Gdy homoseksualiści zaczęli podkreślać wartość, jaką ma dla nich małżeństwo czy rodzina, okazali się znacznie bardziej strawni dla religijnej prawicy. Czy oznacza to zwycięstwo ruchu obrony praw gejów i lesbijek? I tak, i nie - twierdzi nasza dzisiejsza rozmówczyni Wendy Brown. Z jednej strony należy się cieszyć, że pewne elementy ideologii środowisk homoseksualnych weszły do politycznego mainstreamu, stając się jego ogólnie akceptowanym elementem. Z drugiej strony jednak oznacza to pewnego rodzaju kapitulację wobec konserwatyzmu z jego kultem "wartości rodzinnych". I rezygnację z bardziej radykalnych żądań wolności seksualnej, stanowiących równie istotną część programu ruchu obrony praw homoseksualistów. Zwrot ku "wartościom rodzinnym" w retoryce homoseksualnych aktywistów wynika zdaniem Brown przede wszystkim z tego, że amerykański system świadczeń społecznych nakierowany jest głównie na rodziny. Póki ta sytuacja nie ulegnie zmianie, ostateczne zalegalizowanie na szczeblu federalnym małżeństw osób tej samej płci pozostanie głównym celem amerykańskiego ruchu obrony praw gejów i lesbijek. Droga do tej legalizacji pozostaje jednak wciąż bardzo długa - zauważa Brown - bo mało który z polityków jest na razie skłonny do pełnego zaangażowania się w walkę o nią.

Reklama

p

Paweł Marczewski: Coraz więcej młodych Amerykanów, również tych uważających się za konserwatystów, przyznaje homoseksualistom prawo do zawierania małżeństw, twierdząc, że wymaga tego elementarna równość. W ostatnich latach wiele sądów w różnych stanach wydało decyzje przyznające osobom tej samej płci prawo do wstępowania w związki małżeńskie. Czy zatem ogólnokrajowa legalizacja małżeństw homoseksualistów jest wyłącznie kwestią czasu?
Wendy Brown*: Legalizacja małżeństw homoseksualnych nie jest nieuchronna, stanowi jednak najbardziej prawdopodobny wynik czekającej nas serii bardzo ostrych konfliktów. To prawda, że przeważająca część młodego pokolenia za niepodważalny uważa argument, iż związki małżeńskie osób tej samej płci czynią zadość postulatom równości. Racje te docierają również do ludzi, którzy uważają stosunki homoseksualne za odstępstwo od normy lub poślednią formę relacji społecznych. Myślę, że w ciągu ostatnich pięciu lat nastąpiła w tym zakresie zasadnicza zmiana. Wcześniej dyskusje były o wiele bardziej nasycone elementami religijnymi, koncentrowały się przede wszystkim na domniemanym dobru lub złu homoseksualizmu. Jednakże zarówno wspomniane przez pana decyzje sądowe, jak i sam ruch na rzecz praw homoseksualistów odwołały się wprost do problemu równości, zmieniając w znaczący sposób klimat debaty.



Dlaczego ten zasadniczy zwrot nastąpił właśnie teraz?
Miało na to wpływ kilka czynników. Po pierwsze, homoseksualiści zaczęli pojawiać się w amerykańskich mediach z niespotykaną do tej pory częstotliwością. Dzięki temu homoseksualizm został oswojony, przestał być zjawiskiem, z którym większość osób nie ma do czynienia, utożsamianym wyłącznie z miejskim stylem życia. Po drugie, nastąpiło "udomowienie" ruchu politycznego gejów i lesbijek. Mówiąc o "udomowieniu", mam na myśli przejście od wyzwań rzucanych "heteronormatywności" czy małżeństwu do zabiegów mających na celu włączenie w obyczajowy główny nurt. Wszystko to uczyniło małżeństwa osób tej samej płci łatwiejszymi do przełknięcia również dla tych, którzy jeszcze 10 lat temu uważali je za coś absolutnie nie do przyjęcia.

