12 grudnia 1981 roku w sobotę rano na pasie lotniska Okęcie w Warszawie powoli kołował samolot, który przed chwilą przyleciał z Moskwy. Gdy stanął, otworzyły się drzwi i ze środka wysiadło dziesięciu mężczyzn. Choć wszyscy byli ubrani po cywilnemu, witający ich na płycie lotniska żołnierz wyprężył się regulaminowo. Nie bez przyczyny.
Tajemniczy mężczyźni byli oficerami ze Sztabu Zjednoczonych Sił Zbrojnych w Moskwie. Wprost z lotniska zostali przewiezieni do hotelu 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. Jaka była ich rola? Do dziś tego nie wiadomo. Generał Wiktor Anoszkin, adiutant marszałka ZSRR Wiktora Kulikowa, dowódcy sił Układu Warszawskiego, odnotował w zeszycie, jaki zawsze nosił przy sobie, fakt wylotu oficerów do Warszawy. Na tym jednak trop się urywa. Czy wysocy rangą sowieccy wojskowi mieli doradzać generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu, jak wprowadzać stan wojenny? Mało prawdopodobne, bo dokładny plan działania został przygotowany kilka tygodni wcześniej. Może mieli więc nadzorować realizację tego planu? Albo raczej – co jest bardziej prawdopodobne – pozostać w gotowości na wypadek, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli i trzeba było użyć stacjonujących w Polsce wojsk ZSRR? Trudno dziś jednoznacznie to stwierdzić.
Kiedy radzieccy oficerowie schodzili na płytę warszawskiego lotniska, w Urzędzie Rady Ministrów w zasnutym dymem papierosowym gabinecie premiera i ministra obrony narodowej trwała gorączkowa dyskusja czterech generałów. Generał Wojciech Jaruzelski, szef MSW generał Czesław Kiszczak, szef Sztabu Generalnego generał Florian Siwicki oraz szef gabinetu premiera generał Michał Janiszewski. Zdania na temat tego, jak poradzić sobie z Solidarnością, były podzielone. Problem z punktu widzenia komunistycznych i zależnych od ZSRR władz był poważny – związek domagał się wolnych wyborów do samorządów, żądał uwolnienia gospodarki spod centralnego planowania i oddania jej pod kontrolę związkowców. Sytuacja polityczna wymykała się więc rządowi spod kontroli.
Jaruzelski był w kropce. – Obawiałem się powtórki z 1970 roku [z masakry robotników na wybrzeżu w grudniu 1970 roku – przyp. red.] – wyznał po latach w rozmowie z Janem Osieckim w książce „Generał”. – Tego, że lada chwila zadzwoni Breżniew i zapyta wprost, czy damy radę rozwiązać problem własnymi siłami. Bo im akcja zajęłaby tylko chwilę – przekonywał.
Breżniew tymczasem był nieosiągalny. Gdy Jaruzelski podniósł słuchawkę, prosząc o połączenie z sekretarzem generalnym Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, po drugiej stronie rozległ się głos Michaiła Susłowa, przewodniczącego komisji do spraw Polski. Udało mu się za to połączyć z szefem MON Związku Radzieckiego, marszałkiem Dmitrijem Ustinowem, który zapewnił Jaruzelskiego, że wszystko, co będzie działo się w Polsce, pozostanie wyłącznie wewnętrzną sprawą Polski.
Co tymczasem działo się w Polsce? Generał pytany przez Jana Osieckiego o polityczną sytuację nakreśla ją dość jednoznacznie. Wystąpienie Lecha Wałęsy w Radomiu 3 grudnia („walcząc o własną skórę, głosił radykalne hasła”, twierdził Jaruzelski). Posiedzenie Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” w Gdańsku 11 i 12 grudnia („oni naprawdę wierzyli, że mogą zorganizować wolne wybory, obalić rząd i jakoś dogadać się z ZSRR”). Wreszcie wielka demonstracja zapowiedziana przez mazowiecką Solidarność na 17 grudnia („wtedy Solidarność naprawdę próbowała przejąć władzę”).
