Jeśli nawet Sloterdijk nie potrafi rozwikłać najważniejszych sprzeczności i paradoksów nowoczesności, bez wątpienia potrafi je nazwać. Nadał nowe filozoficzne znaczenie pojęciu "cynizmu" (fragment jego "Krytyki cynicznego rozumu" zamieściliśmy w "Europie" nr 50 z 14 grudnia ub.r.), czyniąc z niego precyzyjne narzędzie krytyki współczesnego Zachodu.
W swych diagnozach unika jednak częstego dziś apokaliptycznego tonu. Ze zrozumieniem opisuje ostatnią realizowaną przez nas społeczną utopię - "Kryształowy Pałac" przeznaczony dla ludzi poszukujących "jednocześnie nowoczesności i szczęścia".
p
Maciej Nowicki: W "Mobilisation infinie" zdefiniował pan ironicznie człowieka nowoczesnego jako "myślącą lawinę". Czy lawinie - myśleniu, które wciąż się radykalizuje, ulega modom, wpada w panikę - można wyznaczyć jakiekolwiek granice? Co może ją zatrzymać?
Peter Sloterdijk*: Granicą lawiny jest dolina - tocząc się po zboczu, lawina staje się coraz większa, ale w końcu zatrzymuje swój bieg, natrafiając na tę przeszkodę. W przypadku cywilizacji nowoczesnej jedyną prawdziwą i ostateczną przeszkodę stanowi skończoność źródeł energii. Ten moment znajduje się jeszcze w oddali, a jednak widzimy go stosunkowo jasno i wyraźnie. Od pewnego czasu obwieszcza się nam: Zła nowina jest taka, że ropa się kończy. Co oznacza, że cywilizacja współczesna znajduje się w fazie samounieważnienia. Bo wszyscy - bez wyjątku - jesteśmy dziećmi, fantomami, chimerami ropy naftowej. Tak więc musimy tę wiadomość zaadaptować do naszej sytuacji i żartobliwie obwieścić: Dobra nowina jest taka, że ropa się kończy. Takie jest wielkie zadanie dla człowieka współczesnego.
Czy myśląca lawina jest zdolna do takiej przemiany?
Myśląca lawina stanowi - oczywiście - odwołanie do myślącej trzciny Pascala. Chciałem Pascalowski obraz zastąpić czymś, co jest kruche, ale jednocześnie posiada moc niszczenia. Dziś dodałbym jeszcze jedną metaforę - człowiek współczesny przypomina pocisk, który myśli. Jest - podobnie jak inteligentna amunicja - wyposażony w system rozpoznawania nieprzyjaznych obiektów.
Podkreślał pan kiedyś, że istotą nowoczesności jest zastąpienie natury przez historię. Co więcej - historia chce wręcz stać się drugą naturą. Co to dla nas w praktyce oznacza? Czy natura całkowicie zniknie z naszego pola widzenia?
Dziś sądzę raczej, że projekt nowoczesności polega na próbie zbudowania wielkiej przestrzeni wygody i bezpieczeństwa... Chcemy stworzyć przestrzeń ochronną, gdzie życie rozwija się pod znakiem immunologii, staje się coraz bardziej odporne na choroby i zagrożenia. Immunologia jest zresztą jednym ze słów-kluczy nowoczesności: nieustannie medytujemy, czy potrafimy - i w jaki sposób - wbudować taką absolutną barierę ochronną w nasze człowieczeństwo.
Mówimy o przestrzeni bezpieczeństwa, którą pan próbuje opisać za pomocą metafory Kryształowego Pałacu zapożyczonej od Dostojewskiego.
Można też użyć innego obrazu. Tzw. forma okcydentalna - wizja człowieka i cywilizacji realizowana na Zachodzie i promowana przez współczesny Zachód poza jego granicami - w znacznym stopniu przypomina to, co Walter Benjamin opisywał w Pasażach. Oczywiście Pasaże są dziełem niedokończonym, nigdy nie wyszły poza stadium notatek i prowadzą Benjamina do klęski. Na dodatek Benjamin umieszcza w centrum swej analizy ten typ architektury - czyli pasaże - który już wtedy był przeżytkiem. Powinien się zająć raczej stadionami, wielkimi hotelami, ośrodkami turystycznymi czy centrami konferencyjnymi. Niemniej jednak musimy tu dostrzec wielki wysiłek na rzecz zbudowania pewnej teorii kapitalistycznego wnętrza. Benjamin rozumiał, że współczesny kapitalizm pragnie niejako unieważnić świat zewnętrzny. Pasaże opisywały miejsce, gdzie zewnętrzność sprowadzono do niewolniczego statusu i jako niewolnika zaproszono do wnętrza.
