Anna Masłoń: Jak odbierano w Bułgarii przełomowe dla Polski wydarzenia 1989 roku i początek transformacji Europy Wschodniej?
Ivan Krastev*: W 1989 r. Bułgaria była wciąż silnie związana ze Związkiem Radzieckim. Przemiany w innych krajach regionu odbieraliśmy przez pryzmat tego, jaka może być reakcja Moskwy. Zmiana nastąpiła w 1990 r. Wtedy Bułgaria pozbyła się sowietocentrycznego myślenia o rozwoju politycznym. Podczas rozmów bułgarskiego okrągłego stołu w szeregach opozycji znajdowali się doradcy z Polski. Przełomem było odejście Todora Żivkova 10 listopada 1990 r., dzień po upadku muru berlińskiego. Tego dnia poszliśmy do restauracji na uniwersytecie w Sofii. Był z nami jeden z najsłynniejszych dysydentów, późniejszy prezydent Bułgarii Zhelvu Zhelev. Pamiętam, że zwracał się do nas: „Jesteście młodzi, dożyjecie końca komunizmu”. Te słowa padły na 9 miesięcy przed tym, jak Zhelev został prezydentem. Ta anegdota pokazuje jak niepowtarzalne było wówczas nasze poczucie czasu. Coś, co wydawało się niemożliwe w poniedziałek, stawało się oczywistością we wtorek.
Szybkość zmian w polityce i gospodarce Polacy odczuli na własnej skórze, gdy wszedł w życie plan Balcerowicza. Patrzył pan na nie z zazdrością czy krytycznie?
Stosunek do reform w Polsce dzielił opozycję na dwa obozy. Jedni, podchodząc do sprawy realistycznie twierdzali, że Bułgaria to nie Polska. Polska miała za sobą doświadczenie roku 1980, działanie wielomilionowej „Solidarności”. W Bułgarii opozycja narodziła się tak naprawdę dopiero po zmianie systemu. W Polsce podczas rozmów Okrągłego Stołu negocjowały dwie strony, w Bułgarii okrągły stół był niejako narządziem do ich stworzenia. Ludzie, którzy brali w nim udział wahali się pomiędzy stroną rządową a opozycyjną. Bułgaria nie była Węgrami z doświadczeniem roku 1956 czy Czechosłowacją po 1968 r.
Byli tacy, którzy widzieli polski model przemian jako wzór do naśladowania?
Radykalna opozycja myślała po polsku - i nie chodzi bynajmniej o to, że sprawnie posługiwała się językiem polskim, choć w tamtym czasie inteligencja uczyła się go w geście lojalności wobec „Solidarności”. Myślenie po polsku oznaczało próby przenoszenia polskich doświadczeń na grunt bułgarski. Ten model był atrakcyjny, zwłaszcza dla reformatorskiej frakcji komunistów, którzy doszli do władzy, gdy opozycja weszła do parlamentu. W rozważaniu, czy dla kraju lepsza jest terapia szokowa, czy stopniowy rozwój, reformatorzy wśród komunistów zawsze byli po stronie Balcerowicza. Ale zwolennicy jego planu reform byli też po stronie antykomunistów. Ivan Kostov, współtwórca radykalnej reformy gospodarczej, minister finansów, a później premier Bułgarii, w artykule opublikowanym w 1990 r. w najpoczytniejszej bułgarskiej gazecie głosił pochwałę planu Balcerowicza.
Może Bułgaria nie potrzebowała terapii szokowej?
Patrząc na standard życia w Bułgarii, mogło się wydawać, że dzieje się u nas lepiej niż w Polsce. Żyliśmy z zagranicznych kredytów, których nikt nie spłacał. Do czasu. Zimą 1990 r. mieliśmy potężny kryzys, a w styczniu 1991 r. rząd koalicyjny, utworzony po wejściu do parlamentu opozycji, poważnie rozważał skorzystanie z planu Balcerowicza.
W jaki sposób ten plan był postrzegany w innych krajach regionu?
