Ale to nie jest tak, że ktoś wygrał, a inny przegrał. Po prostu stało się to, co musiało się stać. Przez siedemnaście lat odwlekano coś, czego odwlec się nie da, zapominając, że w demokracji każde tajne archiwum - bez względu na zawartość - wcześniej czy później zostaje szeroko otwarte. Dziś, kiedy ustawa lustracyjna wchodzi w życie, coraz wyraźniej widać, że nie ma powodów, ani by za nią jakoś silnie kibicować, ani przeciw niej mocno protestować. Trzeba ją potraktować jak pogodę - po prostu przyjąć do wiadomości.

Ale nie tylko. Warto też zrozumieć, że wojna lustracyjna w istocie nas nie dotyczy. Nie tylko dlatego, że w zdecydowanej większości nie jesteśmy agentami. Po prostu wojna ta, do której siedemnaście lat temu zostało wciągnięte całe społeczeństwo, była w istocie konfliktem środowiskowym. Który rozlał się na całe społeczeństwo tylko dlatego, że żadna ze stron nie potrafiła go wyraźnie wygrać.

Na dobrą sprawę, gdyby dziś spytać trzydziestolatka, skąd się wzięła ta ultraważna rola lustracji, zapewne nie potrafiłby odpowiedzieć. Nie wiedziałby, jak wytłumaczyć to, że o lustrację niemal się zabijano. Czemu dla jednych pierwszym przykazaniem politycznego dekalogu było forsowanie lustracji, a dla drugich dokładnie to samo pierwsze miejsce zajmowało blokowanie lustracji. Czemu walka z lustracją lub o nią mogła być misją życia?

Na dobrą sprawę nie wiem nawet, czy trzydziestolatek wie w ogóle, że tak było. Czy wie, że jeśli pojęcie wojny domowej ma jakiekolwiek zastosowanie do realiów III RP, to wojna ta toczona była właśnie o lustrację.

A tak było. Pamiętam dobrze 4 czerwca 1992 roku. Byłem wtedy reporterem politycznym, cały ten dzień spędziłem w Sejmie. Takich emocji w polityce nigdy - ani wcześniej, ani później - nie widziałem. Politycy przyszli tego dnia wcześniej niż zwykle, na długo przed dziewiątą. Zachowywali się różnie. Politycy UD, KLD i PSL zbijali się w grupki po kątach. Ale nie po to, by rozmawiać, ale by w milczeniu czekać na wyrok. Z kolei politycy prawicy (z ZChN, z PC) przechadzali się dumnie, bezczelnie zaglądając posłom opozycji w twarz, całym swoim zachowaniem dając im do zrozumienia - wiemy o was wszystko. Nigdy nie zapomnę szyderczo-triumfalnego uśmiechu, z którym sejmowe korytarze przemierzał Niesiołowski.

Niedługo potem przybył Macierewicz. Gruchnęła plotka, z czasem coraz silniej potwierdzana, że przywiózł on ze sobą dwie listy - jedną, na której są najważniejsze osoby w państwie (że jest to Wałęsa i Chrzanowski nikt jeszcze nie wiedział) i drugą, na której są posłowie i senatorowie. Mijały godziny. Zebrał się Konwent Seniorów, na którym szefowie klubów dostali koperty z listami agentów z ich klubów. Potem szefowie wracali z kopertami i omawiali ich zawartość z prezydiami klubów. Sami zainteresowani nadal nic nie wiedzieli. Tylu wystraszonych twarzy już nigdy potem nie widziałem. Z niecierpliwości, ze strachu, z oburzenia, z radości - tracili resztki panowania nad sobą. Jedni podbiegali do każdej napotkanej kamery i krzyczeli że to skandal, choć nie potrafili powiedzieć, co jest skandalem i na czym on polega. Inni w chorobliwej euforii deklamowali ewangeliczne strofy o sile prawdy. Bladzi byli wszyscy. I ci, o których potem dowiedziałem się, że znaleźli się na liście, ale też posłowie, którym nikt nigdy nie postawił żadnego zarzutu.

Macierewicz tego dnia pojawił się kilka razy. Chodził w obstawie czterech borowców, z miną Savonaroli, który zbawił właśnie pogrążone w ciężkich grzechach miasto. Nawet najwięksi zwolennicy lustracji patrząc na niego, zaczęli się bać. Z plotek wiadomo było już o Chrzanowskim i Moczulskim, a więc szefach ZChN i KPN. A przecież skoro nawet ich wpisał, może wpisać i mnie - myślał niejeden poseł. Ale piekło zaczęło się po zebraniach klubów, kiedy wszyscy poznali nazwiska. Kuroń dosłownie wpadł w szał. Dowiedział się, że na listę wpisano Staniszewską, wybiegł z klubu i do jednej z kamer wykrzyczał, że prawica jest "chora z nienawiści". Potem podbiegał do każdej grupki dziennikarzy i z równą pasją im to powtarzał. Z kolei wśród posłów PC panowała euforia. Nie dlatego, że wśród nich nie było ani jednego agenta. Oni z obłędem powracali tylko do dwóch środowisk - do Unii Wolności i Kancelarii Prezydenta. - Teraz widzicie, dlaczego zawsze byli przeciw - mówili z satysfakcją, której nawet nie potrafię opisać. Oni się cieszyli tak, jak się cieszy człowiek, gdy urodzi mu się dziecko. To był amok.

