Afganistan pokona nas, jak wcześniej dwukrotnie Brytyjczyków i raz Sowietów. "Pamiętajcie" - pouczał oficer GRU sowieckich żołnierzy idących na afgański front w filmie "Dziewiąta kompania". "Jeszcze nikt nie podbił Afganistanu. Nikt. Nigdy".

Reklama

Czy tak wiele zmieniło się od lat 80.? Z siłami NATO walczy dziś nie kto inny, jak synowie mudżahedinów, a niekiedy i oni sami, pod komendą bohaterów antysowieckiego oporu, choćby Hekmatiara czy Hakkaniego. Dla Afgańczyków to ciągle ta sama wojna ciągnąca się od 30 lat. Zmieniają się tylko mundury, język oraz ideologia najeźdźców. Poprzedni nieśli socjalizm i sprawiedliwość społeczną, obecni demokrację i prawa człowieka. Kto się jednak na tym rozumie w zapylonych, pasztuńskich wioskach polskiej prowincji Ghazni. Znów przyszli obcy i chcą urządzać kraj po swojemu.

Generał kurz

Lądujący śmigłowiec wznieca burzę piaskową. Ściana drobin uderza w Giro, jedną z polskich baz w Afganistanie. Pył wdziera się w ciało, pod ubranie. Dociera do sypialnych namiotów, stołówki. Nie ma przed nim ucieczki. Jest natrętny i niepokonany jak talibowie. Jest w nosie, gardle, oczach, pod koszulą. Tak już zostanie, nie pomoże prysznic, szczelne okulary. Nasze wojsko walczy i umiera w pyle nieporównywalnym z niczym w Polsce. Prawdziwy demon. Leży spokojnie i czeka, wystarczy jednak drobny ruch, by ożył. Marsz żołnierza podrywa go ledwie do wysokości kolan lub pasa. To dla demona stanowczo za mało. Dlatego ukochał nowoczesną armię z jej ciężkim sprzętem. Pędzi wysoką kolumną za naszymi rosomakami i pojazdami pancernymi MRAP, wiruje przy startujących czy lądujących helikopterach. Wszędzie, gdzie nie ma solidnej, wyasfaltowanej nawierzchni, jest on. Prawdziwy władca Afganistanu.

Reklama

Pył zabija kształty i kolory. Nie ma czarnego, czerwonego, nie ma błękitu nieba, jest ziemista szarówka. Zgrzytająca w zębach mgła. To ona skryła na polnym dukcie, zaledwie trzy kilometry od Giro, sto kilogramów ładunku wybuchowego, ajdika, jak powszechnie nazywają takie pułapki żołnierze, od IED (improvised explosive device). Eksplozja przewróciła rosomaka i zabiła sierżanta Marcina Porębę. Dwa dni wcześniej podobnie zginął pod Giro kierowca hummera afgańskiej policji. Wybuch urwał mu nogi. Wrak stoi ku przestrodze pośrodku placu bazy przykryty plandeką. Kiedy podniesie ją afgański wiatr, widać rozerwany przód pojazdu.

czytaj dalej



Reklama

Po raz pierwszy rebeliantom udało się zniszczyć rosomaka, po raz pierwszy poległ w nim żołnierz. Ten atak jest mentalnym przełomem. Ludzie ginęli, ale nie w rosomakach. Przynajmniej w nich byli względnie bezpieczni, dotąd wychodziły wszak cało z ostrzału granatnikami i wybuchów min. Dobry, mocny "zielony czołg", jak ochrzcili go talibowie, z bezpiecznego schronienia stał się pułapką.

Od miesięcy przyciągał rebeliantów niczym magnez. Obserwowali uważnie jego ruchy, eksperymentowali z ładunkami wybuchowymi, zwiększali ich moc, dopracowywali precyzję uderzenia. Aż wreszcie zatriumfowali. Rosomak miał być rozwiązaniem problemu, skuteczną ochroną dla żołnierzy, a sam stał się problemem, kusił wroga. Podobnie z całą interwencją w Afganistanie.

Im więcej nas, tym gorzej

Kiedy w 2006 roku NATO przejmowało odpowiedzialność za całe terytorium Afganistanu w południowej prowincji Helmand odnotowywało kilka, kilkanaście ataków rebelianckich miesięcznie. Porządku pilnowało kilkuset brytyjskich żołnierzy. Sojusz Północnoatlantycki chciał tam jednak zaprowadzić porządek. Stopniowo zwiększało kontyngent. Dziś w Helmandzie walczy już dziewięć tysięcy Brytyjczyków, a Amerykanie dosyłają kilka tysięcy swoich, by ich wesprzeć.

