Greg siedział na schodach jednej z kamienic przy Piątej Alei na Manhattanie – tej od Tiffany’ego i Trumpa. I płakał. Miał ok. 45–50 lat, był czysty, nie najgorzej ubrany. Siedział, płakał i trzymał w rękach karton z napisem: Miłosierni ludzie, wspomóżcie biednego, bezdomnego i bezrobotnego.
Oczywiście gdy go zobaczyłam, jeszcze nie wiedziałam, że ma na imię Greg. Ale tak się przedstawił, gdy dałam mu kilka dolarów i zaproponowałam zupę w pobliskim bistro. Wyraźnie musiałam zaznaczyć, że to ja płacę, by ze mną poszedł. - Skończyły mi się pieniądze, a z firmy zwolniono mnie dwa miesiące temu. Powinienem szukać nowej pracy, ale najpierw walczyłem o to, by mi wypłacono zaległą pensję. A teraz nic nie mogę znaleźć. Wczoraj musiałem się wynieść z mieszkania. To moja pierwsza noc na ulicy - mężczyzna zaczyna łkać.
Kilka przecznic dalej 30-latek siedzi przy butiku Michaela Korsa z kartką, że potrzebuje 67 dol. na bilet do Illinois. Tłumaczy, że zmarła mu matka i nie ma pieniędzy, by pojechać na pogrzeb. Naprzeciwko szpakowaty mężczyzna rozkłada śpiwór i szykuje się do snu na schodach jednego z ekskluzywnych klubów. Obok niego kilku innych bezdomnych. Niby nic nowego. Nowy Jork przyciąga dużo ludzi i zawsze z tego powodu miał sporo bezdomnych. Ale teraz miasto wygląda przygnębiająco. To już nie są setki, lecz tysiące żebrzących. Na stacjach metra, na Times Square i Piątej Alei. Na tej ostatniej bieda z bogactwem miesza się w najbardziej uderzający sposób. Uderzające jest również to, że ręce po pieniądze wyciągają nie tylko Afroamerykanie czy nielegalnie przebywający Latynosi, lecz też biali. Głównie mężczyźni w sile wieku, ci teoretycznie rzadziej popadający w biedę. Wyglądający tak, jakby jeszcze przed chwilą grillowali z rodziną przed domem. Dziś rozpalają koksowniki, by się ogrzać, i rozkładają kartony i koce na ulicach.
To, że ogromna bieda nie jest tylko moim złudzeniem, potwierdzają dane nowojorskiego magistratu, który podliczył, że kiedy zaczęły się mrozy, do noclegowni zgłosiło się 53 tys. osób. Jeszcze wyższe są dane Coalition for the Homeless, organizacji starającej się nagłaśniać problem bezdomności. Według jej danych we wrześniu na ulicach Nowego Jorku żyło ponad 58 tys. ludzi. Dla porównania pięć lat wcześniej było ich 35 tys., a w 1984 r. zaledwie 17 tys. A już najbardziej alarmujące jest to, że rośnie liczba dzieci mieszkających na ulicach. Dziś jest ich w Nowym Jorku już 25 tys., gdy przed pięcioma laty było ich 8 tys.
Reklama

50-milionowa armia

Można temat amerykańskiej biedy traktować z ironią. Można przywoływać słowa Jerzego Urbana ze stanu wojennego, który zapowiadał wysłanie polskich kocy dla tamtejszych bezdomnych. Można porównywać ją z niepomiernie gorszymi warunkami życia miliardów biednych z całej reszty świata. Sami Amerykanie, a konkretnie Hunger Notes, organizacja walcząca z głodem, w analizie z lipca tego roku piszą tak: „Na świecie jest 2 mld biednych. Są oni o wiele, wiele bardziej biedni niż biedni w USA. Wciąż żyjemy w bogatym państwie, z dużymi zasobami kapitałowymi, przemysłowymi, technologicznymi. Ale szybciej, niż nam się to wydaje, sytuacja może się odwrócić. Polityczny system USA, który powinien odpowiadać na największe problemy obywateli, odwraca się od problemów tych najbiedniejszych”. Niezaprzeczalne jest to, że kryzys zaowocował pojawieniem się nowych grup społecznych: pracujących biednych, ukrytych bezrobotnych, rodzin z niepewnością żywnościową i dzieci dziedziczących ubóstwo.
