p

Guy Sorman*

Przedmieścia buntują się przeciw dyskryminacji

Paryskie przedmieścia znowu stanęły w ogniu. Parę razy w roku na ekranach telewizorów rozgrywa się ten sam scenariusz: podmiejscy chuligani, w większości nastolatki pochodzenia arabskiego lub afrykańskiego, palą setki samochodów, dewastują siedziby firm, które odważyły się zainstalować w pobliżu osiedli (zwanych "cités"), i odpierają ataki policji. Francuzi mieszkający poza cités oglądają te zamieszki tak, jakby odbywały się na Księżycu. Potem występuje prezydent i obiecuje, że twardo rozprawi się z chuliganami oraz zwiększy środki na poprawę jakości podmiejskiego życia. W kolejnym odcinku tego wyreżyserowanego spektaklu partyjni liderzy oskarżają się nawzajem w parlamencie o niedostateczną pomoc finansową dla tej żyjącej w nędzy młodzieży - albo o nadmierną pobłażliwość dla niej. Dziennikarze i intelektualiści wygłaszają komentarze w wieczornych programach publicystycznych. A potem przerwa do następnych zamieszek. Powtarzalność tego scenariusza wskazuje, że przyczyny przemocy na przedmieściach tkwią w społeczeństwie francuskim. Nie chodzi o to, by usprawiedliwiać chuliganów, czyniąc z nich ofiary systemu, lecz by pokazać, że ich zachowanie wynika z panujących w społeczeństwie francuskim stosunków, które można porównać do apartheidu. Zestawienie z dawną RPA może szokować, ale pod względem społecznym przedmieścia bardziej przypominają Soweto niż Paryż. W naszym społeczeństwie panuje dyskryminacja, a linia podziału przebiega między "swoimi" i "obcymi". Swoi to Francuzi, których rodziny mieszkają we Francji od wielu pokoleń. Są nieźle wykształceni i względnie zamożni. Obcy pochodzą z Afryki - w pierwszym, drugim albo trzecim pokoleniu - są słabo wykształceni, bezrobotni i nie należą do głównego nurtu kulturowego i religijnego. Zgodnie z francuską ideologią republikańską wszyscy są Francuzami i przysługują im takie same prawa jak swoim. Rzeczywistość odbiega jednak od ideału. Nasza polityka gospodarcza doprowadziła do powstania silnego sektora publicznego i rynku pracy strzeżonego wysokim murem restrykcyjnych przepisów. Człowiek wykształcony zdaje egzamin do służby cywilnej i do końca życia ma zapewnioną dobrze płatną pracę. A jeśli ktoś ma odpowiednie koneksje i talent, to sektor prywatny traktuje go podobnie jak publiczny urzędnika. Zwolnienie pracownika jest prawie niemożliwe. Obcy bez odpowiednich koneksji i wykształcenia nigdy nie staną się swoi: sieć przepisów działa na ich niekorzyść. Większość swoich nie chce elastycznego rynku pracy, widząc w nim metodę wykorzystywania pracowników w brutalnym stylu amerykańskim. Nawet prezydent Sarkozy musi być bardzo ostrożny, ponieważ konserwatywna większość, która na niego głosowała, należy do obozu swoich. Dyskryminacyjna jest również francuska polityka mieszkaniowa. Z ideologicznych przyczyn sięgających lat 40., kiedy gaulliści i komuniści byli sojusznikami, francuskie rządy preferowały wynajmowanie mieszkań przez obywateli, a nie posiadanie ich na własność. Państwo przyznaje najbiedniejszym zasiłki mieszkaniowe, które pozwalają wynajmować - ale nie kupić - własne lokum. Tanie subsydiowane osiedla z reguły powstają na przedmieściach. Skutkiem ubocznym tej polityki są etniczne getta. Biedne rodziny imigranckie automatycznie ciążą ku przedmieściom. Koncentracja etniczna w połączeniu z brakiem miejsc pracy prowadzi do powstania lokalnej subkultury, która nie jest ani francuska, ani afrykańska, tylko sytuuje się gdzieś pośrodku. Artystycznym wyrazem tej subkultury jest muzyka rap. Wielu swoich lubi tę egzotykę otrzymywaną w ugrzecznionej wersji na płytach kompaktowych i w programach telewizyjnych. Aby uciec od biedy i przemocy getta, trzeba je opuścić, co częściej udaje się dziewczętom niż chłopcom. Obce dziewczyny z reguły dobrze się uczą i wykazują większą wolę ucieczki od patriarchalnej tyranii ojców i starszych braci. Edukacja mogłaby być kluczem do wyjścia z getta, ale rzadko nim jest. Do szkół w gettach nie trafiają najlepsi nauczyciele, a poza tym sama treść nauczania ma dyskryminacyjny charakter. Historię kolonizacji przedstawia się tak, jakby był to chwalebny rozdział francuskich dziejów. W Senegalu podczas swojej pierwszej oficjalnej wizyty w Afryce Sarkozy wyraził ubolewanie z powodu przemocy kolonizacji, ale upierał się przy dobrych intencjach francuskich kolonizatorów, którzy pragnęli nieść kaganek cywilizacji "pozbawionemu poczucia historii Afrykańczykowi".

