DGP: Przyjaźnimy się od lat i wiele razy rozmawiałyśmy o wydarzeniach z 1944 r., ale też o tym, co było wcześniej i później. Jesteś postacią niezwykłą, a jednocześnie typową dla swojego pokolenia.
Barbara Gancarczyk: Urodziłam się w 1923 r. Na warszawskiej Saskiej Kępie spędziłam szczęśliwe i beztroskie dzieciństwo. Chodziłam do bardzo dobrej, prywatnej szkoły sióstr nazaretanek. We wrześniu 1939 r. miałam zacząć naukę w Liceum im. Marii Konopnickiej, w klasie matematycznej. Wcześniej były radosne wakacje, które okazały się granicą między dwoma światami.
We wrześniu wybuchła wojna, a w październiku zaczęła się okupacja…
Zostaliśmy bez domu, który zniszczyły bomby. Ojciec stracił dobrą pracę w Banku Rolnym, jako administrator budynku zarabiał niewiele. Chcąc wesprzeć rodzinę, zaczęłam pracować - szkliłam okna, robiłam na drutach, pracowałam w zakładzie szewskim.
Reklama
Co nie przeszkadzało, żeby jednocześnie podjąć naukę, która przecież była też formą konspiracyjnej działalności.
Nie zaniechałam nauki, uczyłam się na tajnych kompletach, zdałam maturę i zaczęłam studiować architekturę. W tym czasie zaczęłam pracować w konspiracji, najpierw jako łączniczka mojego wykładowcy, prof. Stefana Bryły. W 1942 r. wstąpiłam do Batalionu Harcerskiego „Wigry”, gdzie przeszłam szkolenia sanitarne i łączności.
I zostałaś „Pająkiem”
Mój pseudonim Pająk to wynik poczucia humoru moich koleżanek… W ramach naszych konspiracyjnych szkoleń odbywałyśmy zajęcia gimnastyczne, które miały nam zapewnić tężyznę i sprawność fizyczną. Byłam bardzo chuda, miałam długie ręce i długie nogi. Kiedy wisiałam na drabince, koleżankom kojarzyłam się z pająkiem korsarzem i tak już zostało.
A potem powstanie.
W sierpniu 1944 r., jako sanitariuszka liniowa, razem z moim batalionem walczyłam na Starym i Nowym Mieście. Znosiłam z pola walki rannych kolegów, pomagałam również w szpitalu polowym przy Długiej 7. Razem z koleżanką Teresą Potulicką-Łatyńską pomagałyśmy ks. Wacławowi Karłowiczowi wynieść z katedry figurę Chrystusa. 13 sierpnia byłam świadkiem wybuchu niemieckiego transportera z ładunkami wybuchowymi, który zabił mnóstwo ludzi. Pomagałam ratować tych, którzy ocaleli.
W ostatnich dniach sierpnia dostałam rozkaz ewakuacji kanałami. Razem z przyjaciółką Janiną Gruszczyńską nie wykonałyśmy go, zostałyśmy z rannymi. We dwie wynosiłyśmy z płonących piwnic powstańców, którzy nie byli w stanie wyjść o własnych siłach. Przekonane, że w dużym szpitalu polowym będą bezpieczni, na własnych plecach przenosiłyśmy ich na Długą. 2 września wkroczyli tam Niemcy, przeżyłyśmy najgorszy dzień naszego życia, byłyśmy świadkami bestialskiego mordu na bezbronnych rannych. Janka, ks. Tomasz Rostworowski i ja byliśmy ostatnimi żywymi Polakami wychodzącymi ze szpitala przy ul. Długiej 7. Przez pl. Zamkowy, Mariensztat, Krakowskie Przedmieście, Ogród Saski doszliśmy do Dworca Zachodniego, stamtąd do obozu przejściowego w Pruszkowie. Razem z Janką Gruszczyńską wywieziono nas do obozu pracy we Wrocławiu.
Nie poddałyście się.
Pod koniec października podjęłyśmy pierwszy raz nieudaną próbę ucieczki, za drugim razem uciekłyśmy, zatrzymałyśmy się w Nowym Targu, w ostatnich dniach stycznia 1945 r. ruszyłyśmy do Warszawy, dotarłyśmy do niej 10 lutego.
Po wojnie kontynuowałam studia na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej, równocześnie pracując w Biurze Odbudowy Stolicy. Należałam do grupy najmłodszych pracowników, naszym zadaniem było zajmowanie się pomiarami i opisem tego, co zostało z zabytkowych budynków.
W każdej rozmowie wspominasz przyjaciół, chętniej o nich opowiadasz niż o samej sobie. Czym jest dla ciebie przyjaźń?
