Prezydent buduje przekaz: nie jesteśmy gotowi na wydłużenie wieku ze względu na zdrowie osób w wieku okołoemerytalnym i ich sytuację na rynku pracy, a skutki takiej decyzji dla finansów nie będą wcale takie dotkliwe. Przyjrzeliśmy się jego argumentom.
Schorowani emeryci
Autorzy projektu przyjmują główny argument swoich politycznych adwersarzy: przewidywana długość życia na emeryturze rzeczywiście się wydłuża, poza tym w perspektywie kilkudziesięciu lat liczba osób w wieku produkcyjnym będzie maleć. Ale dochodzą do zupełnie innych wniosków. Co z tego, że Polacy żyją dłużej, skoro w wieku okołoemerytalnym są schorowani i nie są w stanie pracować. Uzasadnienie projektu przywołuje przy tym dane Eurostatu na temat trwania życia w dobrym zdrowiu. Według nich 65-letni Polak ma przed sobą w perspektywie jeszcze 7,2 roku życia w dobrym zdrowiu, a 65-letnia Polka 7,8 roku. Rzeczywiście okres ten nie wydłuża się tak systematycznie, jak przewidywana długość życia po ukończeniu 65 lat. Niemniej jednak z danych wyraźnie wynika, że szanse na dożycie do emerytury w obecnym systemie (67 lat dla kobiet i mężczyzn) są spore. A to dane dzisiejsze i wszelkie prognozy mówią o ich wydłużaniu.
Bezrobotni emeryci
Autorzy projektu nie zgadzają się też z tezą, że dłuższy wiek emerytalny to ratunek dla rynku pracy, bo wymusza zwiększenie aktywności zawodowej u osób starszych. To ich zdaniem błędne założenie, bo nie uwzględnia rosnącego bezrobocia w tej grupie wiekowej. To poważny argument, tyle że można go rozwiązać przez wsparcie zatrudnienia osób w wieku przedemerytalnym. Dodatkowo ten wzrost jest też ubocznym efektem statystycznym wydłużenia wieku emerytalnego, bo skoro oddala się wiek przejścia na emeryturę, to znaczy, że część osób dłużej pozostaje na bezrobociu. Natomiast mimo wzrostu liczby bezrobotnych osób w wieku lat 60 plus ich sytuacja na rynku pracy i tak jest relatywnie dobra. Podczas gdy stopa bezrobocia w grupie 55–64 lata wynosi około 6 proc., to wśród młodzieży do lat 24 przekracza 23 proc. Dlatego projekt ustawy ma jeszcze inny przekaz: starsi na emeryturze zrobią miejsce na rynku pracy młodym, inaczej „istotna część osób wchodzących na rynek pracy będzie eliminowana z krajowego rynku, tym samym poszukiwać będzie zatrudnienia za granicą”. To mocne argumenty, ale pomijają fakt, że wydłużanie wieku emerytalnego następuje stopniowo: pełny efekt ma być widoczny dopiero w 2040 r., gdy wiek emerytalny kobiet zostanie w pełni zrównany do 67 lat. Tymczasem duża podaż pracy ze strony młodych ludzi to problem na dziś. Sytuacja zmieni się już pod koniec tej dekady, nie mówiąc o tym, co będzie za 25 lat. O ile w 2013 r. liczba osób w produkcyjnym wieku mobilnym (czyli między 18. a 44. rokiem życia) wynosiła niewiele ponad 15,3 mln wobec 7 mln osób w wieku poprodukcyjnym (ponad 60–65 lat), o tyle w 2035 r. wyniesie ona ponad 10,7 mln wobec 10,2 mln.
Wysokość emerytur
Projekt prezydencki krótko rozprawia się również z jednym z fundamentów pomysłu zrównania i wydłużenia wieku emerytalnego – czyli ryzykiem niewielkich emerytur, zwłaszcza kobiet, które pracując krócej, nie będą w stanie wypracować odpowiednio dużego kapitału emerytalnego. Zgodnie z jego linią, skoro nie można nikogo zwolnić z pracy za to, że osiągnął wiek emerytalny, i jeśli taki ktoś chce nadal pracować na wyższą emeryturę – będzie mógł to robić. Można by tę myśl rozwinąć: może w ogóle nie jest potrzebne ustalanie limitu wieku emerytalnego i niech każdy pracuje tyle, ile chce. Jedynym ograniczeniem mógłby być poziom minimalnej emerytury – czyli pracuj tylko tyle, byś na tę minimalną emeryturę zapracował i by państwo nie musiało do ciebie dokładać.
Finanse publiczne
Jeśli chodzi o skutki odwrócenia reformy emerytalnej dla finansów publicznych, to autorzy wniosku szacują je na 40 mld zł do 2019 r., co jest zbliżone do skumulowanych szacunków rządowych. Tyle że skutki rosną w drastyczny sposób później. W roku 2023 byłoby to już 100 mld zł, ale jeszcze przed końcem przyszłej dekady przekroczyłoby 200 mld zł. Ten mechanizm jest prosty, wynika z tego, że część roczników zamiast na emeryturze jest na rynku pracy i zamiast pobierać świadczenie, opłaca składkę. W roku 2020, gdy wiek zostanie wydłużony o dwa lata, będzie to dotyczyło dwóch roczników kobiet i dwóch mężczyzn, którzy osiągną swój maksymalny wiek emerytalny 67 lat. Docelowo na rynku pracy ma być dziewięć roczników więcej niż w wariancie wieku przejścia na emeryturę 60/65 lat. Co w pewnym uproszczeniu oznacza, że dziewięć roczników mniej na rynku pracy będzie pracowało na dziewięć roczników więcej emerytów. Czyli zmiana pogarsza sytuację demograficzną w momencie, gdy i tak już będzie zła. Co więcej, skoro z powodu starzenia społeczeństwa trzeba doinwestować służbę zdrowia dla seniorów, to fundowanie zwiększonych kosztów w systemie emerytalnym tego nie ułatwi.
Argumenty Andrzeja Dudy dotyczą tego, co tu i teraz. Sama zmiana ustawy wywraca rozwiązania, które w pełni zadziałają za kilkanaście lat. Reforma Donalda Tuska realizowała dwa cele: po pierwsze zrównywała wiek emerytalny kobiet i mężczyzn, po drugie podnosiła wiek emerytalny. Andrzej Duda zamiast wprowadzić własne korekty, wywraca oba filary Tuska. Prezydent nie poszedł, co sygnalizowały zapowiedzi z jego otoczenia – w wariant, o jakim rozmawiał z Solidarnością, czyli możliwości obniżenia wieku dzięki dodatkowemu kryterium stażu. Głowa państwa zapowiada podtrzymanie projektu w kolejnym Sejmie. Może gdy ustanie wyborcza presja, zmieni się klimat, a prezydent wróci do umiarkowanych pomysłów.