Rozmawiałem tego dnia z wieloma politykami UD, KLD i PSL. Nie znalazłem nikogo, kto by się przejął tym, że kilku ich kolegów być może było agentami. Jednego zapytałem wprost - a jeśli któraś z tych osób była wyjątkową kanalią. Ten odpowiedział - ci z PC to jeszcze większe kanalie.

Chłodni tego dnia byli jedynie eseldowcy, ale pod wieczór było już jasne dlaczego - próbowali ukryć, że to właśnie w ich szeregach znaleziono najwięcej agentów. A to bezlitośnie pokazywało, że większość elit PZPR stanowili ludzie przychodzący do partii tylko po to, by służyć - służyć do wszystkiego.

Pod wieczór, gdy Rokita już złożył wniosek o wotum nieufności, gdy była dogadana koalicja wokół Pawlaka, gdy Świtoń już wykrzyczał, że agentem Bolkiem jest Wałęsa, a premier Olszewski zapytał, czyja ma być Polska - agentów czy Polaków - aktywni już byli tylko ludzie nowego rozdania. Teraz oni przeszli do ataku. Chodzili po korytarzach i rozpowiadali, że w Jednostkach Nadwiślańskich jest stan podwyższonej gotowości, że Olszewski chce wyprowadzić wojsko na ulicę. Przekaz był jasny - musimy go dziś obalić, aby ocalić kraj. Zaniepokojony podszedłem do Tadeusza Mazowieckiego i spytałem, czy to prawda. Nawet on odparł, że ma takie informacje. Tymczasem kilka miesięcy później okazało się, że była jedna wielka antylustracyjna manipulacja. Nie było żadnej próby zamachu, obalono rząd w jednym celu - aby nie lustrował dalej. Kiedy po pierwszej w nocy wychodziłem z Sejmu, Olszewski już nie był premierem, a ja zrozumiałem, że nie ma w polskiej polityce większej siły od lustracji. Że obie strony są gotowe za tę sprawę zapłacić każdą cenę.

W sporach o lustrację, które toczyły się potem jeszcze przez długie lata, dużo sformułowano mądrych argumentów za i przeciw. Że to kwestia bezpieczeństwa państwa, że to fundament moralności publicznej, że chodzi o wolność, o godność. Jednak te argumenty były jedynie sformułowaną ex post ideologią. Tak naprawdę dla zrozumienia ostrości sporu ważne były dwie sprawy. Po pierwsze, że to była wojna kolegów z jednej ławki. To był spór w rodzinie, wewnątrzkorowska awantura, w której przeciw sobie stanęli byli przyjaciele - Macierewicz kontra Lityński, Kaczyński kontra Michnik, Romaszewski kontra Kuroń. A wojny dawnych przyjaciół są jak wiadomo najbardziej brutalne.

Po drugie, również nienawiść do agentów była sprawą osobistą. Chodziło o kolegów, którzy zdradzili. Choć zwolennicy lustracji zawsze jednym tchem domagali się też dekomunizacji, to jednak ta pierwsza zawsze budziła w nich nieporównywalnie większe emocje. Kiszczak był wrogiem jawnym, a więc budzącym mniejsze emocje. Tymczasem agent był judaszem. Kimś bliskim, przyjacielem, który złamał więzi przyjaźni, który donosił, przez którego szło się do więzienia. Oczywiście można dowodzić, że opozycja przed 1989 rokiem znaczyła tyle samo co demokracja, że był to zalążek wolnej Polski, a więc zdrada opozycji była zdradą demokracji, którą zwycięska już demokracja może karać, jednak to rozumowanie byłoby naciągane. Po prostu ludzie, którzy mieli wielką odwagę, znacznie bardziej niż wrogiem, gardzili słabością we własnych szeregach. Tak jak na wojnie - zdrada była największą zbrodnią.

A dlaczego Michnik ich bronił? Chyba głównie dlatego, by nie zepsuć legendy. Której piękno lubił, a korzyści z jej siły politycznie wykorzystywał.
Wojnę dawnych przyjaciół szybko wykroczyła ponad racjonalną miarę. Stając się obsesją. W mojej ocenie o krok do przodu była strona antylustracyjna. To tu szybciej przekonania zamieniły się w obsesje, argumenty w doktrynę, wiara w histerię, perswazja w agresję. Co więcej, z czasem zaczęliśmy poznawać nazwiska kolejnych agentów. Okazało się, że oni istnieli naprawdę, że donosili, że dowody ich zdrady się zachowały, a oni sami się do wszystkiego przyznawali. Moralny ciężar antylustracyjnego sprzeciwu coraz szybciej topniał. Po lekturze akt Maleszki świat się stawał inny. Tak samo zmieniał się, gdy dowiadywaliśmy się, że wiele tekstów przeciw lustracji napisali byli agenci - Szczypiorski, Drawicz, Micewski, Czajkowski, Passent, Toeplitz.

