Można zobaczyć te tłumy. Po drugiej stronie jest propozycja liberalna, czyli atomizująca, i tych liberalnych tłumów nie zobaczymy. Chyba że, kiedy jedni powiedzą: "Jesteśmy katolickim społeczeństwem, zobaczcie, co się dzieje na Jasnej Górze podczas obchodów, pielgrzymek itd.", to drudzy odpowiedzą: "Idźcie i zobaczcie, co się dzieje w niedzielę w hipermarketach. Nasze tłumy poszły tam i każdy chodzi oddzielnie między półkami...". Język liberalnej modernizacji nie dostarczał nowych atrakcyjnych propozycji unowocześniającemu się społeczeństwu, tylko starał się konformistycznie ułagodzić tę część antymodernizacyjną, produkując pojedynczego człowieka. I teraz dla lewicy zadaniem byłoby stworzenie po drugiej stronie własnych odruchów wspólnotowych. A to jest bardzo trudne, bo jak na razie nie powstała lewica, która potrafi masowo jednoczyć... Zatem znowu jako alternatywę dla liberalnej atomizacji mamy tylko prawicową wizję społeczeństwa, gdzie jest rodzina i jakieś ogólnoludzkie wartości, wobec których generalnie jesteśmy za, tyle że z tej wizji wypłukana zostaje polityczność, każdy ma poradzić sobie na własną rękę, nie ma prawdziwych konfliktów, trzeba tylko dobrze tym zarządzać i wszystko samo się ułoży...

Jest jeszcze inna prawicowa wizja społeczeństwa, taka że za murami domu czy mieszkania jest ziemia niczyja, gdzie się poluje, skąd się przynosi zwierzynę, gdzie się żyje w zupełnym stanie natury i silniejsi zjadają słabszych. Tam można wszystko, żeby tylko łup do domu przynieść...
Tutaj atomizacja w gruncie rzeczy działa na korzyść takiej liberalno-konserwatywnej prawicy, która może to zagospodarowywać w dowolny sposób, ponieważ w zasadzie ci, którzy weszli w ten tłum hipermarketowy, uważają, że cokolwiek postanowi się na górze, oni prywatnie mogą robić sobie, co chcą, nie żyjemy przecież w państwie totalitarnym... Wystarczy uciec z małego miasteczka, już nawet nie do Anglii, ale do Warszawy, i w zasadzie możesz spać, z kim chcesz, myśleć, co chcesz, do kościoła chodzić tylko na Wielkanoc, przyjąć księdza po kolędzie i dać mu odpowiednio dużą kopertę i nikt się nie będzie wtrącał... Tu już nie ma żadnej opresji tradycjonalistycznej, nie ma się czym przejmować. A brak przełożenia swoich "prywatnych" światopoglądów na światopogląd polityczny i ogólny to jest zjawisko absolutnie destrukcyjne dla społeczeństwa. Społeczeństwo, które uznaje, że moje prywatne nie musi się przekładać na żadne publiczne, bo tak jak jest, jest mi w sumie dobrze, przestaje być społeczeństwem. I tak się tu dzieje. Podczas gdy w świecie nieco bardziej uspołecznionym, jeżeli np. nie uważam homoseksualizmu za grzech, to muszę dążyć do tego, żeby uznano ten pogląd za normę. Tutaj prawie nikt nie ma takiej potrzeby. Będę robił swoje, a publicznie niech sobie mówią, co chcą, to nie ma żadnego znaczenia.

Media trochę to utrudniają. Tabloid może w końcu jakiemuś politykowi prawicy coś wyciągnąć...
Ale nie jesteśmy Amerykanami, którzy są naprawdę purytańscy. Tutaj to naprawdę nie działa, żadne tabloidy, żadne Anastazje P. To zaledwie chwila rozrywki, całe to wyciąganie rozwodów, kochanek... Dopóki ABW nie rzuci cię na ziemię i nie wsadzi do więzienia, to również wszystkie plotki o aferach finansowych nie robią na nikim żadnego wrażenia. I właśnie w takiej sytuacji możliwość przełożenia nowego sposobu myślenia prezentowanego przez młodsze pokolenie na zachodnie teorie, a później możliwość powrotu, znalezienie polskiej formy jest jakąś przynajmniej intelektualną propozycją.