Wracając do Kryształowego Pałacu - istniał rzeczywiście, został zbudowany w Londynie w roku 1851 z okazji wystawy światowej. Dostojewski zwiedził go 10 lat później i zareagował charakterystycznie dla upokorzonego człowieka ze Wschodu - odczuwał nienawiść do tej konstrukcji i typu umysłowości, która mogła ją stworzyć. Dziś powinniśmy czytać jego Zapiski z podziemia jako zapowiedź wszystkich form antynowoczesnego resentymentu, również resentymentu peryferii w stosunku do centrum. Dostojewski wiedział, że idą ciężkie czasy dla tych, którzy nie zostaną zaproszeni do zachodniego Kryształowego Pałacu. To, co pisał, pozwala nam równie dobrze zrozumieć dzisiejszych alterglobalistów czy islamistów.
Krótko mówiąc: nie wszyscy zamieszkają w Kryształowym Pałacu.
Właśnie. Metafora Kryształowego Pałacu przypomina, że między wnętrzem a zewnętrzem istnieje różnica, a granicę wyznaczają ściany tego pałacu. To zresztą jego wielka zaleta. Nie wydaje mi się bowiem, by człowiek współczesny miał dziś zamiar całkowitego przekształcenia natury. Widać coraz wyraźniej, że nasza postawa wobec rzeczywistości zewnętrznej jest w gruncie rzeczy pewnego rodzaju izolacjonizmem, że nie chcemy wszystkiego włączać do naszego świata, w którym panują temperatury właściwe szklarniom.
Jednak ci, którzy żyją wewnątrz, wciąż żądają podwyższenia temperatury, dalszego poprawiania warunków życia. Podczas gdy na zewnątrz...
To prawda. W Europie Zachodniej nieustannie mówimy, że dotychczasowa temperatura nie wystarcza. Żądamy podwyższenia temperatury, bo wszyscy mamy świadomość, że w gruncie rzeczy nawet my, uprzywilejowani, pochodzimy ze świata zewnętrznego i chcemy się od niego odseparować.
Polska stanowi dziś część Kryształowego Pałacu zwanego Unią Europejską. Jednak cieplarniane metafory zawsze miały dla nas zdecydowanie negatywny wydźwięk. Zbyt długo żyliśmy w atmosferze wymuszonego heroizmu, by miało to nie pozostawić na nas trwałego śladu. W jednym z wywiadów powiedział pan, że ludzie z Europy Środkowej to kontenery dawnych traumatyzmów, a ich pamięć jest oddalona o lata świetlne od pamięci pozostałych Europejczyków, którzy zatracili żywą wiedzę o cierpieniu. Czy - pańskim zdaniem - Polacy jeszcze długo pozostaną ostatnimi neurotykami Europy, zanurzonymi w tragediach przeszłości?
Jestem przekonany, że staną się tacy jak wszyscy Europejczycy.
To dobrze czy źle?
Nie jest to ani dobre, ani złe. To po prostu nieuniknione. Dlatego że nowoczesność jest w gruncie rzeczy gigantycznym eksperymentem, którego główny cel stanowi reorientacja pożądania. Do tej przygody najlepiej przygotowane są te narody, które w przeszłości wykształciły wielką kulturę metafizycznego pragnienia. Trzeba sobie bowiem zdać sprawę, że metafizyka to najlepsze przygotowanie do dzisiejszego konsumeryzmu. Metafizyczna tresura duszy już jest skierowana na pragnienia nieskończone i nienasycone. I jeśli taka struktura zostanie na trwałe zainstalowana w naszej psyche, możemy zrobić zazwyczaj jedno - zastąpić pragnienia metafizyczne pragnieniami, potrzebami fizycznymi. Uczynić z nich nową dynamikę graniczną, definiującą człowieka. I to właśnie robimy w naszym Kryształowym Pałacu.
