Jarosław Kaczyński, pytany o doniesienia "Gazety Polskiej" o rzekomej inwigilacji jego brata za czasów jego prezydentury, przyznaje, że Lech Kaczyński wiedział o jej istnieniu. "Powiedzmy, że powiedziano mu" - stwierdza. Wyjaśnia, że wiąże się to z pamiętną strzelaniną na granicy gruzińsko-osetyjskiej. Kaczyński zaznacza, że nie żyjący już prezydent podchodził do tej sytuacji "z dystansem". "Tak czy owak państwo, w którym inwigiluje się głowę państwa, to nie jest państwo prawa" - dodaje szef PiS.
Pada także pytanie o wsparcie PiS przez środowiska "kiboli", a także o sprawę "Starucha", nieformalnego przywódcy kibiców Legii Warszawa, który siedzi w areszcie w związku z podejrzeniem o rozbój. "Newsweek" przypomina, że "Staruch" po śmierci Jana Wejcherta, jednego z założycieli TVN, krzyczał na stadionie "Jeszcze jeden!", mając na myśli innego twórcę telewizji, Mariusza Waltera. Jarosław Kaczyński wydaje się jednak bagatelizować zachowanie "Starucha". "Pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu też krzyczano: Jeszcze jeden!. Jakoś nie słyszę w związku z tym oburzenia. Nas, gdy rządziliśmy, obrażano w najgorszy sposób, ale nikt z tego powodu nie został aresztowany czy pobity" - zaznacza szef PiS.
W rozmowie z szefem PiS dziennikarze "Newsweeka" często odnoszą się do tego, co Jarosław Kaczyński napisał w swej wydanej ostatnio książce "Polska moich marzeń". Pytają m.in., co szef PiS miał na myśli, pisząc, że kanclerstwo Angeli Merkel nie było wynikiem czystego zbiegu okoliczności i że jej celem jest podporządkowanie Polski Niemcom. "Ona wie, co ja chcę przez to powiedzieć. Tyle wystarczy" - odpowiada tajemniczo Jarosław Kaczyński.
Pytany, czym w pierwszej kolejności zająłby się, gdyby został premierem, Kaczyński wskazał zbadanie stanu faktycznego finansów publicznych, a także program inwestowania środków unijnych. Nie chce jednak podać żadnych nazwisk potencjalnych przyszłych ministrów.
Przy czym podkreśla, że objęcie władzy przez PiS jest możliwe tylko w wypadku, gdy to on zostaje premierem.
Kaczyński przekonuje, że oddanie głosu na PO jest w istocie oddaniem głosu na jej koalicję z Januszem Palikotem, którego widzi jako "wicepremiera ds. walki z Kościołem". "Rosnące notowania Palikota mnie martwią. Z dwojga złego wolałbym, aby to Platforma miała lepszy wynik wyborczy, niż żeby Palikot wszedł do Sejmu" - przyznaje szef PiS.
Jarosław Kaczyński wyjaśnia też, że nie godzi się na debatę z Donaldem Tuskiem, bo szef rządu zapewne, że "jeśli wygra PiS, to aresztuje inwestycje", a jego samego będzie obciążał za śmierć Barbary Blidy. "Jeśli ta skrajnie szkodliwa wojna polsko-polska ma się skończyć, to my musimy wygrać wybory. Nie trzeba tego debat z Tuskiem, tylko z Polakami" - konkluduje.