W czasie okupacji i powstania przeżycie każdego dnia było wyzwaniem. Łatwiej było, kiedy obok był życzliwy człowiek, przyjaciel. Poznawaliśmy się w bardzo różnych okolicznościach - na tajnych kompletach, na spotkaniach konspiracyjnych, w czasie szkoleń, akcji. Spośród poznanych osób najbliższe kontakty utrzymywaliśmy z tymi, którzy mieli podobne charaktery, spojrzenie na świat, wyznawali takie same wartości. Wydawać by się mogło, że o przyjacielu powinniśmy wiedzieć wszystko. W naszym przypadku było inaczej - im bliższa przyjaźń, tym mniej się zwierzaliśmy, mniej o sobie wiedzieliśmy. W razie aresztowania wszyscy byliśmy dzięki temu bezpieczniejsi. Wiązały nas emocje, wspólne przeżycia, byliśmy jak jedna rodzina. W czasie akcji czy walki najpierw myślano o bezpieczeństwie przyjaciela, kolegi, dopiero potem o swoim własnym.
Przyjaźń była jak przysięga, a nawet ważniejsza…
…od rozkazów?
Pod koniec sierpnia, kiedy było wiadomo, że Starówka dalej nie będzie walczyła, dowództwo zdecydowało, że powstańcy, służby sanitarne, kapelani przejdą kanałami do Śródmieścia. Nie było możliwości transportowania najciężej rannych, oni mieli zostać w szpitalach polowych. Wszyscy wierzyli, że Niemcy potraktują ich humanitarnie. Należałam do tej grupy, która miała przejść kanałami. Trudno było się pogodzić z tym, że zostawiamy rannych przyjaciół, tym trudniej że obiecywaliśmy sobie wspierać się do końca. Chciałyśmy razem z Janką Gruszczyńską dobrowolnie pozostać z rannymi, nie otrzymałyśmy zgody. Kolejka do kanału była na tyle długa, że mogłyśmy przemyśleć całą sytuację, wybrać między posłuszeństwem rozkazom a własnym sumieniem, poczuciem obowiązku i słowem danym przyjaciołom z oddziału. Zostałyśmy! Z narażeniem życia pokonywałyśmy wszelkie niebezpieczeństwa, nieludzkie zmęczenie, chcąc ocalić ich życie. Nie udało się, Niemcy wszystkich zamordowali.
Na tym nie skończyła się wasza wierność wobec towarzyszy.
W 1945 r., zaraz po powrocie do Warszawy, odnalazłyśmy ich zwęglone ciała. Mogłyśmy zrobić tylko tyle, żeby ich pogrzebać.
Przyjaźnie zawarte wtedy przetrwały próbę czasu i odległości. Po wojnie utrzymywaliśmy kontakty, spotykaliśmy się, zawsze mogliśmy na siebie liczyć. Latami przychodziły do mnie listy z całego świata… Przychodziły, bo zostało nas już niewielu, ale nasza przyjaźń żyje. Odchodzący zostawiają ślad w sercach żyjących.
Poznałam wiele osób z twojego pokolenia. Nie tylko mnie imponują wasza odwaga, lojalność, prawość… Co kształtowało te cechy? Rodzina, szkoła, Kościół, harcerstwo, a może wojna?
Wszystko po trochu. W moim przypadku ogromną rolę w wychowaniu, kształtowaniu charakteru i postaw odegrała szkoła, Gimnazjum Sióstr Nazaretanek przy Czerniakowskiej. Uczennice w większości pochodziły z bardzo zamożnych domów, ale były również dziewczęta średnio zamożne i bardzo biedne. Od początku traktowano nas na równi, bez względu na pozycję rodzinną, społeczną czy pieniądze, liczyły się wartości moralne i duchowe. Uczono nas uczciwości, pracowitości i koleżeńskości i wymagano, żebyśmy nimi się kierowały. Dużą uwagę przywiązywano do wychowania patriotycznego i społecznego.
Nie oznacza to, że byłyśmy aniołkami. Byłyśmy bardzo młode i nieraz zdarzały nam się najróżniejsze psoty i figle.
Powstańcy, których znam, znałam, bardzo często mówili o autorytetach, które budowały ich stosunek do świata.
Największymi autorytetami nie tylko dla mnie, lecz chyba dla wszystkich studentów tajnego Wydziału Architektury byli nasi profesorowie. Z narażeniem życia prowadzili zajęcia, często udostępniając własne mieszkania. Swoją wiedzą, charyzmą, poświęceniem wywierali na nas taki wpływ, że nie sposób było się nie uczyć, do każdego egzaminu podchodziliśmy doskonale przygotowani. Spośród profesorów największym autorytetem był dla mnie prof. Stefan Bryła. Przed wojną światowej sławy konstruktor i wieloletni poseł na Sejm II Rzeczpospolitej. W czasie okupacji był dziekanem tajnego Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej i szefem komórki Robót Publicznych i Odbudowy w Biurze Delegata Rządu na Kraj.
Profesor i pracował dla Polski, i pomagał studentom.
