Kilka lat temu miałem zaszczyt poznać jednego z ostatnich żyjących mieszkańców nieistniejącej już wołyńskiej wioski Parośla. Pan Witold Kołodyński ze Wschowy zaprosił mnie do domu, by opowiedzieć o największej tragedii swojego życia. Pytania więzły mi w gardle, kiedy układał na stole popękane, żółte fotografie i wskazywał po kolei palcem. „Ojciec, matka – zarąbani siekierą, dziadek i babcia – zarąbani, siostrzyczka roczna w kołysce też” – wyliczał Pan Witold.
Miał wtedy dwanaście lat. 9 lutego 1943 roku w nocy do jego rodzinnego domu załomotali uzbrojeni mężczyźni. Ukraińcy. Wepchnęli się przez uchylone przez ojca drzwi, prowadząc za sobą związanych własowców, rosyjskich kolaborantów na niemieckiej służbie pojmanych na posterunku we Włodzimiercu. Witek zapamiętał głuche uderzenia dobiegające zza ściany, z drugiej izby. To Ukraińcy rąbali Rosjan siekierami. Potem poszli rąbać Polaków...
Kazali Kołodyńskim położyć się na ziemi, mówili, że muszą ich związać. Pamięta, że kiedy się ocknął, leżał wśród ciał zabitych bliskich. Twarz miał całą we krwi. Uderzenie obuchem siekiery wgniotło kości czaszki, ale na szczęście go nie zabiło. To wgłębienie pozostało mu na całe życie. Gdyby nie spotkanie z Panem Witoldem, gdyby nie świadomość, jak umarło jego dzieciństwo, jak w kilka godzin wycięto w pień niemal wszystkich mieszkańców Parośli, nie poczułbym tego przejmującego ukłucia realizmu, w momencie kiedy w "Wołyniu" zaniepokojeni Polacy opowiadają sobie o ataku banderowców na Włodzimierec i pacyfikacji pierwszych polskich wiosek. Kiedy oni tam na ekranie nie dowierzali, że ukraińskie „sąsiady” mogłyby z siekierami w dłoniach wystąpić przeciwko polskim, ja miałem przed oczami twarz Pana Witolda i pokryte pęknięciami fotografie. Nazwa miejscowości to szczegół, mały drobiazg, jeden z łączników z przeszłością, na które nieuważny widz nawet nie zwróci uwagi, a które jednak pokazują, jak głęboko Wojciech Smarzowski wchodzi w historyczne realia.
Dbałość o szczegóły wyróżnia ten film na tle innych polskich produkcji kinowych odwołujących się do przeszłości. Efekt ten udało się osiągnąć reżyserowi między innymi przez zaangażowanie w prace na planie nie tylko specjalistów od historii rzezi wołyńskiej, lecz również konsultantów od etnografii czy lokalnych gwar i zaśpiewek. Dzięki temu na ekranie trudno doszukiwać się nieścisłości czy pomyłek. Smarzowski nie jest zresztą w tej dziedzinie debiutantem. Już w swoim pierwszym głośnym filmie „Dom zły” trafnie uchwycił klimat ponurych lat osiemdziesiątych, któremu za tło służą bieszczadzkie pustki i tajemnica ukryta w rozpadającej się chałupie. „Róża” umiejscowiona gdzieś w byłych Prusach Wschodnich, w pierwszych latach po drugiej wojnie, boleśnie chłoszcząca stosunki polsko-sowiecko-niemieckie, pokazująca niestabilny warmińsko-mazurski narodowościowy tygiel, również okazała się majstersztykiem. Smarzowskiemu za każdym razem udaje się nie tylko oddać realia historyczne, ale również i specyfikę czasów, o których opowiada. Ta umiejętność stała się jego znakiem rozpoznawczym. Wnętrza wołyńskich chat, obejścia i zagrody, narzędzia rolnicze, a nawet meble, naczynia czy elementy ubioru wyróżniające Polaków i Ukraińców – wszystko odtworzono tu z największą pieczołowitością. Warto również dodać, że w scenach, w których pojawiają się żołnierze polscy, sowieccy czy niemieccy, reżyser stawiał na udział historycznych grup rekonstrukcyjnych, występujących również we własnych mundurach i z własnym „uzbrojeniem”. Pomysł ten okazał się – nomen omen – strzałem w dziesiątkę.
