Anna Trzeciakowska latem 1939 roku, gdy już za chwilę miała wybuchnąć II wojna światowa, miała 12 lat. Kolejny raz spędzała wakacje w Chałupach.
- To był chyba nasz czwarty wyjazd nad morze. Do tego samego miejsca, do tego samego domu i tych samych gospodarzy, a właściwie już przyjaciół. Tworzyliśmy, co roku wspaniałą cudowną bandę, która się tłukła, biła, ale była bardzo zaprzyjaźniona z tamtejszymi dziećmi – wspomina.
Na co dzień była uczennicą warszawskiej szkoły im. Cecylii Plater-Żyberkówny. Tej samej, którą kończyła jej matka, ciotki i, która z biegiem lat wprowadziła ją do konspiracji. Jest świetna w polskim, literaturze, pisaniu, ale jak sama o sobie mówi "absolutnym matołem, jeśli chodzi o rysunki i sztukę". – Nie potrafię narysować gałązki – wspomina. Rok szkolny kończy się 24 czerwca 1939 roku, dzień później wraz z matką, ciotkami i ich dziećmi, jest już w Chałupach. – Wiem, że z radością nas wypatrywali. Na peronie czekał już na nas Waliszew, najstarszy syn gospodarzy Konkolów, u których wynajmowaliśmy pokoje. Miał taki duży wózek na bagaże i był cały w uśmiechach. To było w gruncie rzeczy spotkanie rodzinne. Dziś odbieram to, jak spotkanie na Boże Narodzenie, czy Wielkanoc – opowiada Trzeciakowska.
Wakacyjny dzień rozpoczynał się, jak wspomina, tylko od umycia zębów. - Ogólnie nie było mowy o myciu, bo wiadomo, że się będzie myło w wodzie. Potem się szło na śniadanie i potem się szło, to była najnudniejsza część, plaża. Na plaży kopało się grajdoły. Rozkładało się ręczniki, po czym byliśmy dokładnie smarowani kremem Nivea z niebieskich, płaskich pudełek. Matki się opalały, czytały jakieś książki, a na plaży nie było zbytnio, co robić. Byliśmy już za duzi, żeby budować zamki z piasku. W morzu można było się zanurzyć, ale myśmy nie pływali – mówi.
Dancingi dla znudzonych matek
Po powrocie z plaży, na obiad podawane były kotleciki cielęce albo flądra, która łowili gospodarze. Matki kładły się na popołudniową drzemkę albo czytały książki, a mała Ania wraz z resztą dzieci miały wreszcie czas tylko i wyłącznie dla siebie. Na łące nad zatoką, jak wspomina "można było robić wszystko". Grać w siatkówkę, pływać kajakami po zatoce. Nie obywało się bez, jak je nazywa "piekielnych psikusów". – Byłam bardzo niegrzeczną dziewczynką – przyznaje.
– Czasami do Chałup przyjeżdżali ludzie obcy. Tego lata pojawiła się rodzina z bardzo grzecznym chłopczykiem, który wzbudził w nas jakąś taką złość. To według nas było dziecko za grzeczne, za ładne, za posłuszne. Poza tym był gruby, nie umiał biegać, w ogóle był fujarą. Bardzo chciał żebyśmy go wzięli na kajaki. Popłynął z nami, a my wywieźliśmy go na zakotwiczony lugier (typ statku rybackiego – przyp.red.) i tam zostawiliśmy. Dostaliśmy za to straszne lanie i słusznie, bo mogło mu się coś stać – opowiada Trzeciakowska.
Przyznaje przy tym, że czasem o wiele bardziej szanowała i słuchała tego, co mówili jej Kaszubi- rybacy, niż jej matka. – My współuczestniczyliśmy w ich życiu. To dla nas była zabawa, ale traktowali nas bardzo poważnie. Mieliśmy dzięki temu poczucie swojej siły, możliwości, byliśmy przez nich akceptowani i czuliśmy, że tworzymy z nimi jedność – wspomina.