Rebelianckie ataki bynajmniej nie zmalały, przeciwnie - teraz dochodzi do kilkunastu dziennie, nie miesięcznie, jak trzy lata temu. Wzmocnienie obecności obcych wojsk rozogniło rebelię. W powstańcze szeregi wstąpiło wielu młodych wieśniaków, którzy siedzieliby w domach, gdyby w Helmandzie nie było cudzoziemców. Obcych nienawidzą nawet ci, którzy korzystają z ich pomocy.

Zachodni Kabul, obóz uchodźców z Helmandu. Setki namiotów ze znakami UNHCR, organizacji pomocowej Narodów Zjednoczonych. Nie ma tu rodziny, która nie ucierpiałaby od walki, głównie jednak natowskich nalotów. Powtarzają się historie. Zniszczony dom, zburzona cała wioska. Zabity lub okaleczony krewny. Los zagnał uciekinierów aż do Kabulu, bo tylko tu mogą liczyć na pomoc - namioty, jedzenie, przyrządy do gotowania - dostarczaną przez organizacje międzynarodowe.

Helmandczycy dalecy są jednak od okazywania wdzięczności. Zachód to dla nich wróg, który burzy ich domy. Niektórzy nie widzieli nawet talibów, a musieli uciekać przed bombami. Wrogiem jest każdy stamtąd, nawet dziennikarz zainteresowany ich losem. Afgańscy policjanci usiłują trzymać cudzoziemców z daleka od obozu. "Mają tam broń, kto wie, może są też terroryści" - tłumaczą. Pewnie mają racje, ale Helmandczyków nienawiści nauczyły bombardowania. Zanim się zaczęły, nie byli naszymi wrogami.

czytaj dalej



Wysiłek Brytyjczyków włożony w stabilizowanie prowincji idzie na marne. Podczas sierpniowych wyborów prezydenckich i do władz lokalnych, tylko niecałe 5 procent uprawnionych poszło do urn. W większości dystryktów w ogóle nie było głosowania. Takie są rezultaty ośmiu lat budowania demokracji, śmierci ponad 200 brytyjskich żołnierzy i setek milionów funtów szterlingów wyłożonych przez angielskiego podatnika na interwencję.

Są już pięć kilometrów od baz

Niewiele lepiej sprawy mają się w Ghazni. Odkąd przejęliśmy odpowiedzialność za prowincję, skoncentrowaliśmy w niej wojska i dosłaliśmy posiłki, w tym helikoptery transportowe i szturmowe, bezpieczeństwo pogorszyło się. Można tłumaczyć ten fenomen spychaniem przez Amerykanów talibskich oddziałów z prowincji wokół Kabulu w ramach odblokowywania stolicy, ale to tylko część prawdy. Wszędzie, gdzie obce wojska intensyfikują obecność, opór narasta.

Afganistan rozpadł się właściwie na dwie części. Pokazały to dobitnie ostatnie wybory. Elekcja udała się na północy, na ziemiach ciągnących się łukiem od prowincji Herat po prowincję Nangarhar. Na południe od tej strefy leży pas niestabilności. Słowem tam, gdzie dominują Tadżycy, Uzbecy, Turkmeni, Hazarowie jest pokój, tam gdzie silniejsi są Pasztunowie, trwa wojna. Problem w tym, że dokładnie taka sytuacja panowała przed amerykańską interwencją w 2001 roku. Owszem, talibowie panoszyli się na północy, ale jako okupanci, nieakceptowany reżim, natomiast na południu panowali nad ludzkimi duszami, nie tylko terytorium. Od tego czasu nic się nie zmieniło, nie udało się stworzyć ogólnokrajowych struktur, lojalności. Nawet wojsko i policja nie spełniają tej roli.

Nic dziwnego, że dowódca sił NATO w Afganistanie generał Stanley McChristal uznał, iż tej walki nie da się wygrać zbrojnie, talibowie przejęli inicjatywę i tylko afganizacja wojny, zmiana priorytetów z pokonania wroga na ochronę ludności i budowę cywilnej infrastruktury może jeszcze przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę.

Problem w tym, że aby budować szkoły, drogi, kopać studnie, trzeba kontrolować terytorium. W prowincjach położonych w łuku stabilizacji (względnej) plan taki może się powieść. Tam właśnie w Kapisie i Pandższirze działa Polska Akcja Humanitarna Janiny Ochojskiej. Zdobycie poparcia ludności jest jednak potrzebne nie na ziemiach, gdzie i tak ma ona wrogi stosunek do talibów, lecz na południu, gdzie z roku na rok coraz bardziej im sprzyja. Społeczność międzynarodowa, w tym Unia Europejska, chce wpompować w Afganistan miliardy dolarów pomocy, problem w tym, że nie można ich rozumnie wydać w rejonach, w których są najbardziej potrzebne.

