Liberałowie byli słabi, bo prowadzili wojnę na wszystkich możliwych frontach. Dla prawicy byli lewakami, dla lewicy neoliberalnymi hegemonami. Dla nauczycieli i lekarzy byli symbolem cięć w sferze budżetowej. Chłopi i górnicy widzieli w nich zimnych modernizatorów, którzy głoszą śmierć staroświeckich form produkcji, okrutnie jeszcze dodając, że mieszkańcy skansenu muszą się ratować na własną rękę. Dla narodowców liberałowie byli kosmopolitami. Dla populistów wyzyskiwaczami. Itd.

Reklama

Przez lata 90. liberałowie byli w ostrym konflikcie z dwoma najsilniejszymi wówczas podmiotami. Z Kościołem i "Solidarnością". Ten pierwszy widział w nich większego wroga niż w postkomunistach. Tamci byli przynajmniej antyklerykalni, tymczasem dla liberałów Kościół w ogóle nie był punktem odniesienia. Związkowcy z kolei nie znosili liberałów, bo uważali ich za symbol calego zła rynkowych reform - od bezrobocia po korupcję. Związkowi liderzy mieli też powody osobiste, żeby nie lubić liberałów, którzy nie ukrywali, że warunkiem dalszych reform jest radykalne ograniczenie wpływu związkowców na politykę i gospodarkę.

Od 1993 roku, kiedy liberałowie zdecydowali, że od wyrazistości KLD wolą polityczną skuteczność, cały swój wysiłek skierowali na gaszenie tych wojen. Platforma wygrała ostatnie wybory nie tylko dlatego, że Polacy mieli dosyć Kaczyńskiego, ale ponieważ Tuskowi udało się naprawić relacje ze wszystkimi "historycznymi wrogami". Oznaczało to spore zmiany tożsamościowe. Liberałowie stali się konserwatywni, nie tylko odrzucili swój dawny beztroski hedonizm, ale twardo opowiedzieli się za Kościołem jako głównym graczem w sferze moralności i obyczaju. Odstąpili też od wyrazistych wolnorynkowych haseł, uznali, że wieś ma prawo żyć, górnicy także. Zaakceptowali rozbudowaną opiekę socjalną. Uznali, że ich polityczną bazą nie są przedsiębiorcy, których nad Wisłą długo będzie tylko garstka, ale ludzie wykształceni, co oznacza, że muszą wspierać duże wydatki budżetu na nauczycieli i lekarzy.

Dzięki temu polscy liberałowie wygrali wybory z wynikiem, jakiego nie potrafiłaby uzyskać żadna inna liberalna partia w Europie. Jednak ledwo co wygrali, posypały się kłopoty. W ciągu zaledwie czterech tygodni. Wybuchły konflikty właśnie z tymi grupami, z którymi Tusk tak misternie budował rozejmy. Z lekarzami, z nauczycielami, z górnikami. Jakby tego było mało, liberałowie raptem znaleźli się na krawędzi poważnego sporu z Kościołem, który nie zgadza się ani na in vitro, ani na wycofanie obietnicy poprzedniej ekipy, że religia będzie na maturze.

Reklama

Oczywiście żaden z tych konfliktów nie jest jeszcze ostry. Każdy może zostać rozładowany. Jednak zdumiewające jest, że pojawiły się one tak szybko, w miodowym miesiącu. I na tak wielu frontach. Pytanie: czy to przypadek, czy efekt zbyt wielu wyborczych obietnic, czy też wreszcie dowód na to, że nie da się wyjść z dawnych butów? Że nawet liberalizm głęboko przerobiony na modłę konserwatywno-populistyczną nadal będzie wtłaczany z powrotem w buty liberalizmu integralnego z jego licznymi tradycyjnymi wrogami.

Patrząc na przykład sporu z Kościołem, można odnieść wrażenie, że liberałowie są sprawdzani. Że Kościół uznał, że od zreedukowanych na konserwatyzm liberałów więcej mu się należy. I twardo domaga sie tego, czego nie dały mu poprzednie ekipy. Licytuje więcej, bo wie, że liberałowie mają więcej do stracenia. Bo najmniejszy konflikt z Kościołem cofa ich do pozycji wyjściowej - wrogów Pana Boga.

Jeśli tak jest i jeśli to zachowanie stanie się normą, Tusk ma kłopot. Aby się nie stać zakładnikiem takiej logiki, musi się odważyć na wojny, których tak starannie unikał.

Robert Krasowski