Czy gdyby rząd pozwolił na przeprowadzenie manifestacji i zaczął rozmawiać ze związkami, sytuacja Jaruzelskiego w oczach Rosjan uległaby pogorszeniu? Czy byłby to dowód jego słabości i pretekst do wejścia Armii Czerwonej do Polski? Generał, tłumacząc się z wprowadzenia stanu wojennego, wskazywał na zagrożenie płynące także z szeregów jego własnej partii. Chodziło o tak zwanych twardogłowych, którzy – jak sugerował – oczekiwali interwencji Moskwy. Co więcej, mieli sami o nią zabiegać.
– Milewski, Kociołek, Olszowski– wyliczał Wojciech Jaruzelski w rozmowie z Janem Osieckim, wskazując kolejno na byłego już szefa MSW, byłego wicepremiera oskarżanego o wydanie rozkazu strzelania do robotników na Wybrzeżu oraz członka Biura Politycznego KC. – Spotykali się z ambasadorami ZSRR i NRD, mówiąc im, że trzeba interweniować. Kręgi twardogłowych były silne w Katowicach, w Poznaniu. Jak to kiedyś powiedział Stanisław Kania: „Starczyłoby ich na komitet powitalny”– dodał generał.
Dekret o wprowadzeniu stanu wojennego był gotowy już od sierpnia 1981 roku. W szafach pancernych u dowódców najważniejszych jednostek leżały zalakowane koperty z rozkazami. Hasło „Synchronizacja” oznaczało uruchomienie całej operacji. „Jodła” był to kryptonim nakazujący internowanie członków władz Solidarności” i działaczy opozycji, „Azalia” – która również weszła w życie – dotyczyła przerwania łączności telefonicznej w kraju.
Generał twierdził, że na podjęcie przez niego decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego bezpośredni wpływ miały doniesienia z Gdańska, z posiedzenia Komisji Krajowej Solidarności z 11 i 12 grudnia. Na ich podstawie miał uznać, że związkowcy zradykalizowali się już do tego stopnia, że będą chcieli sięgnąć po władzę – najpierw w samorządach, a potem być może i na szczeblu centralnym. Ale decyzja musiała zostać podjęta już wcześniej, na porannej naradzie z udziałem Jaruzelskiego, Kiszczaka, Siwickiego i Janiszewskiego. Nie bez znaczenia były słowa, jakie padły na koniec spotkania. Kiszczak, stojąc już w drzwiach, zapowiedział, że jeśli stan wojenny ma zostać wprowadzony jeszcze dziś, pozostały nie więcej niż cztery godziny na wydanie niezbędnych rozkazów. Jednostki zgodnie z planem potrzebowałyby ośmiu godzin na rozpoczęcie operacji. Jaruzelski jednak się wahał.
O godzinie 14 Kiszczak zadzwonił do niego i zadał proste pytanie: „Jaka jest twoja ostateczna decyzja?”. Jaruzelski potrzebował już tylko pretekstu. Kiszczak przyszedł mu z pomocą. Zapytany o sytuację po zjeździe Solidarności potwierdził, że związkowcy przyjęli wszystkie swoje wcześniejsze radykalne postulaty.
„Zaczynaj!”– wydał rozkaz generał.
Machina ruszyła. Telefon do wiceszefa MON Floriana Siwickiego upewnił Jaruzelskiego, że jednostki wojskowe już otrzymują stosowne dyspozycje. Telefon do przewodniczącego Rady Państwa, Henryka Jabłońskiego, miał na celu przygotowanie rządu do wprowadzenia stanu wojennego. Potem Jaruzelski, który za chwilę miał stać się wojskowym dyktatorem, wykręcił numer wicepremiera Mieczysława Rakowskiego. Ten nie mógł być zaskoczony, bo już pięć dni wcześniej, 7 grudnia 1981 roku zanotował w swoim dzienniku, że władzę nad Polską przejmie „Rada Wojskowo-Rewolucyjna”.