Reklama

Wizja ta, znajdująca odbicie w podręcznikach szkolnych i ogólnej postawie swoich, podsyca nienawiść obcych, których wspomnienia rodzinne dalece od niej odbiegają. Francuzi generalnie nie zdają sobie sprawy, w jak dużym stopniu ich kultura odrzuca różnorodność. Tak zwana ideologia republikańska wymaga od obcych dostosowania. Sarkozy po raz pierwszy w dziejach naszego życia politycznego miał odwagę mianować Arabki ministrami czy sekretarzami stanu. Rachida Dati, nowy minister sprawiedliwości, ma służyć jako wzorzec do naśladowania dla wszystkich francuskich Arabów. Ale Dati jest "zasymilowana", nie chodzi do meczetu i nosi haute couture, a nie islamską chustę. Zarówno socjaliści, jak i konserwatyści nie chcą przyznać, że ich polityka "dobrej woli" - zwiększanie zasiłków i dotacji - przyczynia się do pogłębiania apartheidu. Powinni zadać sobie pytanie, dlaczego po 30 latach interwencjonizmu państwowego przedmieścia coraz bardziej oddalają się od rzeczywistości zadowolonych z życia swoich. Zmiana polityki wymagałaby przemyślenia francuskich imponderabiliów. Otwarcie rynku pracy dla obcych oznaczałoby radykalną przebudowę państwa opiekuńczego w jego obecnym kształcie. Likwidacja gett wymagałaby przejścia od wynajmowania do posiadania mieszkań. Mniej dyskryminacyjny program szkolny wymagałby rewizji naszej historii. Dokonaliśmy tego w odniesieniu do reżimu Vichy, ale nie dekolonizacji. Swoi będą w końcu musieli przyznać, że Francja jest zróżnicowana społecznie. Takie gigantyczne przedsięwzięcie musiałoby się opierać na politycznym porozumieniu między prawicą i lewicą. Wymagałoby cierpliwości i wytrwałości, ale tylko w taki sposób można przywrócić spokój na francuskich przedmieściach. I sprawić, że mniej młodych Francuzów wstępowałoby do radykalnych komórek islamistycznych, które dzisiaj nie są całkiem uśpione. Kto się sprzeciwi tej ideologicznej rewolucji? Najgłębiej okopani swoi z sektora publicznego będą bronili własnych interesów w imię tradycji republikańskiej. Przecież uelastycznienie rynku pracy i różnorodność pachną Ameryką. Nie jesteśmy Stanami Zjednoczonymi - tak brzmi ostateczny argument za tym, by nie dostosowywać Francji do realiów współczesnego świata. Sarkozy, pochodzący z rodziny imigranckiej zwolennik wolnego rynku i własności prywatnej, dawał nadzieję na realizację nowej wizji, ale na razie zachowuje się jak zręczny taktyk, który umie zdezorientować wrogów i rozbroić napięcia. Jego ogólna strategia pozostaje niejasna, a fakty kłócą się z deklaracjami. Budżet na 2008 rok nie różni się zbytnio od tegorocznego, przygotowanego jeszcze za Chiraca. Soweto nadal płonie tuż za rogiem.

Guy Sorman

przeł. Tomasz Bieroń

Reklama

p

*Guy Sorman, ur. 1944, pisarz, filozof, publicysta polityczny związany z "Le Figaro Magazine". Jeden z nielicznych wśród francuskiej inteligencji zwolenników wolnorynkowego liberalizmu. Ostatnio w Polsce ukazała się jego książka "Dzieci Rifa'y. Muzułmanie i nowoczesność" (2007). Jest stałym współpracownikiem "Europy" - ostatnio w nr z 29 września br. opublikowaliśmy debatę z jego udziałem "Czy Polacy są dobrymi liberałami".