Krytycyzm wobec radykalnych reform wynikał w dużej mierze z tego, że próba gospodarczego przeobrażenia nie powiodła się w Rosji. Pojawiły się oskarżenia, że terapia szokowa jest tak naprawdę tylko szokiem, ale nie terapią.
Pod koniec lat 90., dziesięć lat po rozpoczęciu transformacji, miała miejsce wielka debata na temat tego, które kraje lepiej dają sobie radę w wolnorynkowych realiach.
Te, które postawiły na radykalne reformy czy te, które zdecydowały się na stopniowe zmiany. Na tle regionu wyróżniały się dwa kraje: Polska, która była sztandarowym przykładem zastosowania terapii szokowej i Słowenia, która obrała drogę stopniowego dostosowywania swojej gospodarki do prawideł wolnego rynku. Okazało się, że najważniejsze dla odniesienia sukcesu w przestawieniu gospodarki z centralnie planowanej na wolnorynkową jest nie tyle sposób wprowadzania zmian, ale konsekwentne jego utrzymywanie. Nieszczęściem Bułgarii było to, że w 1991 r. zaczęliśmy od czegoś, co przypominało reformę Balcerowicza, by po przegranych przez opozycję wyborach odejść od radykalnych reform i zwrócić się ku powolnemu przeobrażaniu gospodarki. W 1997 r. przerażeni hiperinflacją wróciliśmy do planu Balcerowicza, choć z zupełnie innych niż na początku lat 90. pozycji.
Jak pan ocenia sensowność tych rozwiązań dziś, po 20 latach?
20 lat temu politycy i ekonomiści uważali, że wprowadzanie demokracji i reform rynkowych jednocześnie jest niemożliwe. Najpierw należy się zająć polityczną mobilizacją społeczeństwa, umacnianiem demokracji, w przeciwnym razie reformy gospodarcze nigdy nie wypalą. W Polsce Balcerowicz zaproponował wprowadzenie reform na bardzo wczesnym etapie rozwoju demokracji. I dlatego teraz, dwadzieścia lat później możemy mówić o podwójnej - politycznej i gospodarczej - transformacji.
Czytaj dalej...
Jeszcze jedną rzecz Polacy zawdzięczają Balcerowiczowi: dzięki radykalnym reformom początku transformacji polska kultura przedsiębiorczości jest zupełnie wyjątkowa, ma swój „Big Bang”, symboliczny początek. Widać to i dziś. Kiedy przyjeżdżam Warszawy, zawsze uderza mnie to, jak szybko ludzie chodzą po ulicach. Czuć energię,widać, że ludzie chcą coś osiągnąć. Ta pewność siebie przekonała też do Polski zachodnich kredytodawców.
A błędy transformacji?
W początkowej fazie reform ważne było, aby wykreować sytuację, w której nie ma alternatywy dla podejmowanych działań. Wszelka dyskusja dotyczyła więc wyboru pomiędzy normalnością a patologią. Nie pojawiała się debata na temat założeń i przebiegu reform, bo dyskusja na ten temat oznaczała automatycznie podważanie ich sensowności. Istniał silny konsensus wśród elit: ktokolwiek obejmie władzę, powinien kontynuować reformy, nawet jeśli wcześniej je krytykował. Ekspercki konsensus doprowadził do politycznej integracji dawnej elity komunistycznej. Ich włączenie było o tyle ważne, że z racji zajmowanej pozycji mogli wyjątkowo łatwo zablokować reformy. Ale każdy kij ma dwa końce - wpływ tego konsensusu na politykę jest taki, że bez względu na kogo dziś głosują wyborcy, realizowana jest wciąż ta sama polityka gospodarcza.
Rozróżnienie, o którym pan mówi, ma wpływ na życie polityczne w krajach Europy Środkowo-Wschodniej również dziś?