O tym, że naprawdę dzieje się źle, wiadomo od co najmniej 2012 r. To wtedy z wyników spisu powszechnego (przeprowadzono go dwa lata wcześniej) wyszło na jaw, że 46,5 mln z niecałych 309 mln mieszkańców Stanów żyje na granicy ubóstwa lub poniżej niej. A to nie tylko 2,5 pkt proc. więcej niż w 2007 r., czyli na rok przed pogorszeniem koniunktury gospodarczej, lecz co najważniejsze – to pierwszy od lat 30. ubiegłego wieku wzrost biedy w USA. Złych informacji było więcej: w skrajnej biedzie żyje już 20,4 mln osób. Skrajnej – czyli takiej, gdzie zarobki wynoszą poniżej 10 tys. dol. rocznie w czteroosobowej rodzinie. To w przeliczeniu ledwie ok. 20 zł dziennie, co nawet na nasze warunki jest ekstremalnie niskim dochodem.
Ekonomiści i socjolodzy te dane jeszcze dokładniej przebadali. Ponad 4 proc. amerykańskich gospodarstw domowych znajduje się poniżej progu ubóstwa absolutnego, czyli ma do dyspozycji poniżej 2 dol. dziennie na jedną osobę, a jedna czwarta z nich (czyli co setne ze wszystkich gospodarstw domowych) znajduje się w szczególnie trudnej sytuacji finansowej, bo może dziennie wydać mniej niż 1,25 dol. – wynika z badań H. Luke’a Shaefera z Uniwersytetu Michigan i Kathryn Endin z Uniwersytetu Harvarda. Kiedy opublikowano te dane, analitycy stwierdzili jedno: po raz pierwszy w Stanach pojawiło się ubóstwo ekstremalne. – Czyli mamy u siebie problem krajów Trzeciego Świata – zaczęto alarmować.
A to i tak nie jest jeszcze pełnia sytuacji. Jak zagłębić się w dane, to okazuje się, że może być jeszcze gorzej, bo – jak podaje US Census Bureau (tamtejszy urząd statystyczny) – co 11. amerykańskie gospodarstwo domowe od 2007 r. notuje spadek realnych dochodów. Według ekonomistów o wiele bliżej prawdy niż rządowe wyliczenia są dane biorące pod uwagę supplemental poverty measure, czyli wskaźnik wszystkich zmuszonych do korzystania z różnych form wsparcia, od żywieniowych bonów, przez bezpłatną opiekę medyczną, aż po paczki z odzieżą czy artykułami szkolnymi dla dzieci. Według tej miary biednych w USA w 2012 r. było o prawie 3 mln więcej. A jak oceniają analitycy wspomnianej Hunger Notes, ten trend od tamtej pory wcale się nie zatrzymał i dziś uboga Ameryka liczy już sporo ponad 50 mln ludzi.
Drugim szokiem dla społeczeństwa USA był raport UNICEF o tym, w jakich warunkach żyją dzieci z 35 najlepiej rozwiniętych państw świata. Okazało się, że – biorąc pod uwagę statystyki ONZ – troszkę więcej niż jedna piąta dzieci w Stanach żyje w biedzie, w gospodarstwie domowym mającym dochody poniżej połowy krajowej mediany. Pod tym względem Ameryka wylądowała na 34. miejscu rankingu, gorszy wynik miała tylko Rumunia. Jakby tego było mało, dane ONZ pokazały też, że amerykańskie dzieci żyjące w ubóstwie mają niewielką szansę na poprawę losu.