Smarzowski nie cofa się o krok także w momencie przejścia do rzezi. Nieżyjący już Aleksander Korman, badacz ludobójstwa wołyńskiego należący w czasie II wojny światowej do oddziałów lokalnej kresowej samoobrony, zebrał i spisał 362 sposoby zadawania tortur fizycznych i śmierci, przeznaczone Polakom z rąk ukraińskich. Nie da się tego przeczytać za jednym razem, wyobraźnia się broni, domaga się przerwy, oderwania choć na chwilę wzroku od makabrycznej listy dowodów niewyobrażalnego wręcz ludzkiego okrucieństwa. Wbijanie gwoździ w czaszkę, obcinanie palców, rąk, nosa, uszu, głowy, rozcinanie brzuchów ciężarnych kobiet, przybijanie niemowląt bagnetami do stołów i wrzucanie dzieci w płomienie, krzyżowanie na drzwiach, obdzieranie ze skóry, rozrywanie końmi...
Reżyser „Wołynia” czerpie z tych spisanych na chłodno przykładów inwencji zbrodniarzy, nie przekraczając jednak subtelnej granicy, za którą epatowanie okrucieństwem wyszłoby na pierwszy plan, zalewając potokami krwi przesłanie filmu.
Stylistyka operowania krótkimi ujęciami, operatorskimi strzałami trwającymi niekiedy 2-3 sekundy, to również znak rozpoznawczy Smarzowskiego. Wykorzystana tutaj, wplatana między dłuższe sceny, czasem je podsumowująca, przywodzi na myśl odwołania do starych kronik filmowych, dodaje historycznego sznytu. W zamyśle tym nie chodzi jednak wyłącznie o stworzenie pozoru, że mamy do czynienia z archiwalnym dokumentem. Mozaika ujęć formuje się bowiem w fabularną układankę, w której każdy jej element idealnie spasowany jest z otaczającymi go klockami. Smarzowski przedstawia historię rzezi wołyńskiej, sięgając głęboko do motywacji sprawców, ukazując związek przyczyno-skutkowy, gdzie niczym w greckiej tragedii wszystko zmierza ku wielkiej katastrofie. Ukrainiec prowadzący polityczną agitację przy kieliszku wódki nad weselnym stołem, opowiadający o złych polskich panach wieszających za nogi ukraińskie dziewczyny w kwiecistych spódnicach zostaje zderzony z roześmianym granatowym policjantem, przedstawicielem tej znienawidzonej władzy, który rozparty na ławie wlewa w siebie kolejne pięćdziesiątki „Baczewskiego”. Buzujących w Ukraińcach emocji nie jest w stanie uspokoić ksiądz proboszcz, który na zarzuty, że Polacy zamykają po kolei prawosławne cerkwie, odpowiada, iż słyszał tylko o zamykaniu nieczynnych od dawna świątyń.
Tutaj Smarzowski dotyka jednej z prawd, często pomijanych przy pobieżnym przedstawianiu kresowej historii. Polsko-ukraińskie wesele przedstawione na początku filmu jest alegorią dobrosąsiedzkich stosunków obu narodów, stosunków układanych od pokoleń, nawet podszytych nutą wzajemnej niechęci, posadowionych na niechęci do Żydów, jednak wypracowanych. Wrogiem dla Ukraińców może być polska administracja, urzędnicy, policjanci, nawet osadnicy z centralnej Polski otrzymujący morgi z niesprawiedliwego nadania. Ale nie polscy sąsiedzi. Tama zatrzymująca napór nienawiści pęka wraz z wybuchem wojny, czego Smarzowski daje wyraz w scenie złożenia do grobu biało-czerwonej flagi, wojskowej czapki z orzełkiem i metalowej tablicy z orłem. Symboliczny pogrzeb Rzeczpospolitej, podobnie jak ceremonia święcenia w cerkwi siekier, toporów, kos i sierpów to ostateczne przypieczętowanie losu nieświadomych jeszcze ofiar. Co ważne, nawet w takich momentach reżyser „Wołynia” trzyma się świadectw z tego okresu. Historycy mogą się spierać, czy duchowni rzeczywiście błogosławili narzędzia ludowej zbrodni, jednak nie da się dyskutować z relacjami, które o takich przypadkach wspominają.