Na rodziców, jak wspomina, mówiło się "starzy".
I choć od wybryków jej banda nie stroniła i wszyscy mieli pełną swobodę, wiedzieli co do nich należy. - Nie mieliśmy żadnych zakazów, bo po prostu znaliśmy pewne zasady. Nie potrzebowaliśmy tabliczki z napisem "zakaz wchodzenia na wydmy". Wiedzieliśmy, że tego nie wolno - mówi.
Jej dwa lata starszy brat mógł z kolei późnym wieczorem z rybakami wypływać na morze by stawiać żaki (sieci rybackie) na flądry, czy wenty na węgorze. – Ja z kolei krajałam gąsienice i robiłam to bez mrugnięcia okiem – mówi.
Przyznaje, że kiedy oni przednio się bawili, ich matki "śmiertelnie się z nimi nudziły" i "poświęcały się dla nich". – To były młode, piękne kobiety. Ojcowie zorganizowali to w ten sposób, że jeden z nich przyjeżdżał do nas, zabierał je wszystkie na dancing w sobotę wieczorem do Juraty albo Jastarni i wszystkie te kobiety obtańcowywał. My z matkami chodziliśmy na spacer. To było takie wędrowanie droga do Kuźnic. Zawsze kończyło się ono dobrze, bo tam była kawiarnia i lody – opowiada.
Pytana, co szczególnie zapamiętała z lata 1939 roku, odpowiada że wielokolorowość zatoki. Lato 1939 roku wspomina jako szczególnie ciepłe, słoneczne. Zastanawia się, czy nie była to pewnego rodzaju "ciszą przed burzą". – Woda miała różne kolory, zależnie od pory dnia. Raz ciemny żółty, raz pomarańczowy, pamiętam powietrze nad zatoką, brzask… A może to tylko wspomnienia wielkiego szczęścia, bo to było wielkie szczęście te wakacje w Chałupach. Takiego poczucia jedności z miejscem, z ludźmi nigdy już nie miałam – wyznaje.
Wśród jej wspomnień jest również ten moment, gdy jej brat radością reaguje na mundur i wysokie buty ojca. - Włożył je i zaczął podskakiwać, mówiąc, że będzie dzielnym żołnierzem – wspomina. Ostatni tydzień wakacji Anna i jej rodzina spędzają w Płudach, gdzie dziadek budował już schron przeciwgazowy. - Bo przecież wojna dla pokolenia moich rodziców to był gaz. To nie były bombardowania. Bo pamiętało się tamtą, wobec tego schron musiał być gazowy, jak ten schron miał nas chronić przed gazem to nie wiem, bo to było w takim ogromnym stosie ziemi. No, taka jakby piwnica. Być może mógł. W każdym razie to nie był gaz, który był najgorszy, tylko to, co leciało z góry… bardzo szybko – mówi.
Lody za 5 groszy...
Okopy są tym, co bardzo dokładnie z ostatnich wakacji spędzonych w Józefowie, pamięta 6-letni wówczas Krzysztof Jaworski.
– W naszym domu mieliśmy wszystko, choć nie aż tyle żeby kupić jakiś pojazd. Kupiliśmy za to radio na raty, słuchałem w nim audycji dla dzieci, ale miałem też okazję wysłuchać szalenie poważnych audycji jak konklawe Piusa XII. Nudne to było jak cholera, ale mogę powiedzieć, że słyszałem – opowiada.
Dojazd do Józefowa, jak wspomina, już za czasów jego dzieciństwa był wspaniały. - Kolejką elektryczną dojeżdżało się szybciej, niż obecnie, bo było mniej stacji. Była też mała kolejka wąskotorowa, szalenie dla ludzi wygodna i pewny środek lokomocji. Linia otwocka była niezwykle dobrze skomunikowana z Warszawą – podaje plusy. Dodaje, że Józefów stał się popularny ze względu na rzekę Świder. – Dla dzieci to jest coś idealnego, wspaniałego. Taplaliśmy się codziennie. Nie było zagrożenia, że się ktoś utopi, bo w najgłębszym miejscu miała pół metra. Można było Świder przegrodzić tamą z piasku. Były nawet takie urządzenia, że pływała płaskodenna łódź, a w niej jeździł lodziarz i sprzedawał lody w tutkach po 5 groszy - opisuje.