Reklama

Z jednej strony zatem opinia publiczna oswajała się z postaciami homoseksualistów dzięki hollywoodzkim produkcjom, z drugiej sami homoseksualiści stawali się coraz mniej radykalni. Sama zmiana klimatu nie tłumaczy jednak jeszcze, dlaczego w dyskusji wokół małżeństw homoseksualistów moralizatorski ton zastąpiły twarde legalistyczne argumenty. Co więcej, z pani słów wynika, że ten konkretny, równościowy język odbiera ruchowi gejów i lesbijek emancypacyjny impet.
Zasadność typowo liberalnego argumentu na rzecz małżeństw homoseksualnych, opartego na postulacie równości jest nie do podważenia. Trudno go odrzucić nawet ludziom na lewicy czy filozofom piętnującym powierzchowność równości rozumianej wyłącznie jako równość wobec prawa. Podobnie w wypadku kobiet to, iż równe prawa niekoniecznie przekładają się na faktyczną, pełną równość płci, nie jest argumentem przeciwko równości owych praw, lecz wskazaniem na ich niewystarczalność. Liberalizm polityczny słusznie wskazuje na istotność równych praw, rzadko jednak zadaje pytanie o to, w czym mamy być równi i co taka formalna równość uniemożliwia lub skrywa. W dyskusji na temat małżeństw homoseksualistów mamy mnóstwo tematów, które są pomijane. Brak choćby namysłu nad tym, w jaki sposób koncentrowanie się na małżeństwie zmienia ruch na rzecz równouprawnienia gejów i lesbijek przez wprowadzenie do niego wartości, które są w gruncie rzeczy konserwatywne. Wielu z nas obawiało się kilka lat temu, że kwestia małżeństw homoseksualistów stanie się podstawowym elementem polityki seksualnej i tak się rzeczywiście stało. Dyskurs obrońców praw homoseksualistów stał się zaskakująco konserwatywny. I właśnie dlatego zaczęli oni odnosić sukcesy.



Reklama

Czy przyczyn sukcesu tego bardziej "konserwatywnego" dyskursu o prawach homoseksualistów nie należy paradoksalnie upatrywać również w kryzysie małżeństwa jako takiego? Jak stwierdził Jonathan Rauch, jeden z najważniejszych obrońców małżeństw homoseksualnych, "największy kulturowy problem z amerykańską rodziną polega dziś nie na tym, że geje chcą wchodzić w związki małżeńskie, lecz że nie chcą tego robić heteroseksualiści". W tej sytuacji adwokaci małżeństw osób tej samej płci stają się sojusznikami obrońców wartości rodzinnych…
Część prawicy wciąż twierdzi, że małżeństwo musi być zawierane między kobietą a mężczyzną i to właśnie odejście od tego boskiego wzoru przyczyniło się do upadku moralności oraz wzrostu liczby rozwodów. W ciągu ostatnich 25 lat wartości rodzinne znalazły się jednak w programach niemal wszystkich partii, zostały uznane przez całe polityczne spektrum. Stworzyło to przestrzeń, w której argumenty na rzecz małżeństw homoseksualistów stają się mniej kontrowersyjne. Twierdzenie, że homoseksualiści chcą mieć stabilne związki i rodziny, dobrze wpisuje się w polityczny główny nurt. Nie sądzę jednak, by wiele osób twierdziło, iż małżeństwa osób tej samej płci mogą zapobiec kryzysowi instytucji małżeństwa. Przeważa dość tradycyjne myślenie, iż małżeństwo jest rzeczą dobrą, więc jeśli homoseksualiści chcą jej dla siebie, to tym lepiej.