Ale kłopoty zaczęły też trapić drugą stronę. Od 1993 roku nie sposób było nie dostrzec, że prawica stała się obsesyjnym rycerzem jednej sprawy. Że lustracja przesłoniła jej wszystko, że jej wizja świata stała się żałośnie jednowymiarowa, że popada ona w monomanię. Że walka o lustrację niszczy charaktery, że jej rycerze popadają w jawnie już chorą podejrzliwość, że w każdym politycznym przeciwniku widzą już tylko agenta. I rzecz najgorsza - walka o lustrację, sprowadzona do rangi sprawy głównej, zamieniła działalność polityczną w moralną krucjatę. Politycy wpadali w najwyższe stopnie egzaltacji, słowo "prawda" powtarzali jak bramini "om" - w transie, z ogniem w oczach, ze świadomością - powiedzmy to łagodnie - nie z tego świata.

Z czasem rycerzy sprawy po obu stronach było coraz mniej. Unia Wolności zaakceptowała lustrację, powstał IPN, ruszyły procedury sprawdzania polityków. Wśród nieprzejednanych pozostał niemal samotnie Michnik z byłymi dziennikarzami "Gazety". Po stronie prawej szeregi też się przerzedziły, jednak pozostała grupa - dziś będąca u władzy - dla której rozliczenie agentów pozostało sprawą najważniejszą. Czymś, co ich działalności politycznej nadaje sens, co kazało im się zbierać po każdej porażce, co pozwalało przetrzymać kolejne oskarżenia o radykalizm, i znowu walczyć.

Zmniejszyły się zastępy żołnierzy świętej wojny. Ale liderzy pozostali ci sami. Michnik i Kaczyński. Ludzie, którzy przejdą do historii jako emblematy tej wojny. Symbole największej i najdłużej trwającej wojny ideowej w III RP. Wojny, która okazała się ważniejsza od klasycznych sporów ideowych. Jeśli nawet zsumujemy wszystkie toczone w Polsce spory ideowe - między liberałami a konserwatystami, narodowcami i socjalistami, wolnorynkowcami a etatystami, Kościołem otwartym i zamkniętym - to nie pochłonęły one nawet dziesiątej części tej energii, którą wyzwoliła wojna o lustrację.

Trudno uznać to za normalne. Trudno uznać, że w kraju z tyloma problemami tak wiele czasu zmarnowano na spór w istocie drugorzędny. Kiedy dziś patrzymy na historię tej wojny, na siedemnastoletnie zmagania Michnika i Kaczyńskiego, to trudno nie przyznać, że jest coś groteskowego w rozmiarach ich determinacji. Zarazem jednak jest też coś wielkiego w sile rządzących nimi pasji. Choć często zbliżały się one niebezpiecznie do granicy politycznego obłędu, to jednak ich walka wszystkich nas wciągnęła. Coraz mniej jako spór merytoryczny, a coraz bardziej jako pojedynek dwóch ludzi, dwóch najciekawszych politycznych osobowości III RP. Jedynych dwóch ludzi w polskim życiu publicznym, którzy w coś uwierzyli do końca i w dodatku odważyli się tego naprawdę chcieć.

Jak jest jednak dzisiaj? Czy w dniu, w którym wchodzi w życie powszechna lustracja, obaj wierzą jeszcze w sens podjętej niemal dwadzieścia lat temu sprawy? Mam wrażenie, że już nie, że dziś rządzi nimi inercja. Że działają z konsekwencją ludzi, którzy stali się zakładnikami dla swoich wyznawców, więc ciągną swą misję do końca. Jednak obaj są zbyt bystrzy, by nie wiedzieć, że przegrali. Michnik poświęcił jedną trzecią życia na obronę byłych ubeków, wikłając się w wojnę, w której z roku na rok tylko tracił. Wielka, chyba największa legenda opozycji, trywializowała się w kolejnych dowodach na to, że kolaboracja i sprzeciw były w istocie tym samym. A przecież Michnik to była postać jak ze szkolnych czytanek - prawdziwy bohater, kozak, powstaniec. Bystry, odważny, obiekt kultu chłopaków i miłości dziewczyn.

Z kolei Kaczyński za swoją lustracyjną determinację zapłacił cenę wiecznej politycznej nieważności. Nie stał się i nigdy się nie stanie tym, do czego stworzyła go natura - liderem nowoczesnej centroprawicy. Najbardziej inteligentny i zarazem najzręczniejszy polski polityk, gdyby się urodził w innym czasie, gdyby nie wziął na siebie piętna lustracyjnej misji, gdyby nie zapłacił za to niechęcią mediów, mógłby skutecznie rządzić jak Thatcher lub Kohl - przez całe pokolenie Polaków. Ale nie będzie, padnie po drodze jako obsesyjny rycerz bezsensownej dla większości sprawy.




































Reklama