Przyznaje, ze jako dziecko chętnie grał w piłkę i taplał się właśnie w rzece. To był czas, gdy zaczytywał się w jednej lekturze. Był nią wydany w Polsce w 1938 roku "Kubuś Puchatek". – Bawiliśmy się też w wojsko, ale to była głupia zabawa, bo nie było broni. Z patykami słabo było biegać. Jedyną z atrakcji był dla nas piorunochron. Podczas jednej z burz w willę znajdującą się kilkaset od tej, w której spędzaliśmy wakacje, pieprznął piorun. Zaczęła się palić, łuna była tak ogromna, że gasić ten pożar przyjechała straż z Warszawy. I tak rozpoczął się "boom budowlany", bo wszyscy na gwałt zaczęli zakładać piorunochrony. W naszej willi też taki się pojawił. To była wielka operacja z zakopywanie żelaznej płyty, wijącymi się kablami. Z otwartymi ustami staliśmy i obserwowaliśmy, co robią technicy – wspomina Jaworski.
Sierpień, jak wspomina, był czasem, gdy zaczęła zagęszczać się atmosfera wojenna. – Odbiło się to na tym, że zaczęliśmy być szkoleni w celu np. odpierania ataku gazowego. Każdy miał swoje tampony, a moi starsi bracia mieli maski z pochłaniaczami. Były komiksy, jak się ratować przed tym gazem, żeby wykopać okop, a w tym okopie, jak leżymy nisko to jest dobrze, bo gaz idzie górą, a potem trzeba uciekać. Myśmy się jeszcze dokształcali takim komiksem "Co każdy żołnierz wiedzieć powinien?" o samochodach pancernych. Była to ciekawa lektura, na niej było widać wyraźnie, że jak jedzie niemiecki samochód albo bolszewicki to my go rzutem granatu załatwiamy, a jak jedzie polski to wszyscy uciekają w popłochu i zostają wgnieceni. W związku z tym wiadomo było, że musimy zwyciężyć i nikt nie przejmował się tym, że możemy dostać zupełnie coś innego. W każdym bądź razie zabawy z kopaniem okopów były przednie, każdy miał swój okopik przeciwgazowy i przeciw nie wiadomo, czemu – mówi.
28 lipca 1939 roku ojciec Krzysztofa Jaworskiego został wezwany do Warszawy. To był ostatni raz, kiedy widział go żywego.
– Pożegnałem się z nim wieczorem i tyle go widziałem. Ucałował mnie, żadnych przemówień, patosu nie było. Traktowaliśmy to jako jego normalny wyjazd z Józefowa do Warszawy. Nie było w nas żadnego przeczucia. Mama musiała w sobie to wszystko zdusić, żeby na nas nie przeszło – uważa.
Z wakacji pamięta jeszcze jedno. - Ciekawostką były balony. Nad nami płynął jeden majestatycznie. Dwa razy się zdarzyły takie widoki - mówi.
Mundurek drugoklasisty, kompoty dla żołnierzy
O tym, że nic strasznego wydarzyć się nie powinno, przekonany był 8-letni Janusz Majewski. Wakacje z rodzicami spędzał w Zaleszczykach.
– Nawet tam wciąż się mówiło o wojnie, ale wciąż w taki sposób, że to niemożliwe. On tylko straszy, on, czyli Hitler. On nas tylko straszy, to niemożliwe. A poza tym, za nami stoi Francja, Anglia, to on się nie odważy. Mnie to przelatywało koło uszów, bo co mnie to mogło obchodzić, chłopca ośmioletniego wtedy – mówi.