Od zera do zera

„Średnie dochody gospodarstw domowych spadają, dodatkowo są one jeszcze umniejszane przez inflację. Najmniejszy od co najmniej trzech dekad odsetek Amerykanów w ogóle ma jakąkolwiek pracę” – pisał Robert Reich, profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Barkeley, kilka miesięcy temu w swojej analizie „Wojna między biednymi a klasą średnią” w „Huffington Post”. „Termin »pracujący biedni« wydaje się mieć w sobie iskierkę nadziei. Bo owszem, mają problemy finansowe, ale przecież pracują – a to pierwszy i najważniejszy krok do poprawy sytuacji, czyż nie? Żeby tylko było to takie proste” – dodawał. I przywoływał współczynnik Giniego, który obrazuje nierówności w dochodach, by udowodnić, że Stany przestają być kolebką dobrobytu.
Ten wskaźnik z roku na rok w USA rośnie (im wyższy, tym większe nierówności): w 2011 r. wynosił 0,45 (dla porównania w Polsce 0,34, a w Niemczech 0,28), a już w 2014 r. osiągnął 0,47. „Tak więc amerykańska ekonomia jest dziś wśród gospodarek rozwiniętych jedną z najbardziej nierównych społecznie. To jeden z powodów, dla których pod względem dobrobytu dzieci Stany są pomiędzy Bułgarią a Rumunią, choć teoretycznie przecież Amerykanie są średnio ponad sześć razy bardziej zamożni od Bułgarów i Rumunów” – konstatuje Reich.
Oczywiście nie dla wszystkich jest to jasne wytłumaczenie. Thomas Sowell, jeden z bardziej znanych profesorów ekonomii zajmujących się badaniem biedy, z Uniwersytetu Stanforda, uważa, że skupianie się na nierównościach w dochodach jest bezpodstawne. – Przecież siłą Stanów nie miała być nigdy socjalistycznie rozumiana równość finansowa, tylko równość szans – podkreśla. Ale i z tym w ostatnich latach jest krucho. Może i udało się Benjaminowi Franklinowi czy Henry’emu Fordowi wybić ze społecznych dołów, ale za to dzisiejsze dzieci w Stanach wcale niekoniecznie będą miały swoją szansę. Badania możliwości pokoleniowej zmiany klasy z 2012 r. – czy dzieci rodziców należących do klasy biednej lub średniej przechodzą do wyższej – pokazały, że jest ona mniejsza niż w innych rozwiniętych krajach. Aż 42 proc. dzieci rodziców należących do najbiedniejszych 20 proc. społeczeństwa pozostaje w tej samej grupie po osiągnięciu dorosłości. W Wielkiej Brytanii dzieje się tak w 30 proc. przypadków, w Danii w 25 proc., a w Kanadzie w 26 proc.
Możemy dalej podawać podobne liczby. 48 mln Amerykanów nie ma dostępu do powszechnego medycznego ubezpieczenia, na granicy lub poniżej granicy ubóstwa żyje ponad 4 mln osób po 65. roku życia, Afroamerykanów i Latynosów, w 2013 r. milion Amerykanów musiało ogłosić upadłość (głównie z powodu długów po opłaceniu kosztów leczenia). Ale to wszystko w zderzeniu z biedą, jaka dotyka inne regiony, wydaje się błahostką, problemem pierwszego świata. A co powiecie na głód? Taki, z powodu którego następuje niedorozwój dzieci.
Będąc w jednym z tysięcy walmartów w niedużym miasteczku Ithaca, znanym zasadniczo tylko z Uniwersytetu Cornella, który należy do prestiżowej Ivy League, ciężko uwierzyć, że w USA może być bieda, a co dopiero głód. Baniaki (dosłownie) z winegretem, kilkugalonowe opakowania majonezu, napoje niedostępne inaczej jak w sześciopakach (no, chyba że po 12 lub 20 butelek) i kosze załadowywane przez klientów tak, jakby szykowali się na uderzenie żywiołu czy wojnę, w czasie której sklepy będą miesiącami zamknięte.