O godzinie 23.30 zaczęto wprowadzać w życie operację „Azalia”. W całym kraju zamilkły telefony, a oddziały radia i telewizji zajęło wojsko. Pół godziny później w życie weszła operacja „Jodła”, choć internowania i zatrzymywania działaczy Solidarności rozpoczęły się znacznie wcześniej. W nocy milicjanci zapukali do mieszkania Lecha Wałęsy i zabrali go ze sobą. Ale większość Polaków o tym, co dzieje się w kraju, dowiedziała się dopiero rano.
„Obywatelki i obywatele. Wielki jest ciężar odpowiedzialności, jaka spada na mnie w tym dramatycznym momencie polskiej historii. Obowiązkiem moim jest wziąć tę odpowiedzialność” – takimi słowami przywitał generał obywatelki i obywateli, którzy rano 13 grudnia 1981 roku włączyli radia i telewizory.
„Nawet nie wiedziałam, co to jest stan wojenny” – wspominała Monika Jaruzelska, córka generała, w książce „Towarzyszka Panienka”.
>Pamiętam, że było zimno. Spałam tego dnia dłużej, bo przecież niedziela. I kiedy zeszłam do kuchni na śniadanie, mama z gosposią siedziały przy włączonym radiu. Z głośnika rozlegał się głos mojego ojca. W pewnym momencie mama powiedziała: „Wojna jest...”. A ja sobie jeszcze zaśpiewałam pod nosem: „Tera je wojna / Kto handluje ten żyje...”. Bo wiedziałam, że moja mama zawsze lubi dramatyzować<.
„Generał był przekonany, że gdyby tego nie zrobił, Solidarność spróbowałaby przejąć władzę. W konsekwencji Związek Radziecki natychmiast przystąpiłby do zbrojnej interwencji. Tak jak niegdyś w Czechach czy na Węgrzech” – podkreśla Jan Osiecki, autor „Generała”, komentując decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego. – Miałem dobrze w pamięci to, co działo się w Czechosłowacji 13 lat wcześniej – dodawał Wojciech Jaruzelski. – Związek Radziecki poinformował wówczas sojuszników o wykryciu tam składów broni, o tym, że kraj jest penetrowany przez oficerów Bundeswehry. Wierząc w to, wzięliśmy udział w interwencji. Gomułka był przekonany o groźbie kontrrewolucji u naszych południowych sąsiadów i wynikających z tego problemach, a ja o zagrożeniu bezpieczeństwa Polski – stwierdzał i podkreślał:
„Ale to była nasza własna, podjęta przez polskie władze decyzja. Owszem, wywierano i na mnie, i na innych członków władzy naciski. Ale to ja ją podjąłem, w czasie, który uznałem za stosowny. W chwili gdy naprawdę nie było już żadnych szans na porozumienie z Solidarnością. I biorę za nią pełną odpowiedzialność. Naprawdę myślałem wówczas o samobójstwie. Strasznie mi ciężko wracać do koszmaru tamtych dni”.
„Ojciec po raz pierwszy zadzwonił 16 grudnia” – wspomina w swojej książce Monika Jaruzelska. „I powiedział zmienionym głosem: >Moniczko, stało się coś strasznego, stała się wielka tragedia<... Chodziło o górników zabitych w kopalni Wujek. Wtedy dotarła do mnie w pełni groza sytuacji i świadomość jego odpowiedzialności za wszystko. Nogi się pode mną ugięły. Już wiedziałam, że ta tragedia zaciąży na całej naszej rodzinie być może na zawsze”.
Jaruzelski w „Generale” podkreśla, że za decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego ponosi jednostkową odpowiedzialność, ale drugiej strony zaznacza, że podejmował ją w bardzo niewygodnej sytuacji i kontekście, którego nie można pominąć, oceniając wydarzenia zapoczątkowane 13 grudnia. Z jednej strony naciskali go towarzysze z Moskwy, domagając się zdecydowanej rozprawy z Solidarnością, z drugiej podgryzali twardogłowi z Warszawy, licząc choć na chwilę słabości, którą będzie można wykorzystać przeciwko niemu w partyjnych potyczkach. Jaruzelski wiedział, że musi grać nie tylko o – jak przekonywał – bezpieczeństwo kraju, ale także o swoje.