Jedna z granic, które dziś wyznacza się człowiekowi współczesnemu, tkwi w manipulacjach biotechnologicznych. W Ramp;Yacute;gles pour le parc humain domagał się pan, byśmy zaczęli otwarcie rozmawiać o możliwości ulepszenia człowieka, co wywołało zresztą ogromny skandal. Po pańskim wystąpieniu wywiązała się najgwałtowniejsza polemika dekady, którą wielu porównywało do wcześniejszej kłótni historyków...
Przede wszystkim wystrzegajmy się alarmizmu. Biotechnologów postrzega się jako uczniów czarnoksiężnika, bo główny cel mediów stanowi podniesienie adrenaliny na skalę masową. Pod pretekstem oburzenia media jako pierwsze rozkoszują się marzeniem stworzenia człowieka od nowa. Media mają zresztą ułatwione zadanie, bo człowiek zawsze pragnął odsunąć granice własnej skończoności, śmiertelności. To było wpisane w religijną wyobraźnię. I jest nadal. Niedawno członkowie jednej z sekt fundamentalistycznych w USA zapragnęli zdobyć kilka kropli krwi z tuniki z Argenteuil i całunu turyńskiego. Doszli do wniosku, że szaleństwem jest czekać na nadejście Chrystusa, jeśli już teraz można sprawić, by żył. Trudno się dziwić, że taką propozycję przedstawili Amerykanie, którzy z natury są raczej niecierpliwi.
Tymczasem biotechnologowie wiedzą przede wszystkim jedno - w stosunku do szalonych ekstrapolacji autorów SF czy współczesnych powieściopisarzy nie mogą prawie nic. Postęp w biotechnologii jest tak naprawdę niezbyt imponujący. Jej osiągnięcia okazują się bardziej znaczące w sensie filozoficznym niż technicznym: dzięki biotechnologii odkrywamy, że natura jest pełna fenomenów ukrytych, wymykających się naszemu rozumowi, sprzecznych ze zdroworozsądkowymi wyobrażeniami. Nowoczesność pragnęła wydobyć na światło dzienne wszystko, co ukryte w naturze, uczynić naturę całkowicie zrozumiałą. Tymczasem jedną z ironii techniki jest to, że im bardziej osacza naturę, tym częściej trafia na zagadki. W końcu przesłaniem techniki staje się pewien fatalizm.
Nie unikniemy jednak pytania o szalone ekstrapolacje współczesnych powieściopisarzy. Ze względu na pozytywny stosunek do biotechnologii często wymienia się pana obok Houellebecqa, który w swej ostatniej książce La possibilité d'une ?le, ostatecznie zniechęcony do współczesnego człowieka, widzi naszą ostatnią szansę w klonowaniu połączonym z biotechnologicznym ulepszeniem ludzkiego gatunku. Biotechnologia to dla niego skok w nową jakość, tymczasem pan widzi w niej przede wszystkim kontynuację.
Moja wizja biotechnologii rzeczywiście jest skromniejsza, dyskretniejsza. Jednak rozumiem Houellebecqa, bo obrzydzenie człowieczeństwem wpisane jest w tożsamość współczesnego człowieka. Obrzydzenie samym sobą - gdy już zbyt dobrze się siebie poznało - to przywilej wszystkich cywilizacji wysoko rozwiniętych, które w języku niemieckim określamy terminem Hochkultur. Zauważmy, że te kultury - chińska, perska, indyjska, grecka, egipska - pojawiają się mniej więcej w tym samym czasie i mniej więcej na podobnym etapie popadają w obrzydzenie do samych siebie. Wytłumaczenie tego fenomenu jest stosunkowo proste: cywilizacje wykonują wielki skok do przodu, gdy zaczynają używać na wielką skalę pisma.
To prowadzi do przemiany umysłowej. Rodzaj dystansu w stosunku do samego siebie, jaki nabywamy poprzez czytanie i pisanie, jest nieustannym treningiem dekontekstualizacji. A w momencie, gdy do gry wchodzi obrzydzenie samym sobą, wielki poryw metafizyczny staje się możliwy, człowiek może używać swych właściwości fizycznych jako punktu wyjścia wspinaczki ku niezwykle wysokim szczytom.
Dzieje kultur wysoko rozwiniętych to historia prób syntezy między spokojnym dystansem wobec samego siebie a dramatycznym obrzydzeniem. Myśl indyjska stanowi wielki fantazmat, który ma prowadzić poza zwykłe życie, a chrześcijaństwo wyprodukowało nieskończoną ilość krytycznych wyobrażeń dotyczących nadczłowieka. Nadczłowiek nie jest pojęciem nietzscheańskim, lecz terminem zdecydowanie chrześcijańskim. Po raz pierwszy pojawia się w biografii św. Ludwika, którego w XIII wieku nazywano superhomo. A to dlatego, że zawsze myśli o Bogu, mało śpi, prawie nic nie je i nie pije...
