1 września 1939 r. o godzinie 4.45 nad ranem mieszkańców Gdańska obudził potężny huk. Pociski z pancernika "Schleswig – Holstein" spadły na Westerplatte. Jednocześnie ok. 8 km na południe od polskiej wojskowej składnicy pierwsze pociski trafiły w budynek Poczty Polskiej przy placu Heweliusza. Do tego ataku opanowana przez nazistów gdańska policja oraz oddziały SS przygotowywały się od dwóch miesięcy. Polscy pocztowcy nie dali się jednak zaskoczyć.
Już o godzinie 4., gdy w budynku zgasło światło i przestały działać telefony, było wiadomo, że coś się wydarzy. 39-letni Konrad Guderski, oddelegowany kilka miesięcy wcześniej do pracy w gdańskim urzędzie, zwołał zebranie załogi. Ujawnił, że działa z upoważnienia wojska, a jego zadaniem jest dowodzenie obroną placówki. Wskazał też swojego zastępcę, 37-letniego Alfonsa Flisykowskiego. 51-letni Jan Michoń, p.o. dyrektora Poczty Polskiej w Wolnym Mieście Gdańsku, odczytał instrukcję nakazującą obronę budynku przez sześć godzin. Rozdano ukrytą wcześniej broń.
Słowa Guderskiego, który jako dowódca przyjął pseudonim Konrad, dla większości załogi nie były zaskoczeniem. Domyślano się, po co przyjechał do Gdańska. Już wiosną nakazał wycinkę drzew zasłaniających widok z okien urzędu. Jego pracownicy, w dużej części członkowie organizacji Pocztowe Przysposobienie Wojskowe, słusznie odczytali to jako przygotowania do obrony przed niemieckim atakiem. Prowokacji przeciw polskim pocztowcom w Wolnym Mieście Gdańsku nie brakowało. Nikt jednak nie spodziewał się, że będzie to preludium wielkiego światowego konfliktu.
Gdy wybuchła wojna, w budynku przy placu Heweliusza znajdowało się 58 osób, w tym dozorca z żoną i 11-letnią wychowanicą Erwiną oraz polski kolejarz z Gdańska. Do obrony mieli trzy lekkie karabiny maszynowe browning, pistolety, karabiny i granaty ręczne.
Pierwszy atak
Siły atakujących były ponad trzykrotnie większe. O godzinie 4.45 kilka grup uderzeniowych przypuściło szturm z kilku stron. Jednak po przejściu przez wyłomy w otaczającym pocztę drewnianym ogrodzeniu większość Niemców została zatrzymana silnym ogniem z broni maszynowej i obrzucona granatami ręcznymi. Nie spodziewając się takiego oporu, wycofali się w popłochu. Tylko jednej grupie udało się dotrzeć do budynku poczty przez wysadzoną ścianę magazynu paczek. Doszło do zaciętej wymiany ognia z bliskiej odległości z czterema pocztowcami, wśród których znajdował się Konrad Guderski. To właśnie on zmusił atakujących do wycofania się, rzucając w ich stronę granat. Niestety, sam poległ od jego odłamków. Dowodzenie obroną poczty przejął Alfons Flisykowski.
Niemcy liczyli straty. Mieli dwóch zabitych i sześciu rannych, wśród których był dowódca akcji, porucznik policji Gert Heinrich. Silna obrona zaskoczyła napastników i zmusiła do ściągnięcia posiłków. Dowodzenie atakiem na Pocztę Polską przejął komendant gdańskiej policji Willy Bethke, który poprosił o wsparcie artylerii i wozów pancernych. Dwa działa kal. 75 mm zaczęły ostrzeliwać budynek, nie zdecydowano się jednak na powtórzenie szturmu. Dopiero o godzinie 9.40, gdy na plac Heweliusza pod osłoną wozów pancernych dotarła haubica kal. 105 mm, zdecydowano się na drugi atak. Wcześniej Bethke przez megafony wezwał Polaków do poddania się. Odpowiedzi nie dostał.
Trzy odparte szturmy
Po ostrzale artyleryjskim, który mocno uszkodził ceglaną fasadę budynku, obrońcy zeszli na parter i do piwnicy i stamtąd prowadzili ostrzał. Drugi atak, który rozpoczął się ok. godziny 11 pod osłoną wozu pancernego, został również odparty. Rzucane w stronę poczty granaty odbijały się od krat w oknach, raniąc atakujących. Straty Niemców rosły, uszkodzony został również ich pojazd. Po około trzech godzinach walk, w obliczu kolejnej porażki, Bethke zdecydował o zakończeniu szturmu i wprowadzeniu do akcji saperów. Mieli wykonać podkop i założyć pod ścianą budynku kilkusetkilogramowy ładunek wybuchowy.
Około godziny 17 murami poczty wstrząsnęła potężna eksplozja. Równocześnie zaczęły strzelać trzy niemieckie działa. Wybuch nie utorował jednak drogi ataku od strony sąsiadującego z pocztą urzędu pracy – przeszkodą okazała się zapora z gałęzi drzew, które kazał wyciąć „Konrad”. Tylko jednej grupie Niemców udało się wejść do budynku i zająć wyższe kondygnacje. Ukryci w piwnicach Polacy wciąż jednak walczyli. Chociaż dawno minął sześciogodzinny termin przewidziany na obronę poczty, a szans na nadejście odsieczy nie było, nie zamierzali się poddać.
Niemiecka zbrodnia
Widząc opór pocztowców, Bethke zdecydował się na podpalenie budynku. Za pomocą strażackich motopomp piwnice i fasadę budynku oblano benzyną, którą podpalono za pomocą granatów i miotaczy ognia. Czterech pocztowców spłonęło żywcem, sześć innych osób, w tym 11-letnia Erwina, zostało ciężko poparzonych. Dopiero wtedy, po 14 godzinach zaciętej obrony, Polacy zdecydowali się na kapitulację. Pierwszy wyszedł z budynku dyrektor poczty, dr Jan Michoń. Chociaż niósł białą flagę, został zastrzelony. Naczelnik Józef Wąsik, który wyszedł po nim, został spalony żywcem za pomocą miotacza płomieni. Tak Niemcy mścili się za swoje straty – w ataku na Pocztę Polską stracili 35 zabitych i rannych.
Dopiero kolejnym obrońcom pozwolono wyjść. Pięciu udało się uciec (czterech z nich przeżyło wojnę). Los pozostałych był przesądzony. W obronie Poczty Polskiej zginęło ośmiu ludzi. Sześć osób zmarło w szpitalach w wyniku ran i poparzeń. 38 pocztowców, po parodii procesu sądowego, zostało rozstrzelanych na gdańskiej Zaspie. Ich zbiorową mogiłę odkryto dopiero w 1991 roku. Jednego zamordowano w Lasach Piaśnickich.
Dla upamiętnienia 58 bohaterów Poczta Polska wydała zaprojektowany przez Macieja Jędrysika znaczek o nominale 3,30 zł, których wchodzi do obiegu 1 września 2019 r.