W mieszkaniu, w którym znajdowała się część archiwum Niezależnego Zrzeszenia Studentów (NZS). Kapuś – jak się potem okazało sąsiad – ich zawiadomił. Przyszedłem do tego mieszkania, czekałem na spotkanie, a oni zaczęli się dobijać do drzwi. Nie otworzyłem, tylko darłem się przez balkon, żeby ostrzec tego, kto do mnie szedł. Zacząłem wywalać całe to archiwum przez balkon z jedenastego piętra. Oni wyważyli drwi i wpadli z bronią. To zabawne – pierwszy raz zobaczyłem broń wymierzoną we mnie. Skopali mnie i zbili. Człowiek wtedy myśli tylko o tym, żeby mniej bolało. Zbierali papiery, które wyrzuciłem, a było strasznie zimno, więc mieli zgrabiałe ręce i byli wściekli. Ile razy wychodzili, po powrocie dostawałem z liścia – wspominał Bartłomiej Sienkiewicz.
Jak przyznaje w rozmowie z dziennikarzem i publicystą Grzegorzem Chlastą obecny minister spraw wewnętrznych, a w latach 80. wywodzący się z krakowskiego środowiska opozycji zbuntowany młody członek ruchu Wolność i Pokój, funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa on i jego przyjaciele traktowali jak strażników systemu. – Zawsze było Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, któremu podlegały służby zajmujące się ochroną tego systemu – przyznaje. Kilka lat po tym, jak esbecy spuścili mu łomot, Sienkiewicz wszedł do służb i zaczął czyścić je od środka.
Do Urzędu Ochrony Państwa zaprosił go Krzysztof Kozłowski, który 11 maja 1990 roku został szefem UOP. – Początkowo nie byłem przekonany, śmiałem się: "Ja miałbym tam pójść?...". Przecież nie miałem o tym zielonego pojęcia. Poszedłem, bo mnie Krzysztof Kozłowski poprosił – dodaje.
Obracanie machiny o sto osiemdziesiąt stopni – tak Bartłomiej Sienkiewicz opisuje to, co czekało bohaterów książki Grzegorza Chlasty po wejściu do nowo powstających służb III RP. Tytułowych "Czterech" to Wojciech Brochwicz, który od doradcy prawnego i sprzedawcy dywanów szybko awansował na dyrektora w UOP, Piotr Niemczyk, walczący z komuną anarchista, który objął stanowisko dyrektora zarządu wywiadu UOP, Konstanty Miodowicz – szef ówczesnego kontrwywiadu, z którym Grzegorz Chlasta nie zdążył porozmawiać, a którego postać przewija się we wspomnieniach pozostałych "Trzech" i wreszcie sam Bartłomiej Sienkiewicz, doradca zarządu wywiadu Urzędu Ochrony Państwa.
Z rozmów, które składają się na całość książki, rysuje się ogrom zadania, jakie przed nowymi służbami postawił premier Tadeusz Mazowiecki. Z jednej strony czyszczenie komunistycznych struktur, weryfikacje starych funkcjonariuszy i dobieranie nowych współpracowników, z drugiej – budowa służby praktycznie od zera, w warunkach przypominających stąpanie po polu minowym. Krótki sen w internacie milicyjnym, parówki na śniadanie i kolację, kawa i praca od rana do wieczora, w kłębach papierosowego dymu, w brzydkich gabinetach wśród korytarzy o ścianach pomalowanych w lamperię, setki godzin rozmów z esbekami, sprawdzanie ich prawdomówności, odkrywanie ich prawdziwych, często głęboko skrywanych w strzępkach akt zadań, odzyskiwanie informacji puszczonych z dymem w stosach spalonych akt. Czuli się dziwnie w nowych rolach, po drugiej stronie biurek, tym razem w rolach przesłuchujących, a nie przesłuchiwanych.
Ale jednocześnie udawało im się odnosić sukcesy. Bartłomiej Sienkiewicz przytacza kilka przykładów:
Wielkim przełomem, takim wielkim świętem dla nas była sytuacja, w której ten nieopierzony Urząd Ochrony Państwa, złożony z dziwnego konglomeratu starej Służby Bezpieczeństwa i niewielkiej grupki nowych, pod kierownictwem, które politycznie za chwilę może zniknąć w tym kompletnym rozgardiaszu, nagle łapie rosyjskiego szpiega w Polsce. I to nie jakiegoś tam szpiega, a niezwykle sprawnego oficera GRU – i demaskuje jego agenta, i nie gdzieś tam w Ministerstwie Rolnictwa czy na kolei, tylko w samym MSW. To była niezapomniana chwila. Kostek Miodowicz, autor tego sukcesu, opowiedziałby o tym więcej, tym bardziej że sprawa miała swój finał: szpieg skazany, wszystko zrobione. Słowem – dało się obrócić tę maszynę o sto osiemdziesiąt stopni.
