W Brazylii trwa operacja sukcesja, czyli kontrolowany transfer władzy przez prezydenta do wyznaczonego następcy, proces ten znaliśmy dotychczas z Rosji. Wszystko w majestacie prawa i demokracji. Nie słychać protestów, przeciwnie, zachwyty, że dotychczasowa linia będzie kontynuowana.
W ubiegłotygodniowych wyborach prezydenckich pierwsze miejsce zajęła Dilma Rousseff naznaczona przez obecnego prezydenta Luiza Ignacio Lula da Silva zwanego potocznie Lulą. To on jest symbolem nowego systemu, lecz zapoczątkował go jeszcze poprzedni prezydent Fernando Henrique Cardoso. Rousseff czeka jeszcze druga tura wyborów, ale nawet gdyby nie wygrała, jej rywal też ma zamiar iść drogą Luli. Brazylia konsekwentnie buduje model państwa, który – w przeciwieństwie do modelu chińskiego łączącego komunizm, kapitalizm i konfucjanizm – stał się atrakcyjny nie tylko na lokalnym, ale i globalnym rynku idei.
Zachód ma demokrację oraz prawo chroniące obywatela przed państwem, ale cierpi na zapaść gospodarczą, Chiny zaś wprawdzie kwitną, ich PKB szybuje w niebo, człowiek jest tam jednak nikim nie tylko dla władz centralnych, ale i najmarniejszych urzędników lub kapitalistów na prowincji. Pomiędzy jednostką i rodziną a państwem oraz wspieranym przez nie kapitałem nie ma żadnych barier ochronnych. Brazylia od trzech dekad kroczy inną drogą.

Bóg jest Brazylijczykiem

Reklama
System brazylijski zasadza się na trzech filarach. Pierwszy to stymulacja wzrostu gospodarczego. W tym roku PKB Brazylii zwiększy się o ponad 7 proc., a gospodarce przybędzie 2,5 mln miejsc pracy. Rząd – jak w Chinach, Korei Południowej, a wcześniej Japonii – nie daje kapitałowi całkowicie wolnej ręki, lecz określa cele do osiągnięcia. Realizują je przedsiębiorcy prywatni i firmy państwowe. Narzędziem zachęty oraz kontroli są ulgi podatkowe, koncesje, dotacje publiczne. Zadaniem numer jeden była samowystarczalność energetyczna. Została osiągnięta dzięki inwestycjom w elektrownie wodne i produkcję biomasy. Dziś trzy czwarte energii zużywanej w Brazylii pochodzi ze źródeł odnawialnych; dla porównania UE w swoich najambitniejszych planach chciałaby doprowadzić do tego, by w jej wypadku była to jedna trzecia. Ekolodzy i obrońcy Indian protestują, że ceną za ten sukces jest dewastacja krajobrazu i wykarczowanie piątej części puszczy amazońskiej pod uprawy energetyczne, ale teraz Brazylia nie musi obawiać się odcięcia dostaw surowców albo embarga.
Mało tego, u wybrzeży kraju odkryto złoża ropy szacowane na 25 do 100 mld baryłek. Brazylia ma szansę w ciągu dekady dogonić Wenezuelę w eksporcie czarnego złota. Nie tylko będzie więc samowystarczalna, ale może stopniowo uzależnić od swoich dostaw cały kontynent. – Bóg jest Brazylijczykiem – zakrzyknęła Rousseff na wieść o odkryciu ropy. Typowa latynoska emfaza, nie sposób jednak nie zauważyć, że sprawdza się tu powiedzenie: odważnym sam Bóg sprzyja. Rząd planuje, że w 2026 r. kraj stanie się piątą gospodarką świata, już teraz wytwarza on trzy czwarte PKB Ameryki Łacińskiej. Wkrótce Brazylijczycy będą mogli uczciwie powiedzieć – Ameryka to my.
Drugi filar systemu, który od imienia prezydenta można dla uproszczenia nazwać lulizmem, to redystrybucja. W Europie straciła dawny powab, odeszła od niej nawet Szwecja. Brazylia przeciwnie. W jej wypadku jednak nie chodzi o transferowanie pieniędzy od bogatszych do biedniejszych za pośrednictwem aparatu państwowego w imię mętnie zdefiniowanej sprawiedliwości, ale o poszerzanie grona konsumentów. Brazylia bowiem, w przeciwieństwie do Chin, stoi głównie popytem wewnętrznym, nie eksportem. Bogactwo nie może zatem kumulować się w wąskich klasach społecznych, ponieważ dławi to rozwój gospodarczy.