Przywołał pan moment wyłonienia się Hochkultur, stanowiący zaczątek naszej dzisiejszej cywilizacji. Niedawno powiedział pan, że pragnie postarzeć się o 3 tys. lat. To było w Battements du monde, pańskim dialogu z Alainem Finkielkrautem. Ale jak tego dokonać, skoro człowiek nowoczesny - by powrócić do obrazu myślącej lawiny - ciągle zwraca się do przodu? Albo innymi słowy: nie potrafi już dokonywać syntezy między dystansem wobec samego siebie a obrzydzeniem. Obrzydzenie wobec własnej przeszłości - jako zbyt brutalnej - stało się dewizą sporej części Europy.
W gruncie rzeczy mogłoby to być proste. Wystarczyłoby na serio poddać się spuściźnie cywilizacji zachodniej, wziąć na siebie całą europejską bibliotekę, by z dnia na dzień postarzeć się brutalnie o 3 tys. lat. Dziś - oczywiście - jesteśmy na to zbyt słabi psychicznie. Człowiek współczesny nie wytrzymałby takiej dawki.
Powinniśmy jednak zrozumieć zalety pewnego dobrego konserwatyzmu. Bo jeśli nic w naszej przeszłości nie zasługuje na ocalenie, walka, by masy miały dostęp do dóbr zastrzeżonych wcześniej dla elit, jest czymś absurdalnym. Edukacja to z natury rzeczy przedsięwzięcie konserwatywne. Trzeba być konserwatystą w stosunku do nabytych bogactw. Nie można należeć do jakiejś cywilizacji, wyrażając wobec niej absolutne obrzydzenie. Nauka docenienia własnych bogactw stanowi ważny element cywilizacji, równie istotny co savoir-faire, co prosta zdolność posługiwania się jej wytworami.
Ale jak bronić się przed takim zgeneralizowanym obrzydzeniem do samych siebie, do własnej przeszłości? Pytam o to pana jako Niemca, czyli szczególny przypadek nowoczesnego Europejczyka. Rozmawiałem niedawno z Emmanuelem Le Roy Ladurie, który stwierdził, że największym problemem Niemców jest to, iż całą swą przeszłość traktują jako prefigurację Hitlera. I dlatego są zmuszeni uciekać się do pojęć tak abstrakcyjnych jak patriotyzm konstytucyjny Jürgena Habermasa. Krótko mówiąc: nowoczesność europejska w wersji niemieckiej - podchwyconej przez znaczną część europejskiej lewicy - to taka, w której nie możemy postarzeć się o 3 tys. lat, bo odrzucamy całą tę splugawioną przez nasze zbrodnie historię...
Ladurie mówi o czymś bardzo ważnym. Począwszy od lat 60. Niemcy skryli się w bezbarwności, w której wszystkie pojęcia i dane typowe dla cywilizacji niemieckiej po prostu zanikły. Pominąwszy jeden obszar - muzyki, gdzie pozbycie się tego, co istniało wcześniej, było niemożliwe. To jedyny obszar witalny cywilizacji niemieckiej po II wojnie światowej. A prawda dotycząca Habermasa jest po prostu taka, że zawsze trzymał się na dystans wobec przestrzeni muzycznej, która stała się centrum naszej tradycji. Nie możemy - oczywiście - zarzucać intelektualiście, iż jest głuchy na muzykę. Ale nie możemy też twierdzić, że jeśli już jest głuchy, trzeba go traktować jako autorytet w dziedzinie niemieckiej tradycji. Należy też dodać, że paraliż, o którym mówi Ladurie, ustępuje - od lat 80. zaczęto rozumieć, że historia Niemiec nie sprowadza się do epizodu nazistowskiego. Tak więc był to fenomen związany z pewnym pokoleniem.
Kontynuujmy próbę opisu naszej epoki - nowoczesności. Pańskim zdaniem toczy się dziś wielka wojna, dla wielu niewidzialna, w której główną stawką jest zmiana ciężaru świata. W tej wojnie lekkość długo była górą. Proponuje pan wręcz, by posługiwać się opozycją lekki-ciężki zamiast kategoriami lewica i prawica... Czy to oznacza, że dawne ideologiczne języki stają się bezużyteczne?