Rok wcześniej poszedł do pierwszej klasy. 1 września 1939 roku miał być dla niego tym wymarzonym dniem, kiedy przekracza próg szkoły i jest już drugoklasistą w nowym mundurku, bo ze starego wyrósł. – Bardzo byłem podniecony, że go włożę. Wyobrażałem sobie, że będę patrzył z góry na pierwszoklasistów, że nie jestem jak oni, tylko starszym szkolnym wyjadaczem – opowiada.
W Zaleszczykach, gdzie spędzał wakacje, była, jak wspomina piękna, wielka plaża i "klimat kurortu". – Bo to był bardzo gorący kurort, w którym temperatury dochodziły do 54 stopni. Rosły winogrona, brzoskwinie. Pamiętam klimat tego miejsca, zawsze było gorąca, było słońce i chłodna rzeka. Większość ludzi to byli letnicy, niż miejscowi tubylcy. Czas głównie spędzało się na piaszczystej plaży, w Dniestrze płynęła czysta woda, a przy brzegu znajdowała się brama z napisem Lido. Były też kioski, w których sprzedawana była oranżada w pękatych butelkach w takich jak, skórka z pomarańczy, albo jak tak zwana gęsia skórka. To sprawiało, że wyglądały na zimny napój. Być może trzymano je w jakimś lodzie, ale raczej nie było takich urządzeń jak dzisiaj – mówi Majewski.
Dodaje, że doskonale pamięta wieczory w Zaleszczykach. Jego rodzice regularnie chodzili na dancingi. Łatwo było też wybrać się na wycieczkę do Rumunii. Wystarczyło przejechać autobusem przez most do najbliższego miasteczka i tam pójść na obiad.
- Polski złoty był tam więcej wart, niż w Polsce dolar. Pamiętam, że podczas takiego obiadu w Rumunii dostałem jakąś galaretkę, była tak ohydna, że miałem jej smak w ustach przez całe dzieciństwo i gdy sobie o niej przypomniałem, to mi się na wymioty zbierało. Była mdła i rybia. Nie wiem, co to było, ale coś potwornego. Tak, jak potem zapamiętałem wspaniały pasztet, to wtedy ta galaretka zatruła mi moje dzieciństwo na wiele lat – mówi.
Wspomina, że przed wrześniem, wojna jednak coraz bardziej wisiała w powietrzu. Pod nieobecność małego Janusza i jego rodziców domu we Lwowie pilnowała ukraińska gosposia. – Wszystkiego pilnowała uczciwie, nic nie zginęło, z wyjątkiem całej kolekcji kompotów, które były gotowane w lecie. Powiedziała, że wypiło je wojsko polskie. Dawała je utrudzonym żołnierzom, którzy przychodzili. No i to była jedyna nasza wojenna strata w tym momencie – wspomina.
Przyznaje, że był mocno rozczarowany faktem, że 1 września nie poszedł do szkoły. – Szybko zrozumiałem, że nie ma mowy o szkole, bo zamknięto wszystkie od razu. Gdzieś w październiku otworzyli je na nowo, ale w języku ukraińskim. I jeszcze coś do tego dodali. Mianowicie cofnęli wszystkich o jedną klasę. Także, ja znowu poszedłem do pierwszej klasy. Co odczułem jako zniewagę, jako coś, co mnie obraża i w ogóle byłem z tego bardzo niezadowolony. Z racji tego, że jednak większość nauczycieli została taka sama, i to byli ci, którzy nas uczyli wcześniej w pierwszej klasie, więc powoli, powoli przemycali tak po jednym do tej drugiej klasy – opowiada Majewski.
Na szczęście on także był jednym z nich. Po wojnie Anna Trzeciakowska została tłumaczką literatury amerykańskiej i angielskiej (m.in. powieści Jane Austen). Krzysztof Jaworski pracował na statkach rybackich, a Janusz Majewski został reżyserem m.in. takich filmów, jak "Zaklęte rewiry", "C.K. Dezerterzy", czy "Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy".