"Pieniądze pachną jak cukierki”. "Pieniądze się biorą z kartek”…

… "Pieniądze się bierze ze ściany”, to chyba jednak najpopularniejsze twierdzenie. No, ewentualnie "Pieniądze pochodzą ze skarbonki”. Choć coraz częściej można się też spotkać z określeniem "Pieniądze się biorą z portfela”. Pełno tego.

Reklama

To jak jeszcze dzieci mówią o pieniądzach?

Często używają kolokwializmów: "forsa”, "mamona”. "Zapłacić w dolcach” czasami się też zdarza. To są oczywiście zapożyczenia ze świata dorosłych, gdzieś zasłyszane. Bo co do zasady temat pieniędzy nigdy nie absorbuje dzieci za bardzo. Na co dzień mało się tym interesują.

Reklama

Trudno się dziwić. Z badań wynika, że mniej niż połowa rodziców dzieci w wieku 5-14 lat rozmawia z nimi o finansach i oszczędzaniu.

To przede wszystkim wynika z tabu kulturowego. Zakłada ono, że nie za bardzo jest przestrzeń, żeby nawet z bliskimi – a co dopiero ze znajomymi – rozmawiać o tym, ile zarabiamy czy np. ile coś kosztuje. "Lepiej nie mówić, bo albo mnie ocenią, albo się za bardzo zaczną spoufalać, albo z kolei za bardzo się odsuną” – tak z reguły myślimy, a potem przenosimy takie przekonania na nasze dzieci.

Nierzadko eksperci mówią też wprost: "Rozmowa o pieniądzach jest jak rozmowa o seksie”.

Reklama

(śmiech) Oczywiście odnosi się to tabu kulturowego zarobków. A nie np. posiadania rzeczy drogich. Niektórzy bardzo chcą się pokazać, ale o zarobkach ani razu się nie zająkną. Dlatego powiem więcej: seks w naszym kręgu kulturowym byłby nawet prostszym tematem do rozmowy. Oczywiście dla niektórych.

A dom pochodzenia – na ile on jest ważny?

Sposób w jaki w domu rodzice z nami rozmawiali – wręcz kluczowy. Weźmy konkretny przykład. Dziecko dorasta w rodzinie, w której mówi się o tym, że mamy określony budżet. Z reguły panujemy nad sytuacją. Ale nagle okazuje się, że w tym roku nie starczy nam na wakacje – ale mówimy to bez żadnego biadolenia i użalania się nad sobą. Efekt? Dziecko ma jasny komunikat: ok, jest jakiś budżet, ale brak pieniędzy nie powoduje nadmiernego cierpienia. Podobnie jak nadmiar pieniędzy nie powoduje nadmiernej szczęśliwości.

Tyle, że mogliśmy też – co zresztą znacznie częstsze – wzrastać w rodzinie, gdzie pieniądze to było jedno wielkie tabu.

Rzadko się dziecku odpowiadało wprost, kiedy pytało: "Mamo, to ile ty zarabiasz?”. Tak! Jeśli już, to rzucało się tylko: "Dziecko, nie interesuj się!”, "To są sprawy dorosłych” albo np. "Ryby i dzieci głosu nie mają”.
Ale mogło być też tak, ze pieniądz był naczelną wartością w rodzinie. I wtedy było wartościowe tylko to, co materialne. "To drogie”, "To lepsze niż u znajomych/sąsiadów/krewnych” – można było usłyszeć. Wtedy nasiąkaliśmy przekonaniem, że to pieniądze świadczą o naszej wartości.

Mamy tabu kulturowe, dom pochodzenia. Co jeszcze wpływa na to, że tak rzadko rodzice rozmawiają z dziećmi o pieniądzach?

Nie jesteśmy tego uczeni. Opieramy się na schematach. Najprostszym jaki może być: "Tak nas wychowano, to tak trzeba wychowywać dzieci”. Nie mamy czasu, ochoty czy nawet siły na głębszą refleksję czy choćby zastanowienie się: "Hmm, co by było dobre, żeby teraz dziecku pokazać?”. Nie ma edukacji ekonomicznej. Przecież nikt nawet nam nie wytłumaczył, jak wziąć kredyt, o co w tym wszystkim chodzi i np. co to są rzetelne firmy. Uczyliśmy się tego dopiero na własnej skórze. Mało jest też książek, które razem z dzieckiem można byłoby przeczytać i wyjaśnić mu, na czym polega zarabianie pieniędzy czy np. oszczędzanie. Poza tym nie uważamy, że to w ogóle byłby wartościowy temat do przegadania. Innymi słowy: pieniądze wydają się nam w ogóle tematem nie dla dzieci.

Ale z drugiej strony dzieci mają kontakt z coraz to większą liczbą przekazów i może się zdarzyć, że nagle przyjdą i ni stąd, ni zowąd zapytają: "To co to jest podatek?”.