Dwadzieścia lat później mamy działającą gospodarkę wolnorynkową, ale jednocześnie widać, że ludzie należący do aparatu władzy w przeszłości należą do wygranych transformacji. Co sprawia, że ludzie są rozczarowani transformacją nawet nie w sensie materialnym, ale moralnym. Bycie pragmatycznym i nieliczenie się z moralnymi kosztami transformacji zwiększało jej szanse na sukces, ale kiedy sukces został osiągnięty, społeczeństwo zaczęło zapominać, że zawieszenie moralnych osądów było warunkiem wstępnym przeprowadzenia transformacji.
Jest to szczególnie widoczne w krajach takich jak Rumunia czy Bułgaria. Rządzący nie przekonują do swoich racji opinii publicznej, a w oczach obywateli wszystko, co dotyczy polityki jest pełne korupcji. Nie chodzi nawet o brak o transparentności, lecz o fundamentalny brak zaufania. Jaki jest tego skutek? Całkowity zanik politycznej debaty. Obywatele nie czują się reprezentowani przez rządzących, lecz przez nich manipulowani. Próbują więc walczyć z elitami w jedyny sposób - wymieniając personel. W Bułgarii w ciągu ostatnich dziesięciu lat partie pozaparlamentarne dwukrotnie wygrywały wybory. Do tego dochodzą olbrzymie problemy gospodarcze.
Czy to oznacza koniec transformacji?
Kryzys gospodarczy 2009 r. to rzeczywisty koniec transformacji. Osiągnęliśmy moment przełomowy - sukces polityczny i gospodarczy, który narodził się dwadzieścia lat temu, już się wyczerpał. Europa Środkowo-Wschodnia musi wymyślić siebie na nowo. I znowu, Polska jest wyjątkiem - świetnie daje sobie radę w czasie kryzysu, zwłaszcza jeśli porówna się to z krajami regionu. A wzrost gospodarczy to jedyny dowód, na jaki mogą się powoływać elity, by legitymować swoją władzę. Co jeśli przez trzy, cztery lata kraje Europy Środkowo-Wschodniej nie będą notowały wzrostu gospodarczego? Czy nie doprowadzi to do destabilizacji politycznej, jaką pamiętamy z początku lat 90.?
Co znaczy, że kraje postkomunistyczne muszą wymyślić siebie na nowo?
Przez dwadzieścia lat transformacji słyszeliśmy, że w tej grze każdy wygrywa. A tymczasem jedni wygrywają, inni tracą. Chodzi raczej o to, by zachować równowagę między jednymi i drugimi, niż utrzymywać, że wygrywa każdy. Powinniśmy pozwolić sobie na więcej konfrontacji jeśli chodzi o dyskusję na temat polityki gospodarczej. Dzięki temu ludzie zaczną się określać na podstawie tego, czego chcą dla siebie i kraju w przyszłości, zamiast ciągle szukać winnych dzisiejszej kiepskiej sytuacji.
Może potrzebny nam nowy plan Balcerowicza?
Polityka transformacji tym różni się do polityki okresu post-transformacyjnego, że w czasie transformacji potrzebujesz planu, który wcielać będziesz w życie konsekwentnie, płacąc niekiedy wysoką społeczną cenę. Najważniejsze są wtedy zmiany instytucjonalne. To już osiągnęliśmy. Nie jest nam potrzebny nowy plan. Potrzebne jest nowe podejście do debaty politycznej, umysł otwarty na nowe idee. Powinniśmy zerwać z iluzją, że istnieje jedna właściwa koncepcja polityczna, a my mamy jedynie problemy z wcieleniem jej w życie.
Przez ostatnie dwadzieścia lat zapatrzenie we wzorce zachodnie pomagało nam w transformacji, ale kapitalizm okazał się pełen pułapek. Ogólnoświatowy kryzys gospodarczy spowodował, że w niepewności pogrążone są nie tylko kraje postkomunistyczne, ale i zachodnie demokracje.
* Ivan Krastev, politolog, analityk spraw międzynarodowych, prezes Centrum Strategii Liberalnych w Sofii. Wykłada m.in. na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie