- Co przewoził Heweliusz?
- Czy Heweliusz był sprawny feralnej nocy?
- "Zbudziły mnie uderzenia szklanek"
- "Ogłaszam alarm opuszczenia statku"
- Kapitan został do końca
Do dziś wielu ekspertów zadaje sobie pytanie, czy katastrofa promu "Jan Heweliusz" rzeczywiście musiała pochłonąć tak wiele ofiar i co feralnej nocy wydarzyło się na Bałtyku?
Co roku w miejscu, w którym zatonął prom, załogi innych promów pływających do Szwecji zrzucają okolicznościowe wieńce.
Co przewoził Heweliusz?
Miał długość 125 i szerokość 17 metrów, rozwijał prędkość 16, 5 węzła. Prom kolejowo-samochodowy "Jan Heweliusz" został zbudowany w 1977 roku w stoczni Trosvik w Norwegii. To była nowoczesna jednostka kolejowo-samochodowo-pasażerska do obsługi dochodowej trasy Świnoujście-Ystad. Swoją służbę rozpoczął w lipcu tego samego roku.
Już podczas eksploatacji ulegał wielu wypadkom. Wchodził w przechył na morzu, miał częste awarie silnika, zderzał się z kutrami rybackimi, wybuchł na nim nawet pożar. Przed feralnym rejsem, który odbył się w nocy z 13 na 14 stycznia, został przetrzymany w Świnoujściu z powodu nieszczelności furty rufowej.
Czy Heweliusz był sprawny feralnej nocy?
Tego wieczora na pokład "Jana Heweliusza" wprowadzonych zostało 28 samochodów ciężarowych, 10 wagonów kolejowych. Zaokrętowano 35 pasażerów, a sama załoga liczyła 29 członków. Dowodził nią doświadczony kapitan – Andrzej Ułasiewicz. Pływa od 25 lat.
Na pokładzie samochodowym pojazdy montowane są łańcuchami i ściągaczami, na kolejowym ustawiane tak, by tory znalazły się pomiędzy kołami. Parę dni wcześniej w Ystad podczas schodzenia do nabrzeża prom uderza o nie. Uszkodzona zostaje furta rufowa, ale udaje się ją podnieść po załadunku i dociągnąć do rufy. Z racji tego, że nikt nie zgłasza żadnych zastrzeżeń, prom wraca do Świnoujścia. Wieczorami uszkodzenia podczas postoju "Heweliusza" naprawiają ekipy remontowe pracujące w porcie.
- Stacje meteorologiczne podały, że pogoda jest sztormowa– mówił w reportażu TVP Historia Edward Kurpiel, ochmistrz, który feralnej nocy był na "Heweliuszu". – Bywaliśmy w taką pogodę na morzu od dwóch tygodni, więc byliśmy przyzwyczajeni. O 2 w nocy położyłem się spać. Pogoda była już sztormowa, było słychać silne uderzenia o burty. Statek się lekko przechylał.
"Zbudziły mnie uderzenia szklanek"
Dwie godziny wcześniej, bo ok. północy "Heweliusz" mija główkę portu w Świnoujściu i wychodzi w morze. Prom przechyla się na prawą burtę, ale prostuje, gdy pełniący wachtę na mostku trzeci oficer postanawia przepompować balast do zbiorników na lewej burcie. Pogoda jest coraz gorsza. Podmuchy zachodnio-południowego wiatru osiągają 110 km/h. Prom znowu przechyla się na prawą burtę. Kapitan koryguje kurs w prawo i poleca zmniejszyć prędkość po to, by uniknąć dużych przechyłów i destabilizacji ładunków.
Aby zniwelować opóźnienie wynikające z awarii furty rufowej, wybiera nieco inny kurs niż zwykle. Zamiast płynąć wzdłuż wybrzeża, by osłaniać prom od wiatru, skierował go na pełne morze. Decyzja o wybraniu krótszej drogi wydawała się być słuszna.
- Było chyba po 3 w nocy, jak mnie zbudziły uderzenia szklanek – wspomina Kurpiel.
- Obudził mnie hałas przesuwającej się skrzynki z wodą, którą miałem pod stołem. Przesunęła się na koję. To był przechył na prawą stronę – Jerzy Petruk, motorniczy.
Kapitan poleca trzeciemu oficerowi skontrolowanie stanu furty lufowej. Gdy fala uderza w lewa burtę, kilkumetrową szczeliną tryskają fontanny wody, która szybko jednak spływa z pokładu.
