W aferze zaginionego szyfranta, którego polskie służby nie mogą odnaleźć od trzech miesięcy, pojawia się coraz więcej sygnałów przemawiających za uczestnictwem w tej sprawie obcych służb. W sobotę DZIENNIK ujawnił, że chorąży Zielonka przed opuszczeniem domu zabrał osobiste pamiątki - nie wziął paszportu ani pieniędzy. To oznacza, że wiedział, iż nie wróci do domu.

Reklama

Czy zdradził? Byli wysocy oficerowie polskich służb specjalnych przyznają, że taka hipoteza jest bardzo prawdopodobna. Co gorsza, według rozmówców DZIENNIKA ewakuacja za granicę to zazwyczaj zakończenie współpracy trwającej od dłuższego czasu - czyli szyfrant nie zdradził trzy miesiące temu, kiedy zniknął, ale o wiele wcześniej. Zdaniem fachowców nieprawdą jest, że chorąży z 30-letnim stażem pracy "nic nie wiedział”, jak twierdzą władze - wręcz przeciwnie, jego wiedza może być wykorzystana do zadania poważnego ciosu polskiemu wywiadowi.

p

DANIEL WALCZAK: Jeśli szyfrant jest w obcych rękach, to polskie służby poniosły straty. Pytanie tylko, czy poważne.

GROMOSŁAW CZEMPIŃSKI*: Poważne. Najcenniejsza wiedza, jaką posiadał, nie dotyczyła środków czy technik łączności, jakich używamy. To mniej więcej obce służby wiedzą. Jeśli on szyfrował dokumenty przez wiele lat, to z ich treści mógł się domyślać, gdzie były uplasowane źródła naszych informacji.

Reklama

Gromadził elementy wiedzy i składał sobie układankę?

Nie on, lecz ci, którzy z nim teraz rozmawiają. On nie dałby sobie z tym rady. Ale oprócz tego ma inną cenną wiedzę - o ludziach, których zna. Potrafi ich opisać, powiedzieć, jakie kto ma słabe punkty. To jest najpoważniejsza strata: on charakteryzuje ludzi, z którymi pracował.

Reklama

I to - jeśli rzeczywiście zdradził - jest towarem, którym płaci za nowe życie?

Tak. Ci, którzy mówią, że on nic nie wiedział, nie znają pracy wywiadowczej. To jest właśnie sukces dla każdej służby: mieć człowieka w środku struktury przeciwnika, który będzie typował, kim warto się zająć.

Tylko tyle?

Odpowiem tak: w 1975 r. wyjechałem do Stanów Zjednoczonych i w tym samym roku musiałem wracać. Jedna osoba z naszego rocznika w szkole wywiadu, którą skończyłem w 1972 r., uciekła za granicę i zdradziła. Ten facet, chociaż nigdy nie pracował w centrali, a w wywiadzie był półtora roku, miał jednak taką wiedzę, że trzy czwarte rocznika zostało wycofane z zagranicy. To nie oznaczało, że obce służby, podchodząc do tych ludzi, miałyby szanse werbunku, ale one wiedziały, kogo szukać. Bo ten facet znał ludzi. I tak samo jest w przypadku tego chorążego.

Czyli gdyby nasz szyfrant nagle zapukał do ambasady obcego kraju i powiedział: "Nazywam się chorąży Zielonka i chcę do was przejść”, toby go wzięli?

A dlaczego nagle? Wywiady rzadko zgadzają się na natychmiastową ucieczkę - najczęściej proszą, by człowiek trochę popracował, zasłużył na wyjazd. A jak już ktoś taki zacznie rozmawiać z przeciwnikiem, to jest stracony, nie pójdzie zameldować przełożonym. Dlatego przy hipotezie o zdradzie trzeba zakładać, że współpraca mogła trwać od dawna.

*Gromosław Czempiński, wieloletni oficer wywiadu PRL, w latach 1993 - 1996 szef Urzędu Ochrony Państwa

p

DANIEL WALCZAK: Jeśli szyfrant rzeczywiście zdradził, to czy wywiezienie go z Polski bez alarmowania kontrwywiadu byłoby czymś trudnym?

MAREK DUKACZEWSKI*: Nie. Skoro można to było zrobić w czasie zimnej wojny z Ryszardem Kuklińskim czy z Olegiem Gordijewskim, który został wywieziony przez Brytyjczyków z ZSRR, to dziś przy otwartych granicach nie ma z tym najmniejszego problemu. Mógł pojechać pociągiem np. do Berlina, gdzie dostałby nowe dokumenty, a stamtąd do jakiegoś portu. Wsiadłby na statek i ślad by po nim zaginął.

Dobrze, wiemy jak. Ale dlaczego?

Nie chcę dopuszczać myśli, że on to zrobił. Ale gdyby - byłby to efekt sytuacji związanej z akcją weryfikacją w służbach wojskowych. Na rynku pojawiła się kilkusetosobowa grupa żołnierzy, których weryfikacja zwyczajnie upodliła. Oni ufali swojemu państwu, a to państwo się od nich odwróciło. Zostali pozostawieni sobie. W identyczny sposób po likwidacji SB w latach 90. wielu oficerów, którym dano wilczy bilet, przeszło na drugą stronę do świata przestępczego.

Zielonka pracował w WSI 30 lat, czekał na weryfikację.

Rozmawiałem z ludźmi, którzy go znali. Pracował w kraju i za granicą, dużo wiedział. Gdyby pan z nim rozmawiał, jestem pewien, że byłby pan zdziwiony, że jest tylko chorążym. A on wrócił do kraju, gdzie w WSI tacy jak on zaczęli być traktowani jak ludzie drugiej kategorii, jak przestępcy. Taki czynnik psychologiczny to wspaniały prezent, jaki dostały obce służby. Daliśmy im na tacy ludzi zawiedzionych, sfrustrowanych. Nazywamy to bazą werbunkową - ludzie tak potraktowani to osoby, po które bardzo łatwo sięgnąć.

A jak się sięga? Mówi: "chodź do nas, u nas jest lepiej”?

To nie musi być od razu twardy werbunek. Może ktoś oferował mu pomoc w trudnej sytuacji, może nawet występował jako biznesmen potrzebujący informacji, pomocy. I dopiero potem, kiedy się zaangażował, padło stwierdzenie: „pracujesz z obcą służbą”.

*gen. Marek Dukaczewski, szef Wojskowych Służb Informacyjnych w latach 2001 - 2005