Tak, bo wszystkie stare języki opisywały świat w kategoriach ciężaru i substancji stałych. Tym samym nie potrafią wyrazić świata lekkości i jej relacji, nie umieją połączyć podstawowych doświadczeń nowoczesności, której istotę stanowi nieskończona mobilizacja. Weźmy szkołę frankfurcką - z powodu marksistowskiego dziedzictwa jej przedstawiciele byli skłonni do interpretowania lekkiego jako pozoru, a ciężkiego jako istoty rzeczy. Podczas gdy w nowoczesności to ciężkość stała się pozorem, a to, co najważniejsze, możemy znaleźć w powietrzu, atmosferze, stanie lotnym. Jeśli to rozumiemy, ramy dzisiejszej teorii krytycznej ulegają całkowitej zmianie...
Wracając do pytania o lewicę i prawicę - od pewnego momentu wojna lekkiego z ciężkim była rzeczywiście równoważna z walką lewicy z prawicą. Przesłanie lewicy głosiło w gruncie rzeczy, że wszelki ciężar - społecznych relacji, pracy itp. - jest nieludzki, a być na lewicy oznaczało uczestniczyć w przedsięwzięciu, którego cel stanowiło uczynienie lżejszą egzystencję jak największej ilości ludzi. Tej działalności zawsze towarzyszyła mechaniczna reakcja prawicy - myśl prawicowa czerpała tożsamość z odrzucenia postulatu lekkości, ze stwierdzenia, że pewne sprawy są nieuniknione, z refleksji nad granicami możliwych reform i przekształceń. Prawica była partią ciężkości. To dlatego jej wizja rzeczywistości okazywała się zawsze twardsza, ciemniejsza, bardziej bezwzględna...
Potem jednak nadszedł czas, gdy zadanie uczynienia życia lżejszym przejął kapitalizm. Stał się głównym czynnikiem mobilności, elastyczności i lekkości. Co w takiej sytuacji może robić współczesna lewica, skoro kapitalizm podkradł jej rolę? A co ma robić współczesna prawica ze swą tęsknotą za ciężarem, substancją i tożsamością, jeśli pozostaje jednocześnie prokapitalistyczna, neoliberalna?
To bardziej skomplikowane. Zacznijmy od istotnego przypomnienia. Jak trafnie zauważyli Marks i Engels - to burżuazja jest klasą rewolucyjną. Jedyne udane rewolucje były burżuazyjne. Nie ma ani jednej udanej rewolucji proletariackiej... Wielka przygoda człowieka współczesnego nierozłącznie wiąże się z instytucją praw własności (nie ma nic bardziej anarchizującego niż kapitał) i dynamizmem wynalazczym... Burżuazja dnia dzisiejszego nie stanowi wyjątku od reguły ogólnej. To ona niesie nas w stronę lewitacji, jest awangardą w dziedzinie uwalniania nas od tzw. naturalnych praw, liderem w wyścigu ku lekkości. Proletariat, arystokracja czy pracownicy - wszystko to są klasy reakcyjne w porównaniu z potrzebami progresizmu klas wynalazczych.
Lewica klasyczna uczestniczyła w rewolucyjnym uniesieniu burżuazji jedynie w pewnym historycznym momencie. Tylko wtedy jej rewolucyjne ambicje były rzeczywiście uzasadnione, tylko wtedy lewica mogła przez moment nawet prześcignąć burżuazję w procesie wyzwalania twórczego potencjału. Chodzi o konstelację historyczną, która skończyła się w chwili powołania III Międzynarodówki. To absolutnie jasne - bo właśnie wtedy stworzono model paraliżujący poczucie własności (i związane z tym motywacje), co ostatecznie uniemożliwiało istnienie gospodarki dobrobytu. Wówczas lekkość zmieniła swój obóz. Czy raczej wróciła do swego prawdziwego źródła - zmierzającego do przodu dynamizmu burżuazji.
Jednak ostatnio przestaje pan wierzyć w dozgonność związku kapitalizmu z lekkością. Nowoczesność miałaby wkraczać w nową fazę - nazywaną przez pana autokratycznym kapitalizmem.