Wtedy tłumaczymy najprostszym językiem jaki tylko przyjdzie nam do głowy. I na najprostszym przykładzie. Dostosowując go do indywidualnego etapu rozwoju naszego dziecka.

Czyli "podatek” to…

"Słuchaj każdy z nas zarabia pieniążki, część musi oddać, żeby w państwie były drogi, przedszkola, żebyśmy mogli chodzić do parku… Na to wszystko, co jest dookoła”. Albo jeszcze krócej: "To są takie pieniążki, żeby nam się dobrze żyło i my też je płacimy”. Nic więcej. To w zupełności wystarczy takiemu np. 5-latkowi. Bo domyślam się, że jeśli przyjdzie i o to zapyta, to pewnie gdzieś właśnie usłyszał jakieś dziwne słowo. Może ono było nacechowane emocjonalnie…
Oczywiście tłumaczyć możemy – ale to już starszym dzieciom – na przykładzie 100 zł. "I wiesz, z tej stówy, to 19 zł trzeba oddać”. Mam tu na myśli uczniów podstawówki.

A jak się nam trafi takie pytanie od np. 12-latka?

To możemy tłumaczyć już bardziej szczegółowo. Ale nadal w podobny sposób. Jak kupujemy jakieś rzeczy, to mówimy: "O, zobacz tu na paragonie widzisz te pieniążki? Co tu jest napisane? To tu też się składamy na państwo”. Albo na konkretnym przykładzie: napój kosztował 5 zł, ale jeszcze 1 zł na państwo poszło. Wtedy też już można uczyć trudniejszych rzeczy jak np. VAT, PIT, CIT.

A jak dziecko przyjdzie z trudniejszym pytaniem: "To co jest ta inflacja?”

Jeśli już, to można powiedzieć: "To takie zjawisko, że dzisiaj pączek kosztuje 5 pieniążków, ale jutro to może nawet 50 kosztować”. Na pewno bym się konkretem posłużyła.

To odpowiedź dla młodszego dziecka. A kiedy zapyta starsze?

To usłyszy podobną odpowiedź. Przy czym można spróbować mu przy tej okazji wytłumaczyć, dlaczego ta inflacja się w ogóle pojawia. "Jak ktoś pożyczył wcześniej bardzo dużo pieniędzy, to teraz nie miałby jak tego spłacić. I wtedy byłby takie drogie towary w naszym państwie”.

To ile w takim razie takich grup wiekowych należałoby wyznaczyć?

Trzy. Pierwsza kategoria to przedszkolaczki, które bardzo mało się interesują pieniędzmi i jeszcze nie rozumieją, o co w tym wszystkim chodzi. Mimo to namawiałabym, żeby jednak dać im monetę i żeby spróbowało – z naszą asystą – coś w sklepie kupić.
Druga kategoria: dzieci w przedziale 7-12 lat. I tak np. klasy I-III bardzo się już interesują, co kto ma i za ile. I próbują na tej zasadzie wartościować, kto fajniejszy. Wtedy trzeba byłoby zwrócić uwagę, że nie trzeba tego robić. Bo ten, kto nie ma, też może być fajny.
I trzecia kategoria: dzieci powyżej 12. roku życia. Ich już interesuje kieszonkowe, oszczędzanie, bo pojawia się abstrakcyjne myślenie; można im już bardzo wiele rzeczy tłumaczyć z poziomu dorosłego.

Gdyby uwzględnić ten podział, to kiedy należałoby zacząć uczyć dzieci oszczędzania?

Już od najmłodszych lat. Kupmy dziecko skarbonkę i zacznijmy oszczędzać razem z nim. Pokażmy, że warto zbierać. W tym przypadku chodzi nie tylko o pokazanie procesu, ale i o naukę cierpliwości. Bo to nie jest tak, że idę sobie ot tak do sklepu i kupuję lego, które kosztuje 100 zł. Nie, muszę dużo złotóweczek czy pięciozłotówek nazbierać.

Skoro już o konkretnych kwotach mowa, to ile dawać kieszonkowego? I jak często?

W pierwszej kolejności porozmawiałabym z partnerem/partnerką, jak chcemy żeby to wyglądało. Bo tu nie ma idealnego wzorca. Dopiero potem poinformujmy dziecko, ile, kiedy i jak często.
Na pewno kieszonkowe jest dobrym pomysłem, kiedy nasza pociecha już fizycznie może te pieniądze wydać np. w sklepiku szkolnym czy np. automacie szkolnym. Innymi słowy: od I klasy szkoły podstawowej można dawać jakiś pieniądze.

Ile?

Np. 1 zł dziennie. Nie za dużą kwotę, bo nie chcemy przecież, żeby dziecko kupowało trzy paczki chipsów dziennie.

A nie lepiej dawać np. 5 zł tygodniowo? A może raz na miesiąc, ale większą kwotę?