czytaj dalej



Podczas ostatniej wizyty w Afganistanie minister obrony Bogdan Klich usłyszał od dowódcy niewielkiej bazy Karabagh w prowincji Ghazni, iż żołnierze nie mogą wjechać na tereny oddalone ledwie pięć kilometrów od

obozu w obawie przed przydrożnymi ładunkami wybuchowymi. Potrzebne są pojazdy rozminowujące, które torowałyby drogę rosomakom i MRAP-om. Na razie ich nie mamy. Kto w takiej sytuacji będzie budował tam szkołę albo drążył studnie? Na większości obszaru "naszej prowincji" nie działa afgańska administracja, trudno nawet mówić, że władze czy siły NATO kontrolują biegnąca przez nią główną arterię Afganistanu, trasę A1 Kabul-Kandahar. Ataki zdarzają się na niej w środku dnia. W Giro Wojsko Polskie efektywnie kontroluje tylko przestrzeń wokół bazy wyznaczoną trzeba punktami ogniowo-obserwacyjnymi na wzgórzach wokół niej. Dalej jest ziemia wroga. Nawet dwie niewielkie wioski nieopodal nie są pewne.

"Mamy dobre relacje z ich ludnością, dostają od nas podarunki i są nastawieni życzliwe" - to oficjalna wersja dowódcy bazy. Pewnie sporo w niej prawy, Pasztunom z okolic Giro najzwyczajniej opłaca się okazywać żołnierzom sympatię. Jest jednak wersja mniej optymistyczna.

"Gdzie są talibowie?" - pytam podoficera w punkcie strzelniczym chroniącym bramę obozu.

"Mogą być wszędzie poza linią posterunków na wzgórzach".

"A wioski, wchodzą do nich?"

"Wchodzą, nocą".

Dwie osady leżą ledwie kilkaset metrów od bazy, a całą okolicę omiata - także w ciemnościach - kamera umieszczona na wysokim maszcie.

czytaj dalej



To oni polują na nas

Ghazni stało się w ostatnich miesiącach jednym z najbardziej niespokojnych miejsc w Afganistanie. W polskiej prowincji pojawiły się liczne, dobrze uzbrojone oddziały przeciwnika, jakich tu wcześniej nie było. Przechodzą z prowincji na północy, głównie Wardaku i Logaru, ale także z Pakistanu. Większość talibów uznaje tu zresztą zwierzchnictwo pakistańskiego klanu Mehsudów, a nie szury w Kwecie, głównej siły politycznej ruchu na Afganistan. Na taką grupę natknął się polsko-afgański patrol i stoczył z nią bitwę, w której poległ kapitan Daniel Ambroziński.

Prawdopodobnie scenariusz powtórzył się przedwczoraj, gdy 30 Polaków ruszyło na pomoc Amerykanom i policji afgańskiej nieopodal bazy Four Corners. Znów straciliśmy żołnierza, czterech innych zostało rannych. Przeciwnik już nie ucieka na nasz widok, jak w Paktice, gdzie poprzednio stacjonowaliśmy, w Ghazni czeka na Polaków i tropi nasze siły. Powoli to nie on, ale my stajemy się zwierzyną łowną.

Możliwe, że sami nie zdołamy utrzymać prowincji, zapewnić w niej bezpieczeństwa. Nie mamy już gotowych rezerw, aby je wysłać do Afganistanu, ani w sprzęcie, ani w ludziach. Nieprawda, że ponosimy straty, ponieważ brakuje nam wyposażenia. Jest dobre. Żołnierze giną, gdyż inteligentny przeciwnik nauczył się z nami walczyć. Dobrze wie, że nie pokona wojska w otwartym boju, nie wejdzie do baz, ale wie też, że jesteśmy społeczeństwem typowo zachodnim, mało odpornym na wieści o śmierci i okaleczeniach swoich obywateli.

Talibowie mogą przepędzić nas z Ghazni, wzorując się na libańskim Hezbollahu, który po latach wojny podjazdowej zmusił Izrael do wyjścia z południowego Libanu. Zabijać pojedynczo naszych żołnierzy, tak by polskie media sączyły dane o stratach. Miesiąc po miesiącu. W końcu będziemy mieli dość i zażądamy ewakuacji wojsk. Strategia talibów jest rozsądna i skuteczna, nasza nie.

Wojna ugrzęzła w afgańskim pyle, rebelianci są jak on - cierpliwi, bezwzględni, wciskający się każdą szczelinę afgańskiego państwa, a jest ich bez liku. Mają czas, przeczekają nas. W końcu będziemy im musieli oddać Afganistan, lepiej zrobić to na drodze politycznej, włączając talibów do życia politycznego, niż rejterując z kraju. Niestety, kiedy opadnie kurz po lądujących śmigłowcach, okaże się, że nie zostawiliśmy tam nic trwałego. Nic, co pozwoliłoby nas zapamiętać. Przeminiemy, jak inni zdobywcy i wyzwoliciele.