To już się stało. Proszę się przyjrzeć krajom Wschodu - Korei Południowej czy Singapurowi. Ten drugi jest szczególnie interesujący, bo stworzono tam swoistą bazę doświadczalną dla rozdzielenia kapitalizmu od demokracji. Albo mówiąc precyzyjniej: zinstrumentalizowano retorykę demokracji, zastępując zachodni indywidualizm wschodnim holizmem.
Singapur nie zajmuje na mapie świata zbyt wiele miejsca...
Tyle że ma ogromne znaczenie. Bo właśnie on posłużył jako model dla Chin, gdzie kapitalizm bardzo dobrze dziś funkcjonuje bez wsparcia indywidualistycznej demokracji.
Ale nie musi to przecież oznaczać, że także w świecie zachodnim kapitalizm i demokracja znajdą się w stanie wojny. I nowoczesność wkroczy w nową fazę.
Wielkim niebezpieczeństwem jest to, że Europa będzie musiała rywalizować z Chinami. Im zacieklejsza okaże się ta konkurencja, tym bardziej zostaniemy zarażeni ich modelem. Jest tak już w Ameryce, gdzie coraz wyraźniej widać objawy neoautorytarnego New Dealu. Wszystko to prawdopodobnie doprowadzi do powrotu poczucia tragiczności, a także do wybuchu nowej zimnej wojny między systemami. Bo jak na razie mamy do czynienia z wojną letnią, choćby między potęgami ekonomicznymi a narodami, którym coraz trudniej pozwolić sobie na luksus egzystencji skierowanej ku lekkości.
Jeśli rzeczywiście będziemy już mieli do czynienia z autorytarnym kapitalizmem, czy rolę krytyczną, subwersywną, obrońcy lekkości znów przyjmie lewica?
Nie ma dziś żadnej partii lewicowej... Po prostu dlatego, że więzi między organizmami politycznymi a resentymentem zaczynają się rozpadać. Od lat 70. jedno z najważniejszych pytań stawianych w Europie brzmi: Jak stworzyć lewicę, która nie opierałaby się na resentymencie? Zbyt wielu zrozumiało, że polityka resentymentu jest bardzo niebezpieczna.
Nauczyły nas tego XX-wieczne totalitaryzmy i terroryzm.
Tak. Ale to powoduje jednocześnie wielkie zagubienie. Cała lewica ma jeden i ten sam problem - jej główną ambicją było zostać instytucją, w której gromadzi się gniew ludu, a ludzie prości składają na rachunku pretensje i nienawiść... Tymczasem nie istnieje już Światowy Bank Gniewu, czyli komunizm. Ci, którzy przystąpili do Światowego Banku Gniewu, byli przekonani, że depozyty przyniosą im odsetki. Niestety - inwestycja okazała się chybiona. Był to bank, gdzie okradano książeczki oszczędnościowe własnych klientów, których przekształcono w zakładników banku... Tak więc nic dziwnego, że doszło do bankructwa. A gdy Światowy Bank Gniewu upadł, pierwszym zainteresowanym przejęciem jego schedy stał się bank konkurencyjny...
Czyli...?
...Kościół. Komunizm stanowił jedyną wielką alternatywę w stosunku do Kościoła katolickiego. Podczas gdy komunizm był wielkim bankiem niezadowolenia, Kościół pozostawał depozytariuszem innego bogactwa - zbawienia.
W jakim sensie Kościół usiłował przejąć schedę po komunizmie?
Najważniejszy przekaz komunizmu został przejęty przez Watykan, gdzie stwierdzono, że komunizm był w gruncie rzeczy sprawą słuszną - jako próba obrony interesów maluczkich. Dodaje się tylko, że to prawomocne zadanie usiłowano zrealizować za pomocą perwersyjnych środków. Taka była mniej więcej postawa Jana Pawła II w stosunku do kościoła alternatywnego - komunizmu.
Podczas gdy dziś Negri i Hardt, których Imperium ich sympatycy uznali za nowy Manifest komunistyczny, próbują doprowadzić do odrodzenia lewicy radykalnej poprzez operację w drugą stronę - pożyczając od Kościoła. Głoszą, że dzisiejszy komunista powinien być jak św. Franciszek z Asyżu: nie nienawidzić i nie wybuchać gniewem, tylko kochać całe życie na tej ziemi.