Raz miesiąc, to za rzadko. Dziecko nie do końca wie wtedy, co z tym zrobić. Na początek próbowałabym raz dziennie. Czyli "od poniedziałku do piątku, kiedy chodzisz do szkoły, dostajesz 1 zł”. Chodzi o to, by dziecko sobie sprawdziło, ile za to dostanie. I ile razy musi zaoszczędzić, żeby sobie kupić coś większego. "Aha, mama da mi w poniedziałek, wtorek i środę po 1 zł, to już będę mieć 3 zł, czyli w czwartek sobie z kuplami kupię żelki. Na przykład. Albo zabawkę”.

A jeśli mamy już starsze dziecko, to jakie powinno być kieszonkowe?

Wtedy można dawać tygodniówkę. Dziecko już potrafi sobie planować wydatki, bo się nauczyło na tych złotóweczkach. I jak dostanie raz w tygodniu to już wie, co jest grane. Ile? Podobnie: 5-10 zł tygodniowo na bieżące potrzeby.

Czyli kwota nie jest zależna od wieku?!

Nie, bo cały czas chodzi o małe rzeczy. Przecież, jak dziecko mówi mi: "Mamo, kup mi do szkoły borówek”, to mu je kupię. Tu chodzi o tzw. ekstrasy. Oczywiście dziecko też monitorujemy, bo ono samo będzie nam zagaszało, czy potrzebuje więcej, np. koledzy dostają więcej. Ale tu uwaga: nie chodzi o oto, żeby 100 zł dawać tygodniowo. Tylko żeby to rozsądnie rozplanować.

A jak się okaże, że codziennie funduje sobie za to paczek albo paczkę chipsów – co wtedy robić?

Zainteresowałabym się, dlaczego akurat codziennie chce sobie podjadać – może potrzebuje słodyczy, by poprawić sobie nastrój?! Ale zwróciłaby też uwagę, jakich nawyków żywieniowych go nauczyłam. Bo może było tak, że byłam zbyt surowa i teraz dziecko ciągle chce to zjadać. Na pewno rozmawiałabym z dzieckiem. A nie atakowałabym.

A może wcześniej lepiej ustalić zasadę: zero niezdrowej żywności? Tak radzą niektórzy psychologowie.

Niekoniecznie! To bardzo spina dziecko. Jak będzie z kumplami, którzy jedzą lody i samo je sobie kupi, to raczej nic mu się nie powinno złego stać. W myśl zasady: jak się chadza z kumplami, to się w końcu spala dużo kalorii. Warto być w realności z dzieckiem. Przecież nasze wyobrażenie, że nigdy nie będzie jadło niezdrowych rzeczy może tylko doprowadzić do tego, że zacznie kłamać. A chyba nie o to nam chodzi.

A jak w ogóle uczyć dziecko (mądrego) wydawania pieniędzy?

Pokazywać, czyli zabierać do sklepu i – co nie mniej ważne – pozwalać na błędy. Dziecko musi też żałować. "Ojej, szkoda, że wydałem na to i na to, bo już teraz nie mam”. Przecież ono się w ten sposób nauczy i tego, czego potrzebuje, i tego, jak gospodarować pieniędzmi. A poza tym, zobaczy, że mu ufamy. Przy małej kwocie, jak popełni błędy, to nic się przecież nie stanie.

To jakich jeszcze błędów powinni się wystrzegać rodzice?

Unikałabym tego, że krzyczę na dziecko, że kupuje impulsywnie, choć robię dokładnie to samo. Albo druga skrajność – mówię: "Co żałujesz, byś kupił kolegom z podwórka?”, choć sama jestem dusigroszem. Dziecko nie wie wtedy, gdzie jest prawda.
Dlatego zawsze powtarzam: zastanów się najpierw jakie jest twoje podejście do pieniędzy, bo wtedy łatwiej przekażesz mu wiedzę dotycząca finansów. To raz. Dwa: szukaj wskazówek. Czytaj książki z dzieckiem. Takie, w których są pokazane różne style wydawania i oszczędzania. I trzy: rozmawiaj z nim o tym. "Wiesz ja nawet tego nie wiedziałam”, "O zobacz tutaj się z tym zgadzam, szkoda byłoby od razu tak wszystko wydawać”. Chodzi o to, żeby jednocześnie być przy dziecku. A nie mówić tylko: "Weź to przeczytaj”.

Skoro już przy książkach jesteśmy, to jakie by Pani poleciła?

Grzegorza Kazdebkę, w tym np. "Zaskórniaki i inne dziwadła z krainy portfela”, a przede wszystkim całą serię książek Rafała Kosika pod tytułem "Amelia i Kuba”. Właśnie ukazała się kolejna. Jest dopasowana do wieku, dzieci 7-12 lat. Spójna. A temat oszczędzania wpisany w wątek fantazyjny, a przez to jeszcze bardziej atrakcyjny.
Na pewno starałbym się, żeby temat pieniędzy nie był tematem tabu. Potraktowałbym go jak codzienność. Nie zaprzeczałabym, że nie ma pieniędzy i że one nie są ważne. Ale też nie mówiłabym, że są najważniejsze – to moja najważniejsza rada.