W tym kraju nadmiarów i rozbuchanego konsumpcjonizmu panuje głód. Choć sami Amerykanie nie bardzo zdają sobie z tego sprawę, bo w oficjalnych rządowych badaniach i raportach nie mówi się o nim wprost. W 2006 r. pojawił się termin „food insecurity”, czyli niepewność żywieniowa. To brzmi na tyle niewinnie, że gdy dane o wzroście tej „niepewności” publikowano na początku kryzysu, mało kto się nimi przejmował. Zimnym prysznicem był wspomniany raport UNICEF, w którym dostęp do żywności jest jednym z kryteriów oceny jakości życia dzieci.
Według najnowszych badań z końca 2013 r. 17,6 mln gospodarstw domowych, jedno na siedem, miało problem z zakupem wystarczającej ilości jedzenia, 7 mln z nich takie problemy ma regularnie, w co dziesiątym bieda jest taka, że dorośli i dzieci regularnie nie dojadają czy wręcz głodują. To najwyższy wynik od początku prowadzenia badań statystycznych.

Nie karmić bezdomnych!

Suche dane nie robią jednak wrażenia. A co powiecie na to? Już czterdzieści miast w USA wprowadziło zakaz karmienia bezdomnych. Takie ustawodawstwo zaczęło się pojawiać w 2011 r. jako reakcja na rosnącą skalę bezdomności, którą – niebezpodstawnie – lokalne władze zaczęły wiązać ze wzrostem przestępczości.
I nie jest to martwe prawo, bo dający jedzenie żebrzącym naprawdę są karani grzywnami sięgającymi kilku tysięcy dolarów. W Nowym Jorku takiego prawa nie uchwalono, za to miasto – gdy zaczęły się mrozy i szybko zabrakło miejsc w noclegowniach – wynajęło dla bezdomnych pokoje w hotelach. I oczywiście zebrało za to sporą krytykę: bo przecież z publicznych pieniędzy nie powinno się finansować pomocy dla życiowych nieudaczników? Jak widać, stanowe i lokalne władze zaczynają się miotać w sposobach na opanowanie choćby tylko bieżących problemów związanych z ubóstwem.
Lyndon B. Johnson, 36. prezydent Stanów, musi się więc przewracać w grobie. Pół wieku minęło, odkąd ogłosił plan nazywany „wojną z biedą”, polegający nie tylko na zmniejszeniu bezrobocia, lecz także na wprowadzeniu pierwszych w USA nowoczesnych programów socjalnych wspierających najbiedniejszych. To dzięki niemu zaczęto finansować edukację najbiedniejszych dzieci, dożywiać je w szkołach, wprowadzono pierwsze programy bezpłatnej pomocy medycznej.
I choć Johnson do dziś jest za te działania doceniany, to krytycy (zarówno przeciwnicy interwencjonizmu, jak i ci uważający, że zrobił za mało) wypominają dziś, że między 1964 a 2012 r. skala biedy liczonej przez Census Bureau spadła naprawdę nieznacznie: z 19 proc. do 15 proc. Jedni i drudzy (z innych powodów) krytykują też obecne programy pomocowe. A tych oczywiście, jak na bogaty kraj przystało, jest sporo i obejmują coraz więcej ludzi. Bo już prawie sześć na dziesięć gospodarstw domowych, które mają problem z „niepewnością żywieniową”, korzysta z federalnych programów dożywiających. Obok nich działają rządowe programy oferujące wsparcie i asystę specjalistów przy szukaniu pracy, finansowaniu własnych biznesów czy spłacaniu zadłużenia, kolejne pomagają nieubezpieczonym w opiece medycznej. Dodatkowo swoje programy i działania mają konkretne stany oraz hrabstwa. Michael Tanner, dyrektor konserwatywnego think tanku Cato Institute i autor „The Poverty of Welfare: Helping Others in Civil Society”, wyliczył, że łącznie na każdego ubogiego mężczyznę, kobietę i dziecko państwo rocznie tylko z tych bezpośrednich pomocowych programów wydaje 14,8 tys. dol. Dlaczego więc mimo wydawania ogromnych pieniędzy – biliona dolarów rocznie na fundusze publiczne – sytuacja się nie poprawia?