Alians komunizmu ze świętymi wiele mówi o sytuacji radykalnej lewicy - kto chce być fundamentalną opozycją w dzisiejszym świecie, potrzebuje sprzymierzeńców, którzy nie do końca są z tego świata. To już nie jest rewolucyjny projekt, ale próba założenia szerokiej wspólnoty świętych zagniewanych na świat doczesny, który zobojętniał na ich roszczenia. Precyzując: polityczny rewolucjonista przemienił się dziś w duchowego nauczyciela. Negri uprawia mistyczną opozycję, która domaga się całości jako swego przeciwnika. Tak samo jak Chrystus potrzebował całego świata jako tła dla własnego postulatu ucieczki z tego świata. Widzę w tym requiem dla radykalnej lewicy. Bo taką cenę zapłaci każdy, kto będzie usiłował zbudować lewicę nieopierającą się na resentymencie.
Może ta lekcja dotyczy każdego z nas... W końcu całą naszą epokę - późną nowoczesność - naznacza nieskończona złość wobec świata, w którym żyjemy. Skąd bierze się - pana zdaniem - ta dominacja myśli alarmistycznej i apokaliptycznego tła?
Nie sposób nie zauważyć, że rozmyślanie nad katastrofami, które mogą się nam przydarzyć, to ostatnie spoiwo produkujące jakąś syntezę społeczną. Żyjemy w czasach przerażonych wspólnot. Wiąże się to z hiperlękową zasadą działania mediów, gdzie nie można poruszyć jakiegokolwiek tematu bez wpadania w tony oszalałego katastrofizmu. Także filozofia, zwłaszcza ta, która samą siebie nazywa krytyczną, hołduje tej estetyce gotyku, kultowi przerażenia. Po II wojnie światowej filozofia europejska stała się swego rodzaju hermeneutyką katastrofy. Zrozumieć to, co najgorsze i wpatrywać się w otchłań - oto jej ulubione zadania. To zresztą w pewien sposób zrozumiałe - ci ludzie robili wszystko, by ich słowa i książki nie posłużyły jako usprawiedliwienie nowych przyszłych zbrodni.
W Essai d'intoxication volontaire przypomina pan, że filozofia antyczna była przede wszystkim techniką szczęścia, o czym rozkoszujący się własnym przerażeniem współcześni Europejczycy zbyt łatwo zapominają. Po czym następuje deklaracja: Chcę jednocześnie nowoczesności i szczęścia. Trudno wyobrazić sobie ambitniejsze zadanie.
Rzeczywiście, i w dodatku nie ma już na to żadnej recepty. Pozostaje raczej absurdalne wyznanie, które ma po prostu oznaczać, że pragnę tego, co niemożliwe. Nie możemy, jak dawniej, pójść do banku nieszczęścia i gniewu, licząc, że nasz depozyt przyniesie procenty.Ale nie potrafimy odsunąć od siebie nieszczęścia naszego wspólnego świata. By obudzić się do istnienia, musimy uczestniczyć w ludzkim nieszczęściu. Taki jest w gruncie rzeczy sens nowoczesności. Chyba że jest to nowoczesność przedwczesna i naiwna jak w XVIII wieku, gdy to progresizm dyktował wizję świata.
Dziś staliśmy się magnesami przyciągającymi rozczarowania. Definicja człowieka dzisiejszego brzmi: milioner w monecie rozczarowań. Niesłychanie trudno pozbyć się bogactwa takiego rodzaju. Co wcale nie ułatwia nam obrony prawa do szczęścia, prawa, które na dodatek nie figuruje na liście praw człowieka. Bo prawa człowieka to prawa defensywne, dotyczące naszej ochrony, broniące dostępu do naszego systemu immunologicznego. Stanowią odwrotną stronę naszego narastającego poczucia zagrożenia. Tymczasem prawo pozytywne, jakim jest prawo do szczęścia - do nich nie należy.
p
*Peter Sloterdijk, ur. 1946, najważniejszy filozof niemiecki swego pokolenia, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli europejskich. Kontynuator filozofii Nietzschego oraz szkoły frankfurckiej. Przez długi czas związany z pokoleniem '68, którego idee sam zaczął później krytykować. Profesor filozofii na Akademii Sztuk Pięknych w Karlsruhe. W Polsce ukazała się jego "Pogarda mas" (2003), wykład o wojnie kulturowej elit i mas w XX w. W "Europie" nr 50 z 14 grudnia ub.r. zamieściliśmy fragment książki Sloterdijka "Krytyka cynicznego rozumu".