W Polsce dyskusja na temat praw homoseksualistów przyjmuje formę klasycznej wojny kulturowej, w której najlepiej słyszalne są głosy skrajne. Środowiska religijnej prawicy oskarżają obrońców praw homoseksualistów o podważanie standardów etycznych, ci ostatni odpowiadają z kolei oskarżeniami o ciemnotę i bigoterię. Być może jedyną szansą na wyjście z takiej sytuacji jest dążenie do tradycyjnego konsensusu wokół "wartości rodzinnych"?
Sytuacja w różnych krajach jest bardzo odmienna. Na przykład w Wielkiej Brytanii kwestia małżeństw homoseksualistów wydaje się marginalna, gdyż instytucja małżeństwa ogólnie straciła na znaczeniu w tamtejszej kulturze. W dodatku adresatami ułatwień zapewnianych przez państwo opiekuńcze są tam raczej jednostki. W Stanach Zjednoczonych jedną z najważniejszych przyczyn, dla której walka o małżeństwa dla osób tej samej płci jest tak zacięta, stanowi to, że opieka zdrowotna i ulgi podatkowe dotyczą rodzin. W Wielkiej Brytanii małżeństwo nie jest kluczem do równości ekonomicznej i społecznej. Brytyjski przykład pokazuje zatem, że możliwe jest działanie na rzecz równości seksualnej, które nie koncentrowałoby się na rodzinie i małżeństwie. Sytuacja ruchów na rzecz obrony homoseksualistów różni się zatem ogromnie w zależności od panującej w danym kraju kultury, religii i mnóstwa innych czynników. Amerykańska kultura i religia koncentrują się na rodzinie, co zapewne determinuje podjęcie tego tematu przez ruch gejów i lesbijek. Moim zdaniem dobrze byłoby jednak, gdyby podobne ruchy w Polsce i innych krajach unikały stawiania sobie za główny cel walki o prawo do zawierania małżeństw.



A zatem ruchy na rzecz praw homoseksualistów w tych krajach, gdzie rodzina znajduje się w centrum systemu społeczno-ekonomicznego, niejako zmuszone są do tego, by podnosić postulat małżeństw dla osób tej samej płci? Czy dlatego amerykańscy aktywiści sceptycznie podchodzą do propozycji związków cywilnych?
Najczęściej powtarzany argument głosi, że jeśli homoseksualiści mogą wstępować wyłącznie w związki cywilne, podczas gdy heteroseksualiści mają prawo do małżeństw, to nadal mamy do czynienia z brakiem równości. Nawet jeśli osobom pozostającym w związkach cywilnych przyznamy analogiczne prawa, jakimi cieszą się małżonkowie, nadal pozostaje kwestia nierównego statusu społecznego oraz szczególnej symboliki, jaka wiąże się z małżeństwem. Dla wielu osób jest to forma relacji, która nie może równać się z żadną inną. Wiele osób twierdzi, że państwo powinno umożliwiać wszystkim wchodzenie w związki cywilne, zaś małżeństwa miałyby oferować wyłącznie instytucje religijne. Trudno jednak przebić się z tym argumentem - także dlatego, iż ruch na rzecz praw homoseksualistów silnie utożsamia się z ruchem na rzecz równych praw dla czarnoskórych. Sytuacja, w której osoby tej samej płci mogłyby wchodzić w związki cywilne, a jednocześnie małżeństwa byłyby zarezerwowane dla heteroseksualistów, przypomina czasy panowania zasady "równi, lecz oddzielni", za pomocą której Afroamerykanów spychano do roli obywateli drugiej kategorii jeszcze długo po zniesieniu niewolnictwa.

Podczas kampanii wyborczej prezydent Obama obiecywał zniesienie tak zwanego Defense of Marriage Act, który definiuje małżeństwo jako związek między osobami różnej płci. Postulował też zerwanie z hipokryzją panującą w armii, zgodnie z którą po prostu nie pyta się o preferencje seksualne żołnierzy, bowiem gdyby okazali się homoseksualistami, nie mogliby pozostać w wojsku. Dziś wydaje się, że tematy te zostały zarzucone.
Prezydent Obama wydaje się wyraźnie uczulony na punkcie praw homoseksualistów. Rozszerzenie definicji małżeństwa jest dla niego wyjątkowo trudne. Jego osobiste predylekcje nie są tutaj jednak najważniejsze. Kluczowe znaczenie ma to, że Obama jest politykiem przedkładającym mozolne budowanie sojuszy nad proste, zdecydowane decyzje, które mogłyby dzielić. W sprawie homoseksualistów w armii próbuje zastosować dokładnie tę strategię, starając się przyciągnąć jak najwięcej zwolenników z różnych obozów, tak aby znieść dotychczasową politykę niejako na mocy faktu dokonanego. W wypadku małżeństw homoseksualistów próbuje trzymać się z daleka od dyskusji, gdyż wie, że jej podjęcie oznacza uwikłanie się w ogromną batalię. W tej kwestii niemożliwe jest zbudowanie szerokiego porozumienia.