- To było straszliwe uderzenie wiatru, szum, wichura jak przy takiej pogodzie sztormowej, ale jakaś wzmożona jeszcze bardziej - wspomina Kurpiel.
"Ogłaszam alarm opuszczenia statku"
Huraganowy wiatr wzmaga się, zrywa grzbiety fal i uniemożliwia prace radarów. Około godziny 3 wieje z niespotykaną siłą ok. 160 km/h. Używana do pomiaru siły wiatru skala Beauforta nie przewiduje takiej prędkości. Kapitan w ramach próby ratowania sytuacji i nieradzącego sobie z taką pogodą statku, próbuje ustawić go dziobem do kierunku wiatru. Manewr ten powoduje, że prom przechodzi przez linię wiatru. Huragan uderza w prawą burtę i powoduje gwałtowny przechył. Puszczają mocowania ładunku. Samochody przesuwają się, a prom gubi stateczność.
- Nagle słyszę bardzo wyraźne sygnały alarmowe. "Uwaga załoga, pasażerowie. Ogłaszam alarm opuszczenia statku". Kapitan powtórzył to dwukrotnie co najmniej, również w języku angielskim. Wtedy doszło do mnie, że to już jest sprawa poważna – wspomina tamte chwile Kurpiel.
Petruk z kolei opowiada, że nie przypuszczał realnego zagrożenia. – Szybko wstałem, ubrałem się, wyszedłem na korytarz – mówi.
Przechył na lewą burtę cały czas się pogłębiał, a prom przewracał. Kapitan decyduje o nadaniu sygnału "Mayday". Jako pierwsi odbierają go Duńczycy, po nich Niemcy.
- Przechył następował, słychać było łomot. Drzwi przywalone, czułem się jak w trumnie. Coś pada, coś się wywraca. Wyjść nie mogę, łoskot coraz większy. Boże pomóż mi, jakoś muszę stąd wyjść. Kiedy mi się udało, podłogi już nie było. Wyszedłem, musiałem być bardzo schylony. Szedłem nie wysokością, a szerokością korytarza – mówi Kurpiel.
Kapitan został do końca
Pasażerowie w większości zostają zaskoczeni we śnie. – Ci, którzy byli na zewnątrz rzucali kapoki, łapaliśmy się i wydostawaliśmy na zewnątrz. Trzeba to było robić w pozycji leżącej – opowiada Petruk.
Część osób ma na sobie tylko bieliznę, bo ciepłą odzież zostawiła w kabinach ciężarówek. Bosman wraz z pomocą pasażerów próbuje otwierać tratwy ratunkowe, ale podmuchy wiatru strącają ludzi do wody. Prom w momencie katastrofy jest w 1/3 drogi do Niemiec. To właśnie Niemieckie Towarzystwo Ratowania Rozbitków prowadzi akcję ratowniczą. Decyduje o włączeniu do niej śmigłowców. Warunki są bardzo ciężkie.
- Padał deszcz. Wiatr powodował, że dosłownie było to jak ściana wody. Nawet utrudniało oddychanie – wspomina Petruk. Woda porywa tratwy. Na mostku pozostaje kapitan wzywając pomocy przez radio.
- Został do końca, by koordynować cała akcję. Próbował ratować ludzi i statek – mówi Kurpiel.
Wspomina, że sztorm szalał dalej a wiatr rozbijał wodę na drobny pył. Tratwa, na której znalazł się z innymi osobami była zalana. Kątem oka widzieli, jak prom wciąż się przechyla i tonie.
– To był straszny łoskot, krzyki ludzi, kipiel – mówi.
Kogo udało się uratować z tonącego Heweliusza?
O godz. 5:12 zatrzymują się zegary okrętowe. Jakiś czas później pojawiają się ekipy ratunkowe. – Jak zobaczyliśmy te światła, mówię do kierowcy: "Niech się pan trzyma, spokojnie proszę oddychać, nie wykonywać żadnych ruchów. Jak będą mieli możliwość to podejmą próby ratunku" – opowiada Kurpiel.