A nie boisz się, że zmiana pokoleniowa może grać w różnych kierunkach, bo po pierwsze jest "dydoidalna" wersja pokolenia JP2, pogodzona z rynkiem i tolerująca Kościół. A po drugie jest atrakcyjny dla młodych znudzonych permisywizmem ośrodek rekonkwisty kulturowej pod wezwaniem Benedykta XVI.
Tak, oczywiście, ale oni są niewolnikami starych języków. Nie muszą niczego szukać, bo już mają. Lewica musi znaleźć swój symbol. Nie mówię o rewolucji, rewolucja wcale nie jest tym słowem, na którym lewica mogłaby dzisiaj budować swoją tożsamość, tak jak prawica buduje ją wokół słów Kościół, wolny rynek, antykomunizm. Trzeba znaleźć inne słowo, żeby ruszyć z miejsca. Tu pojawia się jeszcze jedna ciekawa kwestia. Polska inteligencja przez komunizm nie przerobiła lekcji postmodernizmu. Koncentrując się na nieustannym odkrywaniu, że demokracja jest dobra, a komunizm zły, przegapiliśmy to, co się wydarzyło intelektualnie w Europie. Widzę tu ogromną różnicę między młodymi a starszymi. Dla starszych postmodernizm oznacza, że nie ma się poglądów, o nic się nie walczy, wszystko się relatywizuje. Podczas gdy postmodernizm to kres dogmatycznego rozumu, kres, który prowadzi przede wszystkim do zachwiania epistemologią. Już nie ma żadnego sądu, który można by wypowiedzieć z pełnym przekonaniem epistemologicznym.

Ale czy wtedy można jeszcze mówić o modernizacji? Ja przyjechałem z Francji zachwycony pewnym typem postmodernizmu - jako czysto reakcyjnego odpoczynku od modernizacji. Dopiero w Polsce po jakimś czasie zrozumiałem, że tu nie ma od czego odpoczywać. We Francji to był Barthes, a nawet w pewnych swoich odsłonach Foucault zachwycony tym, że można od czasu do czasu odegrać archaiczną rolę grzesznika, a nawet się za karę wybatożyć. Podczas gdy ci straszni nowocześni purytanie anglosascy to tylko wszystko by chcieli uwewnętrznić i wszędzie wejść z regulacjami prawnymi i z kontrolą... Ta francuska postmoderna to był taki fajny odpoczynek od modernizacyjnego przymusu, który tam istniał od jakichś 200 lat, ale w Polsce w ogóle go nie ma.
Ja mówię o zupełnie innym rozumieniu postmodernizmu, które wcale nie oznacza zgody na wszystko, obojętnej wielokulturowości. Nie wyklucza posiadania mocnych, trwałych poglądów, ale będą to już poglądy bez pewności epistemologicznej, że istnieje jakieś kryterium absolutnej rozstrzygalności. Przeciwnie, tylko my jesteśmy gwarancją naszych sądów. W tej polskiej dyskusji o postmodernizmie wyraźnie zderzają się dwa pokolenia. Starsi są fundamentalistami. Nawet jeśli są antyfundamentalistami, to są nimi w fundamentalistyczny sposób, to znaczy wierzą, że istnieje prawda. Młodsi wiedzą, że nie da się ostatecznie uzasadnić stanowisk, jakie zajmują, idei, jakie wyznają. Przypominam, że mówimy tu o epistemologii, czyli jeśli relatywizm, to metodologiczny, a nie etyczny. I to nie jest jakieś tam filozoficzne bajanie, bo na poziomie odruchów daje ogromną różnicę. Anachronizuje starsze pokolenie przez nieumiejętność uzyskania dystansu wobec tego, co mówią, przez to, że nie mają oni świadomości gry, w której uczestniczą. Dla nich nie ma gier. Jeśli przechodzą do polityki, to zaczynają się chamskie bijatyki, kto kogo ze stołka zrzuci, ale oni nie rozumieją gier komunikacyjnych, nie rozumieją społeczeństwa sieciowego, żyją wedle jakichś dawnych hipostaz: inteligencja, nieinteligencja, robotnicy, demokracja, liberalizm... Natomiast młodsze pokolenie żyje ze świadomością, że bierze udział w bardzo skomplikowanej kulturowej grze. To czyni z nich dużo bardziej plastyczny podmiot polityczny i w tym jest nadzieja. Bo myślenie postmodernistyczne jest bardziej autorefleksyjne, a społeczeństwo refleksyjne jest innym społeczeństwem niż społeczeństwo naiwne. My żyjemy wciąż w społeczeństwie w większości złożonym z naiwniaków. Naiwniak to jest ktoś, kto nie umie sam spojrzeć z zewnątrz na swoje gry...