A zatem mimo zmiany klimatu wokół małżeństw osób tej samej płci, wielu przychylnych decyzji sądów, wystudzenia debaty i częściowego przynajmniej przyjęcia przez obie strony argumentów o równości groźba kolejnej wojny kulturowej jest wciąż realna?
W najbliższych latach wojna kulturowa o małżeństwa homoseksualistów będzie toczyła się w najlepsze, jednocześnie jednak - tak jak do tej pory - będą następowały drobne zmiany. Kluczową sprawą jest status małżeństw osób tej samej płci na poziomie całego kraju. Gdy chodzi o tę właśnie kwestię, znajdujemy się dziś w bardzo interesującym momencie. Z jednej strony rośnie poparcie opinii publicznej dla ich zalegalizowania, z drugiej mało który polityk gotów jest poświęcić dla tej sprawy swoją karierę polityczną. Obama jest tego doskonałym przykładem, dlatego nie zniesie Defense of Marriage Act. Pozostaje również pytanie, czy Sąd Najwyższy rozważy którąś z decyzji sądów niższej instancji, przyznającą homoseksualistom równe prawo do małżeństw. Coraz więcej stanów będzie legalizowało związki homoseksualistów, inne, jak Kalifornia, będą rewidowały swoje wcześniejsze decyzje. Zmiana prawa federalnego w tej sprawie może być jednak kwestią bardzo odległej przyszłości. Czeka nas bardzo długi marsz z wieloma zmianami kierunku.

Polskę na swój sposób łączy ze Stanami Zjednoczonymi centralna rola rodziny zarówno w kulturze, jak i w systemie społeczno-ekonomicznym. Amerykański Defense of Marriage Act ma swój odpowiednik w artykule 18. polskiej konstytucji definiującym małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny. Czy z amerykańskich sporów o małżeństwa osób tej samej płci płynie jakaś lekcja dla debat toczących się na ten temat w innych krajach?
Szukanie ogólnych recept byłoby zapewne formą kulturowego imperializmu, zwłaszcza że problem małżeństw homoseksualnych jest obecnie ujmowany w Stanach Zjednoczonych na bardzo amerykański sposób jako kwestia równości. Nie chcę przez to powiedzieć, że inne kraje nie uznają równości jako jednej z wartości zasadniczych. Mam jedynie na myśli to, iż w Stanach Zjednoczonych rozumiana jest ona bardzo specyficznie - również przez odniesienie do samych początków państwa powstałego w reakcji na różne formy wykluczenia i podległości panujące w ówczesnej Europie. Na to nakładają się konotacje związane z niewolnictwem i ruchem na rzecz obrony praw obywatelskich Afroamerykanów. Sądzę, że lekcja, jaką ruch na rzecz równości seksualnej może wynieść z amerykańskich doświadczeń, byłaby raczej negatywna. Skupienie się na kwestii małżeństwa, przedstawienie go jako nieskalanego dobra, sprawia, że z pola widzenia znika wiele innych, nie mniej istotnych problemów, którymi zajmowały się wcześniej krytyczne i emancypacyjne ruchy społeczne.

p

*Wendy Brown, amerykańska politolog, jedna z ważniejszych przedstawicielek teorii feministycznej w USA. Wykłada na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Zajmuje się m.in. problematyką tolerancji, suwerenności i globalizacji. Jest autorką książek "States of Injury: Power and Freedom in Late Modernity" (1995), "Politics Out of History" (2001), "Edgework: Critical Essays in Knowledge and Politics" (2005) oraz "Regulating Aversion: Tolerance in the Age of Identity and Empire" (2006).