Udało się uratować tych, którzy mieli na sobie skafandry ratunkowe. Jak tłumaczyli uczestniczący w akcji niemieccy ratownicy ci, którzy nie mogli sami założyć szelek ratunkowych, bo mieli skostniałe od zimna i wody palce, nie mieli szans na przeżycie. Mogli to zrobić tylko ci, którzy wspomogli swój ratunek. Próbowali skakać na pokład. W siatkach statku grzęzły nogi, rzucało nimi na wszystkie strony. Łapano ich za ręce i wciągano na pokład. – Byłem gotowy przeskoczyć, dosłownie tylko barierka była przede mną i byłbym na pokładzie, ale bez tej asekuracji…bo się rozwidniło…popatrzyłem a tam już pływało pełno zwłok dookoła, więc zrezygnowałem z tego skoku – mówił Petruk.
Kurpiel wspomina, że takiego skoku próbował dokonać jeden z elektryków. – Tak się dzielnie trzymał, nie miał kombinezonu ratunkowego. Nad podziw. Po tylu godzinach w tej zimnej wodzie i się zdecydował. Skoczył, ale niestety ręce były zlodowaciałe. Zaczęły mu się obsuwać i się zsunął na naszych oczach, dostał uderzenie w głowę. Zanurzył się w wirach, wynurzył jeszcze raz i na naszych oczach zginął pod wodą – opisuje tragiczną sytuację.
W końcu i jemu udało się wydostać z tratwy i dostać do helikoptera. - Pół godziny lotu, czekały na nas niemieckie karetki pogotowia. Wsadzili nas zawieźli do kliniki – wspominał.
-Ja myślałem, że to jest jakiś sen, ale jak oczy otworzyłem, zobaczyłem salę, szpital, monitory to uświadomiłem sobie, że to jest prawda, że takie coś się stało – opowiada z kolei Leszek Kochanowski, marynarz z "Jana Heweliusza".
Dla rozbitków przygotowany był cały oddział, tymczasem trafiło na niego tylko kilka osób. Uratowano 9 osób. W katastrofie zginęło 55 osób – 20 marynarzy wraz z kapitanem oraz 35 kierowców. W czerwcu 1993 roku nurkowie na wraku promu "Jan Heweliusz" złożyli wieniec ku czci ofiar tej tragedii. Ten rytuał powtarzany jest co roku.
"Nie możemy tego zrozumieć do teraz"
Jako przyczynę tragedii Izba Morska w Gdyni uznała zły stan techniczny statku. Mówiono również o błędach kapitana, czym wzbudzono wiele kontrowersji.
W rozmowie z "Dzień dobry TVN" kapitan rezerwy Mirosław Lewko, nawigator, uczestnik akcji ratowania "Heweliusza" wspominał, jak wyglądała akcja ratownicza.
- Byłem nawigatorem w tym czasie. Początkowo byłem w tej grupie inicjującej akcji ratowniczej. Bardzo chciałem lecieć na akcję, ale musiałem zająć stanowisko na wieży kontroli lotów. Koordynować, obliczać wszystkie dane, zbierać informacje i po prostu umożliwić kolegom wylot. Szkoda, że to się odbyło tak późno – mówił.
Na pytanie dlaczego polscy ratownicy nie wkroczyli do akcji odpowiedział, że "zadaje sobie to pytanie od 27 lat".
- Nie możemy tego zrozumieć do teraz. Czy to zagrywki polityczne, czy jakaś duma niemieckich ratowników? Faktem jest, że miejsce katastrofy Heweliusza odbyło się na Bałtyku w strefie wód neutralnych, ale oprócz tego Bałtyk podzielony jest na strefy odpowiedzialności ratownictwa morskiego. I akurat niefortunnie do zdarzenia doszło na granicy 8 mil od polskiej strefy, czyli teoretycznie zgodnie z przepisami akcją ratowniczą przejmuje i dowodzi ośrodek ratownictwa, na której znajduje się prom – wyjaśniał.
Podkreślał, że informacja o uruchomienie śmigłowców na ratunek dotarła dopiero po 2 godzinach 34 minutach od sygnału "Mayday". Dodał, że wciąż wraca do niego "niemoc i żal".
- Gdyby nas wysłano w tym samym czasie, co Niemców, byśmy zdejmowali ludzi żywych, prawie z burty. Nasz śmigłowiec ratowniczy dotarł dopiero 5 godzinach i 30 minutach od sygnału "Mayday". Pojechaliśmy tam po prostu pozbierać śmieci – stwierdził.
Wrak "Heweliusza", który rozpadł się na dwie części, do dziś leży na dnie Bałtyku. Dokładnie na głębokości 27 metrów. Organizowane są do niego podwodne wyprawy. W 2008 podczas jednej z nich zginął polski nurek.