Wróćmy zatem do bezrefleksyjnie rozgrywanej w Polsce gry w prawicę i lewicę, a także w ofiary i hegemonów. Twierdzisz, że nie ma ani nie było tutaj żadnej lewicowej hegemonii. Była tylko "nieprawica", która tak dbała o to, by się w Polsce "po komunizmie" lewicą nie stać, że w końcu szanse lewicy na własny język, teorię, artykulację polityczną w ogóle zniszczyła. To dlaczego tak wielu polskich prawicowców - obojętnie czy będzie to Marek Jurek, czy Rafał Ziemkiewicz - jest przekonanych, że przyszli na świat w kraju lewicowej hegemonii, a w chwilach depresji sądzi nawet, że w kraju lewicowej hegemonii zejdzie także do grobu?
Co do Marka Jurka, to akurat on ma absolutną rację. Jego prawicowość tutaj nie przetrwa. Ale to nie lewicowa hegemonia ją zniszczy, tylko ten walec łagodnej modernizacji opartej na rynku i Bogu, ale już nie Bogu Marka Jurka, lecz takim dopasowanym do rynku. Natomiast co do Rafała Ziemkiewicza to sądzę, że jego gadanie o silnej lewicy bezwzględnie osaczającej zdroworozsądkową, ale słabiutką prawicę, jest tylko grą. On wcale nie czuje się tutaj ofiarą, on i jemu podobni, którzy już się nauczyli żyć z formułą "i rynek, i Bóg, Bóg dopasowany do rynku". Oni w gruncie rzeczy mogą się tutaj czuć triumfatorami. Tyle że na polskiej prawicy, z jej martyrologiczną tradycją, przyznanie się do tego, że się nie jest ofiarą, trochę nie uchodzi. Więc jeszcze trochę udają, jeszcze rytualnie wygadują na tych rzekomo wszechpotężnych lewicowców. Jest to też funkcjonalne. Wymyślona przez nich lewica zajmuje miejsce w zbiorowej wyobraźni, zamula ją, utrudnia powstanie prawdziwej lewicy.

p

*Kinga Dunin, ur. 1954, socjolog, badaczka literatury, publicystka, działaczka feministyczna. Znana przede wszystkim z felietonów publikowanych w "Wysokich Obcasach", dodatku do "Gazety Wyborczej". Jest jedną z najważniejszych postaci środowiska skupionego wokół lewicowego pisma "Krytyka Polityczna", a także członkiem partii Zieloni 2004. Ostatnio opublikowała książkę "Czytając Polskę. Literatura polska po 1989 roku wobec dylematów nowoczesności"(2004). W "Europie" nr z 15 września br. opublikowaliśmy jej tekst "Utracona cześć braci K.".