„Mietku, kiedy tu wejdą, to obaj wiemy, co ze sobą zrobić. Ty jesteś oficerem rezerwy, ja służby czynnej”– zwrócił się generał do Mieczysława Rakowskiego, kiedy po naradzie 11 listopada poprosił go o prywatną rozmowę na balkonie przy gabinecie premiera. Te słowa zrobiły na Rakowskim ogromne wrażenie. „Jaruzelski wie, co mówi. Jeśli dojdzie do interwencji, to nie będą się z nami cackać, jak z Dubčekiem (pierwszym sekretarzem komunistycznej partii Czechosłowacji odsuniętym od władzy po interwencji w 1968 roku – przyp. red.) i jego współtowarzyszami” – odnotował wicepremier w swoich „Dziennikach politycznych”.
Emocje, jakie targały generałem, dobitnie podsumował Jerzy Eisler w „Siedmiu wspaniałych”. „Jaruzelski miotał się. Chciał radykalnych rozwiązań i zarazem przed nimi się wzdragał” – napisał historyk IPN. Jan Osiecki przytacza w swojej książce fragment raportu pułkownika Ryszarda Kuklińskiego dla CIA, pokazujący, jaką przemianę na przełomie lata i jesieni 1981 roku przeszedł przyszły autor stanu wojennego:
„Jaruzelski prawdopodobnie pod wpływem Rosjan oraz grupy twardogłowych działaczy PZPR i członków rządu, oraz przede wszystkim pod wpływem kierownictwa Ministerstwa Obrony Narodowej oraz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zmienił swoje stanowisko i obecnie opowiada się za bardziej zdecydowanym sposobem rozwiązania problemu”.
O tym, że Jaruzelski tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego nie był w najlepszej formie, opowiadał Zenon Komender, minister handlu wewnętrznego. Obaj spotkali się 10 grudnia. Znali się jeszcze z dzieciństwa, razem chodzili do gimnazjum ojców marianów na warszawskich Bielanach. Trochę pożartowali i powspominali dawne czasy, ale jak zauważył Komender, Jaruzelski był myślami gdzie indziej i dało się wyczuć u niego niepokojące napięcie.
„Przyznam się, że gdy usłyszałem jego głos w radiu rano 13 grudnia, odetchnąłem z ulgą. Bałem się, że w tej sytuacji strzeli sobie w łeb” – wyznał potem Komender.
Samobójstwo, o którym wspominał Jaruzelski, miało być jednym z wyjść z sytuacji, w jakiej się znalazł po wprowadzeniu stanu wojennego. Jako oficer z wychowaniem i tradycjami wyniesionymi z przedwojennego domu, mógł je rozważać.
„Stosunkowo często można było usłyszeć z ust sympatyków generała Jaruzelskiego, że w grudniu 1981 roku znalazł się on w sytuacji bez wyjścia” – stwierdza w „Siedmiu wspaniałych” profesor Eisler. „Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na logiczną niepoprawność takiego rozumowania – praktycznie nie istnieje bowiem coś takiego jak sytuacja bez wyjścia. Może być najwyżej sytuacja bez dobrego wyjścia, ale jakieś (choćby bardzo złe) istnieje przecież zawsze” – przekonuje.
Jakie wybory stały przed Jaruzelskim, jeśli zdecydowałby się nie wprowadzać stanu wojennego?
Pomijając już wspomniane samobójstwo, pozostają dwa – podanie się do dymisji w proteście przeciwko mieszaniu się ZSRR w wewnętrzne sprawy PRL oraz gra na przeczekanie. W pierwszym przypadku niewątpliwie ściągnąłby na siebie gniew Moskwy. A w drugim? Jeśli spełniłyby się jego obawy, wówczas ściągnąłby na Polskę sowiecką interwencję. On zdecydował się jednak popłynąć z prądem.
– Żałuje Pan czegoś? – pyta generała w jednej z ostatnich rozmów Jan Osiecki.
– Oczywiście – odpowiada Wojciech Jaruzelski. – Ludzi, którzy zginęli w kopalni „Wujek”. To była wielka tragedia.