Niewidzialni biali

– To sygnał, że coś robimy źle. I nie jest to tylko kwestia efektywności rządowej biurokracji, choć mnogość programów pomocowych i nachodzące na siebie uprawnienia urzędów zajmujących się tą pomocą nie czynią sytuacji przejrzystszą – dodaje Tanner. Według części ekspertów głównym powodem braku skuteczności tych działań jest traktowanie ubóstwa jako zjawiska przejściowego, które wraz z poprawą koniunktury przeminie. Ciągła wiara w to, że wolny rynek wszystko sam załatwi. – Bieda to nie jest czyjś problem, to nasz problem – tłumaczy Mark Rank, profesor Uniwersytetu Waszyngtona w Saint Louis. – Dopiero kiedy zaczniemy traktować ją jako problem powszechny, a nie jako doświadczenie dotykające konkretnych grup, możemy zacząć budować realny system pomocy – dodaje.
I rzeczywiście amerykańska bieda coraz częściej przełamuje stereotypy – dziś miewa białe oblicze. Demografowie mówią o niej „niewidzialna”, bo ci biali tkwią gdzieś na przedmieściach, w wiejskich miasteczkach na wschodzie, w niegdyś przemysłowym środkowym wschodzie, wzdłuż rzeki Missouri, w Arkansas, Oklahomie. Kiedy jedzie się kiepskimi, wyboistymi szosami stanu Nowy Jork, przy których polskie drogi jawią się niczym niemieckie autostrady, mija się smutno wyglądające farmy z ich dawnymi objawami świetności. Jak choćby w Franklinville, liczącym niecałe 2 tys. mieszkańców miasteczku w hrabstwie Chautauqua, w którym prawie jedna trzecia osób ma tak małe dochody, że według oficjalnych danych jest biedotą.
Deborah Cipolla-Dennis z położonej niedaleko miejscowości Drayden wzdycha: – Jeszcze kila lat można było się utrzymać z gospodarstwa. Starczało nie tylko na samo życie, ale i na inwestycje. Dziś jest coraz ciężej. Konkurencja z dużymi rolniczymi potentatami nas wykańcza i bez kredytów nie da się teraz działać. Kobieta dodaje, że coraz więcej z jej sąsiadów zastanawia się nad sprzedaniem farmy i wyprowadzką do miasta. – Tyle że oni wiedzą, że to niekoniecznie jest wyjście z sytuacji. Po kryzysie ceny ziemi spadły, a ludzie, którzy całe życie byli farmerami, nie będą potrafili znaleźć innej pracy. Tak więc z roku na rok żyje nam się trudniej i nie widać specjalnej szansy na poprawę – dodaje. Takich pełnych marazmu miasteczek i wsi jak Drayden i Chautauqua jest coraz więcej, nawet w tych stanach, które były synonimami prosperity.
Zresztą jak sytuacja może się poprawiać, skoro nawet w Nowym Jorku coraz trudniej jest dać sobie radę. A najlepszym na to dowodem jest kurczenie się tamtejszej klasy średniej. Dziś jest mniej liczna niż w 2000 r. Jej miejsce zajmują trzy nowe najszybciej rosnące grupy: biednych Latynosów, bezdomnych i bogatych białych, zazwyczaj singli. I tak właśnie zaczynają wyglądać całe Stany: skrajna bieda i skrajne bogactwo.
Amerykanie nie wiedzą, że w ich kraju panuje głód. Bo w rządowych raportach nie mówi się o nim wprost. Używa się terminu „food insecurity”, czyli niepewność żywieniowa.