Zostałam nie tylko jego studentką, lecz także łączniczką. Profesor zdawał sobie sprawę, że ogrom obowiązków uniemożliwia nam podjęcie pracy. Mieliśmy bardzo trudne warunki materialne. Odpłatnie zlecał nam wykonanie rysunków do podręcznika, nad którym pracował. Dzięki niemu zostaliśmy zatrudnieni w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych, ze specjalnymi zaświadczeniami wyjeżdżaliśmy poza Warszawę przeprowadzać spis budynków. W rzeczywistości to była drugorzędna praca, bo mieliśmy przede wszystkim wyszukiwać te zabytkowe i dokładnie je szkicować. Dzięki temu mogliśmy zaliczyć praktyki, byliśmy zarejestrowani w urzędzie pracy, co chroniło nas przed wywózką, zarobiliśmy całkiem niezłe pieniądze i mogliśmy pooddychać świeżym powietrzem.
W październiku 1943 r. Niemcy aresztowali profesora, w grudniu został rozstrzelany.
Spotkałaś też na swojej drodze niezwykłą postać, ks. Tomasza Rostworowskiego.
Poznałam go w pierwszych dniach sierpnia 1944 r., został wtedy kapelanem naszego Batalionu „Wigry”. Od pierwszych dni podziwiałam go za spokój, radość, ofiarność. Potrafił dodawać nam siły i umacniać wiarę. Był nie tylko księdzem, żołnierzem, przyjacielem, lecz także niezwykłym pianistą, jego wieczorne koncerty zostały w pamięci wszystkich, którzy brali w nich udział. Grał i śpiewał pieśni patriotyczne i harcerskie. Obiecał nam, że nie opuści nas, będzie z nami do końca, i słowa dotrzymał. W czasie walk o Starówkę był wszędzie tam, gdzie mógł pomóc, spod kul wynosił rannych, gołymi rękoma odrzucał gruz z zasypanych, gasił pożary. Troskliwy pasterz dodawał otuchy słowem, modlitwą i czynem.
Po upadku Starówki odmówił zejścia do kanałów, pertraktował z Niemcami, próbując ratować rannych, był z nimi do końca. Zmuszony do opuszczenia szpitala, szedł razem z ludnością, po drodze pomagając potrzebującym. Ostatni raz widziałam go na pl. Zamkowym. Po wojnie dowiedziałam się, że jednak nie wyszedł ze Starówki. Udało mu się odłączyć od grupy i ukryć w schronie przy ul. Źródlanej. Koczował tam przez cały miesiąc.
Masz w pamięci przedwojenną Warszawę, miejsca, których już nie ma albo które zupełnie inaczej wyglądają?
Warszawa bardzo się zmieniła, właściwie tej przedwojennej już nie ma, wiele budynków przestało istnieć, na ich miejscu wybudowano nowe. W moich wspomnieniach pozostała Saska Kępa, która już nie istnieje. Nie było wtedy ul. Francuskiej, budynki stały przy ul. Obrońcow, Elsterskiej, Zakopiańskiej. Dookoła rozciągały się pastwiska i pola obsiane zbożem, wierzby rosochate, brzozy, śpiewały ptaki, krajobraz prawie wiejski. Od Elsterskiej do Wału Miedzeszyńskiego rozciągał się ogromny sad. Zakupy robiło się w sklepikach na Estońskiej i Obrońców. Dzieci bawiły się w parku Skaryszewskim im. Ignacego Paderewskiego, latem było dużo miejsca do biegania, a zimą zjeżdżało się na sankach.
Czym dla ciebie jest szczęście?
Nauczono mnie, że najważniejsze są człowiek, rodzina, zdrowie, a nie dobra materialne. Życie udowodniło, że każdą, nawet najcenniejszą i najbardziej strzeżoną rzecz można stracić w ciągu jednej chwili. W czasie wojny, powstania nikt nie myślał, żeby ratować cenne rzeczy, ale życie bliskich i swoje. Wszystko da się odbudować, bez większości materialnych dóbr można funkcjonować. W czasie okupacji życie było trudne, mieliśmy bardzo mało, każdy dzień był niewiadomą, a my potrafiliśmy się uśmiechać, cieszyć z drobiazgów.
Po wojnie, w dorosłym życiu nigdy nie zabiegałam o stanowiska, zaszczyty czy pieniądze. Największym szczęściem zawsze była i jest zdrowa, radosna i zgodna rodzina, przyjaciele i znajomi.
Co chciałabyś powiedzieć młodym ludziom, jakie masz dla nich przesłanie?
Każde pokolenie żyje inaczej, w innych warunkach, chociaż pragnienia są podobne. Realizujcie swoje plany i marzenia, ale nigdy kosztem innych. Szanujcie drugiego człowieka, bądźcie dla siebie dobrzy, wspierajcie się. Kierujcie się przyzwoitością i prawdomównością. Róbcie wszystko, żeby nigdy więcej nie było wojny!
Rozmawiała Małgorzata Czerwińska-Buczek, autorka wielu książek i publikacji poświęconych Powstaniu Warszawskiemu, wojnie i okupacji oraz kilku powieści. Wieloletnia współpracowniczka i wolontariuszka przewodniczka w Muzeum Powstania Warszawskiego
Zdjęcia w dodatku udostępnione dzięki uprzejmości Muzeum Powstania Warszawskiego, pani Małgorzaty Czarkowskiej i Małgorzaty Czerwińskiej-Buczek