Chodziło o Wojciecha Marka Zielińskiego, emerytowanego oficera MSW, którego aresztowano pod zarzutem prowadzenia szpiegostwa na rzecz wywiadu ZSRR, a potem Rosji. Razem z nim wpadło dwóch pracowników rosyjskiej ambasady.
Początek III RP w służbach to była jazda bez trzymanki – przyznaje Piotr Niemczyk. – Bez przerwy jakieś grube afery: FOZZ, Art-B, Telegraf, Gawronik, Bykowski, bank Bogatina. Przecież to wybuchało co parę miesięcy – wylicza. – UOP wtedy był dosłownie zasypywany zleceniami. W tym absurdalnymi. Przecież to UOP poszukiwał zaginionej córki marszałka Sejmu Jerzego Kerna i UOP zajmował się sprawą niejakiej Anastazji P. Czy pan wie, że UOP nawet poszukiwał złota III Rzeszy? Czas przełomu to czas paradoksu – to zdanie dobrze oddaje sytuację w młodych polskich służbach. Do tego dochodziły inne problemy, jak słynna "noc teczek", wyreżyserowana przez Antoniego Macierewicza, "szafa pułkownika Lesiaka", która miała być dowodem na inwigilację prawicy, podobnie jak tajemnicza instrukcja 0015, którą wydał Piotr Niemczyk, a której istnienie ujawnił Jarosław Kaczyński w 1993 roku, do tego "moskiewska pożyczka" i podejrzane kontakty lewicy z Rosją – Urzędowi Ochrony Państwa nie brakowało zajęcia. Wyrazistym kontrastem do tych "grubych afer" są fotografie uzupełniające "Czterech", a na nich bohaterowie tych wydarzeń o młodzieńczych, wręcz studenckich twarzach. "Długowłosi anarchiści lub pacyfiści, zdeklarowani antykomuniści" – tak nazywa ich Grzegorz Chlasta we wstępie do wywiadu-rzeki, który choć nie jest książką typowo historyczną, dotyka bardzo ważnego momentu w historii Polski i dzięki temu staje się zbiorem wątków i szczegółów, których nie sposób pominąć, zajmując się dziejami polskiej transformacji z PRL do III RP.
Opowieść naszych bohaterów jest świadectwem, że można wdychać woń zdechłego hipopotama, a jednak się nią nie zatruć – podsumowuje Grzegorz Chlasta. – I wykonując nierozgłośną twardą robotę, współtworzyć szczególny moment historii.
Bo co to jest państwo? To abstrakcja, absolut, bez uczuć i bez wdzięczności, zimny twór procedur. (...) Polacy nie cenią sobie państwa, nie rozumieją go, nie potrafią się do niego przywiązać. Nie zdają sobie sprawy, że państwo jest ich jedyną arką, dzięki której nie stają się archaicznym plemieniem – zauważa Sienkiewicz. Jak przyznaje, w pewnym momencie zrozumiał, że przyczynił się do zmian w nowym państwie. Namacalnie poczuł tę zmianę w lipcu 1990 roku.
Jest taka scena. Wychodzę przed budynek, bo mamy jechać gdzieś z Kozłowskim, lecz orientuję się, że jeszcze go nie ma. Świeci słońce, kiedy ja od paru tygodni siedzę w jakichś ciemnych pomieszczeniach, nie wychodząc w ogóle na zewnątrz. Ja, który urodziłem się i wychowałem na wsi, kocham góry, nagle zostałem zamknięty w czterech ścianach, w brzydkim gmachu, w większości z nieciekawymi ludźmi. W tej chwili stoję w słońcu. Jest ciepło, siadam na stopniach tego najświętszego miejsca, zdejmuję marynarkę, wyciągam papierosa, zapalam, wystawiam twarz do słońca... Przez moment czuję się wolny. I nagle widzę wokół siebie, w oknach wychodzących na wewnętrzny dziedziniec MSW, twarze, w niektórych oknach po dwie, po trzy – i wszystkie patrzą na mnie. (...) Po pewnym czasie jeden z funkcjonariuszy wywiadu powiedział, że to był moment, który dla niego i dla jego kolegów oznaczał koniec starego systemu. Dokładnie w tej jednej chwili zrozumieli, że już będzie całkiem inaczej. (...) Większość tych ludzi widziała mnie po raz pierwszy, więc przypuszczam, że to było tak: „O, popatrzcie, to ten od tego Kozłowskiego... Ale szczyl... Na schodach się opala...”.