W tym ujęciu film Smarzowskiego pokazuje swą dodatkową wartość. Każdy z elementów konstrukcji, na której osadzona jest fabuła, można wyjąć i odszukać jego ślady w historii. Niezależnie, czy będzie chodzić o pogrzeb insygniów II RP, o zwyczaje wsi wołyńskiej czy o metody zabijania. Każdy może być odskocznią i sposobem dla uważnego widza na wejście w niepoznane dotąd polsko-ukraińskie wątki.
Oczywiście z punktu widza ukraińskiego film może wzbudzić zrozumiałą niechęć. I już wzbudza, co widać w pierwszych mocno krytycznych recenzjach „Wołynia” publikowanych za naszą wschodnią granicą. Nie da się zburzyć obowiązującego na Ukrainie i podtrzymywanego przez tamtejszych historyków wizerunku Ukraińskiej Powstańczej Armii i Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów jako bohaterów narodowych walczących o wolność i niepodległość ojczyzny. Tak jak nie da się w Polsce nadać innego znaczenia ofiarom tego ludobójstwa. Byłoby to zresztą bezcelowe. Smarzowski proponuje inną drogę. „Wołyń” otwiera bliźniejące od dziesięcioleci rany, wywołuje ból, porusza struny przygaszonych emocji, ale jednocześnie może służyć pojednaniu.
Sceny pokazujące bandy nieprzytomnych od nienawiści nacjonalistów wykrzykujących przy ognisku hasła zwiastujące smierć Lachom oburzą wielu Ukraińców. Niektórzy być można znajdą w nich odwołania do ognisk rozpalanych na Majdanie Niepodległości w czasie niedawnej krwawej rewolucji w Kijowie. Smarzowski jednak nie podsuwa aż tak banalnych interpretacji. Bandyci, sprawcy, mordercy to tylko tło, na którym wybija się znacznie ważniejsze, uniwersalne przesłanie. Ocalenie człowieczeństwa. Twórca „Wołynia” pokazuje przede wszystkim, że masowe morderstwa Polaków to nie był wyraz ludowego buntu, lecz szczegółowo zaplanowana akcja, w której UPA i OUN miały tylko posłużyć się chłopskimi siekierami. Po drugie, i tu docieramy do sedna przesłania, nie wszyscy Ukraińcy chcieli mordować Polaków i nie wszyscy godzili się na to, kiedy nawet już ruszali z motłochem na krwawe żniwa. Zbrodnia, z którą nie da się dyskutować, może stać się wspólnym mianownikiem dla obu stron, punktem wyjścia do porozumienia, zrozumienia i pojednania.
Oczywiście sprzeciw nielicznych sprawiedliwych był niczym wobec jej bezmiaru, ale na tym większy szacunek zasługują. Jeden za wahanie przy egzekucji polskiego kolegi płaci życiem, inny udaje, że nie widzi ukrywającej się kilka kroków od niego w wysokiej trawie dziewczyny, a po wszystkim odkłada siekierę i wraca po nią, i wynosi ją na rękach z pola usłanego trupami. Pojawia się też Ukrainiec postawiony przed najtrudniejszym wyborem – zabić swoją żonę Polkę czy należącego do UPA starszego brata, namawiającego go do tej zbrodni. Na tych postawach i podkreślając takie wzorce, powinno się rozpoczynać budowę polsko-ukraińskich relacji opartych na wspólnej historii. Niełatwej, pełnej niedopowiedzeń, przeinaczeń i błędów popełnianych po obu stronach. Krwawej, ale wspólnej.
Temu powinien służyć film Smarzowskiego.