Programy redystrybucyjne mają na celu wyrwanie biednych z pęt niemożności i uczynienie z nich obywateli oraz pełnoprawnych uczestników życia gospodarczego. Najważniejszy to Bolsa Familia, w ramach którego 44 mln ludzi dostały dotacje na zaspokojenie podstawowych potrzeb bytowych oraz edukację dzieci. Kolejny to pokojowa pacyfikacja faweli, głównie w Rio de Janeiro, kontrolowanych dotychczas przez gangi. Główną bronią rządu są tu inwestycje w infrastrukturę slumsów i placówki edukacyjne. W efekcie obu programów oraz stymulowanego przez władze wzrostu gospodarczego brazylijska klasa średnia dorobiła się w ostatnich latach 30 mln nowych członków. Większość z nich oddaje teraz rządowe pieniądze w formie podatków od swoich większych przychodów. Inwestycja się opłaciła.

Świat to my

Trzecim filarem lulizmu jest solidaryzm na arenie międzynarodowej. Brazylia ustawiła się w pozycji promotora i obrońcy świata rozwijającego się. Chce być jego głosem. To ona najtwardziej lobbowała za ożywieniem G20, powołanej już 11 lat temu, ale do niedawna martwej struktury zrzeszającej najbogatsze kraje globu. Prezydent Lula najostrzej krytykował Zachód na szczycie grupy w Londynie w 2009 r. i to w imieniu wszystkich państw rozwijających się. Obama uznał go nawet za najbardziej popularnego polityka świata. W końcu Brazylia nie chce wcale walczyć z Zachodem na wzór dyktatora Wenezueli Hugo Chaveza, ale konkurować z nim jak równy partner przestrzegający tych samych zasad. Państwo to domaga się też przyznania mu stałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, wchodzi aktywnie w międzynarodowe struktury finansowe – Bank Światowy i MFW.
Brazylii wciąż daleko do lidera świata rozwijającego się, ale de facto przewodzi już Ameryce Południowej i ma szansę na sukces w Afryce. Głównie z myślą o niej uruchomiła w maju TV Brasil International, stację, która poprzez Mozambik transmituje programy do 49 narodów Czarnego Lądu. Poza tym inwestuje na potęgę, np. w bankowość w Angoli. Łączne inwestycje zagraniczne Brazylii w 2008 r. sięgnęły 21 mld dolarów, w tym roku będą pewnie jeszcze większe.
Lulizm nie zlikwidował problemów strukturalnych Brazylii, które podminowują jej rozwój, choćby koncentracji własności ziemi w rękach latyfundystów, wielkiej liczby ubogich wykluczonych z życia politycznego i gospodarczego, deforestacji Amazonii, przestępczości, w tym władzy gangów w fawelach, słabej edukacji, ale przynajmniej wziął byka za rogi i od trzech dekad mocno go trzyma.
Dziesiątki krajów rozwijających się w Ameryce Łacińskiej, Afryce, a nawet Azji mają silny potencjał wzrostu, a jednocześnie negatywny lub wręcz wrogi stosunek do Zachodu, nie chcą one jednak iść drogą chińską, zbyt ekskluzywną i brutalną. Brazylia oferuje im tymczasem model rozwoju dostosowany do ich warunków społecznych, dobrze komponujący się z zasadami rządzącymi wspólnotą międzynarodową, a do tego skuteczny, dający wymierne bogactwo oraz wpływy polityczne. I najwyraźniej to lulizm, a nie demokracja w stylu zachodnim zapanuje w XXI wieku nad całymi połaciami naszego globu.